
KIM JESTEŚ, NEMO? (MACIEJ ROBERT: 'NAUTILUS')
A
A
A
Przyznam niechlubnie: kiedyś nie odróżniałem Macieja Roberta od Roberta Króla, „Pory deszczu” do „Gatunków śniegu”*, choć akurat to nie mnie przydarzył się tekst, który oba te tomy pomylił. Po latach widać, że Robert publikuje rzadziej, a każda jego książka jest konceptualnie bardziej przemyślana i w efekcie stanowi większe wyzwanie dla czytelnika. Zamiast się wyczerpywać i grzęznąć w kliszach, przyzwyczajać i sprawiać przyjemność znanym przez znane, rozwija się konsekwentnie, a jego wiersz zatacza coraz szersze kręgi. Epicentrum jest wciąż to samo: pamięć i Miasto. Ale miasto rośnie, nie tylko mami już swoim widmowym charakterem, jak w poprzedniej książce, ale również dojrzewa, osadza się, pochłania, funduje i zbawia. Jest tym wyjątkowym punktem, w którym zakorzenia się „ja” i zarazem tym ostatecznym horyzontem, poza który nigdy nie sięgnie.
Recenzując „Księgę meldunkową”, pisałem dość pochopnie, że Robert „nie doczekał się wielu głosów […], bo nie należy do pierwszej ligi naszych poetów, takich, którzy wprowadzają nowe dykcje i przechodzą do podręczników historii literatury”. Teraz nie jestem już taki pewien i przynajmniej tę część o podręcznikach byłbym skłonny wykreślić. „Nautilus” (2016) jest bowiem książką wybitną: o Łodzi i łodzi, bo ukochane i znienawidzone zarazem miasto staje się tu literackim wehikułem, okrętem podwodnym, który zabiera nas w głębiny pamięci, języka i przeszłości. Kto steruje tą łodzią? Czy zmierza ona do jakiegoś celu, czy swobodnie opada w stronę dna? Wydaje się, że jest raczej wciągana przez wir wodny, że zatacza coraz szersze kręgi, ale jej ruch ma charakter bezpowrotny i może zakończyć się tylko piękną, obłędną i usianą aliteracjami litanią, z wiarą w uniwersalny porządek:
Jaka jest moja pieśń, miasto,
moja króciutka piosenka?
miasto matka miodna królowa
miasto módl się za nami
miasto masa maszyna macica
wyściełana perłami
miasto módl się za nami
miasto utracjuszy
mekka uzurpatorów
miasto módl się za nami
[…]
miasto módl się za nami
miasto niesione na marach
idea wiecznego powrotu
miasto módl się za nami.
Siła dystychu ‒ wszystkie wiersze złożone są tym razem z dwuwersowych całostek ‒ przywodzi na myśl surrealistyczne poematy Cendrarsa, zapowiada wyprawę w nieznane, w krainę mitów, na pokładzie tytułowego Nautilusa. Ale to nie tylko dystych podróżnych, ten z „Wielkanocy w Nowym Jorku”, niecierpliwy i nieco rozpaczliwy, odmierzający kolejne kroki flanêura („Idę” to pierwsze słowo Roberta, a poprzedza je motto „Piszę książkę o chodzeniu” z powieści „Idź” Tomasa Espedala). To również dystych bardziej klasyczny, nieco elegijny, choć nie w sensie respektowania podziałów metrycznych (sześcioakcentowych wersów), a samego działania: jakby kolejne słowa podkładał mu późny Tomaž Šalamun i fundował opowieść spoza czasu, intymną, doświadczaną z każdym krokiem, ale jednak mającą w sobie coś ze spiżowego pomnika, choćby relief. A właściwie ‒ szkielet, skorupę, skamielinę: „Jeśli wybuchnie bunt, nie będzie ratunku dla miasta. Miasto / jest wypaloną muszlą, jest muszlą jest muszlą jest muszlą”, „To miasto jest muszlą, wapiennym szkieletem / wywleczonym na zewnątrz. Jest ruiną wypraną // z wszelkiej melancholii. Czernią raczej czy żółcią?”. Tym razem formalistyczny pietyzm Robertowi nie przeszkadza, bo wiersze nie są „przybrane” w konkretny wersyfikacyjny metraż. Dystych wypada naturalnie, rozwija się w rytm oddechu, a skrzętny pomysł na organizację tomu zaciera się w trakcie lektury. Wszak „rytm to nieśmiertelność”, trudno tylko stwierdzić, czy idzie tu Robert śladami utworu Jacaszka z „Trenów”, który doskonale wpasowuje się w klimat całego tomu, czy trafność frazy wyciągnął raczej z jakiegoś poetyckiego lub filozoficznego traktatu.
Wraz ze zgłębianiem struktury muszli ruch wyobraźni postępuje na dwóch płaszczyznach: Nautilus zabiera nas w stronę dna, w głąb, do symbolicznych źródeł, zaś przechadzający się bohater zatacza spiralne łuki. Spirala organizuje tom Roberta również na poziomie układu wierszy: kolejne utwory rozrastają się, a każdy za tytuł przyjmuje właściwą mu liczbę dystychów („1”, „1”, „2”, „5”, „8”, „13”, „21”, „34”…). To oczywiście ciąg Fibonacciego, zasada wpisana ‒ w dużym uogólnieniu i przy pewnych nadużyciach, z których poeta zdaje zresztą relację ‒ w rozwój wielu organizmów żywych, w ogólną „strukturę życia”, ale też w muzykę i w pewne idealistyczne myślenie o uniwersalnym porządku, ukrytym pod chaosem świata. Może więc poszczególne utwory powinniśmy czytać jako organiczne części, a „Nautilusa” potraktować jak poemat?
Robert chce „pisać miasto”, ale też „pisać miastem”, stworzyć ekwiwalent rytmu kroków na łódzkiej ulicy, raczej prozy życia niż wzniosłego liryku. Nigdy nie była mi bliska Łódź. Uważam ją, podobnie jak autor (ironicznie przechwytujący Iwaszkiewicza), za jeden z kręgów piekła, za „niby-miasto, z niby-rynkiem i rzeką”, „wywrócone na nice”, „miasto puste w środku jak wydrążony pień”. Ilekroć więc sięgam po poetów „łódzkich” (Gawin, Owczarek, Bartczak, Jarniewicz), szukam konfrontacji z własnym doświadczeniem i pamięcią, szukam jakiegoś argumentu, który mnie przekona i wprowadzi w specyfikę łódzkiego urbanizmu. Robert nie opisuje miasta z taką werwą jak Tuwim, z takim słuchem jak np. Sommer swoją Warszawę (choć starał się w „Księdze meldunkowej”, choć i teraz nie stroni od wymieniania nazw ulic i prowadzenia nas po nich krok po kroku). Bliższy jest Warszawie Ważyka: utraconej, melancholijnej krainie, po części zanurzonej w mitach, po części we wspomnieniach, dla których weryfikacją stają się konkretne sytuacje, architektoniczne detale, doskwierająca realność życia i lokalne usytuowanie w tym konkretnym miejscu, na tym konkretnie podwórku, gdzie dzieciństwo wciąż spotyka się ze śmiercią, a ból z niepamięcią.
A jednak „Nautilus” przynosi coś więcej albo robi to, co zwykle robił Robert, ale na szerszą skalę. Wyobraźnia wciąż spycha na go w stronę wczesnych dykcji Romana Honeta i Dariusza Suski, mniej jest za to cierpienia, mniej choroby, mniej ułomności, a przepisany przez osobiste doświadczenie koncept Miasta przyczynia się do niebywałej klarowności tomu. Im bardziej w las (w głębiny? „Kij wam w oko, wielorybnicy!”), tym bardziej uczonym i świadomym poetą okazuje się autor „Księgi meldunkowej”, nie tracąc zarazem nic ze swojej osobności. Każdą wiedzę nadal filtruje tu membrana wyobraźni, błona, bardziej ta fotograficzna, niż organiczna: „Stacje kolejowe są jak filmowy klaps (a teraz sobie / wyobraź własny pociąg na kliszy), czarne są // magistrale na tutejszych mapach, jak oblepione kurzem / pajęczyny na strychu, gdzie między słomą a smołą // kruszeją rozkłady sprzed lat”. Zdjęcia, klatki filmowe czy pokaz w kinie wciąż wyznaczają u Roberta istotne pole dla zmysłowej obserwacji świata i procesów pamięci.
Gdyby wprowadzić do podręczników „Nautiliusa” zamiast „Dwunastu stacji” czy „Kolonii” Różyckiego, literatura polska nic by na tym nie straciła. To dykcja coraz bliższa „Zeszytom Literackim”, a jeśli z uznaniem krytyki spotkały się poprzednie tomy poety, ten tym bardziej na nie zasługuje. Jest mniej jarmarczny, raczej wzniosły, ale to, co utracone i to, co z każdą chwilą się zatraca, gra w nim z taką samą siłą, melancholię przenosząc na poziom organicznego wręcz zaangażowania, współuczestniczenia w procesie utraty i utrwalania:
Nautilus, Nautilus! Miasto progów spowalniających
narrację, miasto inwestorów, którzy wzięli i poszli
robić wałki gdzie indziej. Miasto hożych studentek
z międzynarodowej wymiany. Zaskorupiały w muszli,
zapatrzony w siebie. Groza! Groza! Odcisk zalany
wapnem w muzeum osobliwości. Syk gaszonego
diablego mięsa. Znamię, które się dopomina o pamięć.
Recenzując „Księgę meldunkową”, pisałem dość pochopnie, że Robert „nie doczekał się wielu głosów […], bo nie należy do pierwszej ligi naszych poetów, takich, którzy wprowadzają nowe dykcje i przechodzą do podręczników historii literatury”. Teraz nie jestem już taki pewien i przynajmniej tę część o podręcznikach byłbym skłonny wykreślić. „Nautilus” (2016) jest bowiem książką wybitną: o Łodzi i łodzi, bo ukochane i znienawidzone zarazem miasto staje się tu literackim wehikułem, okrętem podwodnym, który zabiera nas w głębiny pamięci, języka i przeszłości. Kto steruje tą łodzią? Czy zmierza ona do jakiegoś celu, czy swobodnie opada w stronę dna? Wydaje się, że jest raczej wciągana przez wir wodny, że zatacza coraz szersze kręgi, ale jej ruch ma charakter bezpowrotny i może zakończyć się tylko piękną, obłędną i usianą aliteracjami litanią, z wiarą w uniwersalny porządek:
Jaka jest moja pieśń, miasto,
moja króciutka piosenka?
miasto matka miodna królowa
miasto módl się za nami
miasto masa maszyna macica
wyściełana perłami
miasto módl się za nami
miasto utracjuszy
mekka uzurpatorów
miasto módl się za nami
[…]
miasto módl się za nami
miasto niesione na marach
idea wiecznego powrotu
miasto módl się za nami.
Siła dystychu ‒ wszystkie wiersze złożone są tym razem z dwuwersowych całostek ‒ przywodzi na myśl surrealistyczne poematy Cendrarsa, zapowiada wyprawę w nieznane, w krainę mitów, na pokładzie tytułowego Nautilusa. Ale to nie tylko dystych podróżnych, ten z „Wielkanocy w Nowym Jorku”, niecierpliwy i nieco rozpaczliwy, odmierzający kolejne kroki flanêura („Idę” to pierwsze słowo Roberta, a poprzedza je motto „Piszę książkę o chodzeniu” z powieści „Idź” Tomasa Espedala). To również dystych bardziej klasyczny, nieco elegijny, choć nie w sensie respektowania podziałów metrycznych (sześcioakcentowych wersów), a samego działania: jakby kolejne słowa podkładał mu późny Tomaž Šalamun i fundował opowieść spoza czasu, intymną, doświadczaną z każdym krokiem, ale jednak mającą w sobie coś ze spiżowego pomnika, choćby relief. A właściwie ‒ szkielet, skorupę, skamielinę: „Jeśli wybuchnie bunt, nie będzie ratunku dla miasta. Miasto / jest wypaloną muszlą, jest muszlą jest muszlą jest muszlą”, „To miasto jest muszlą, wapiennym szkieletem / wywleczonym na zewnątrz. Jest ruiną wypraną // z wszelkiej melancholii. Czernią raczej czy żółcią?”. Tym razem formalistyczny pietyzm Robertowi nie przeszkadza, bo wiersze nie są „przybrane” w konkretny wersyfikacyjny metraż. Dystych wypada naturalnie, rozwija się w rytm oddechu, a skrzętny pomysł na organizację tomu zaciera się w trakcie lektury. Wszak „rytm to nieśmiertelność”, trudno tylko stwierdzić, czy idzie tu Robert śladami utworu Jacaszka z „Trenów”, który doskonale wpasowuje się w klimat całego tomu, czy trafność frazy wyciągnął raczej z jakiegoś poetyckiego lub filozoficznego traktatu.
Wraz ze zgłębianiem struktury muszli ruch wyobraźni postępuje na dwóch płaszczyznach: Nautilus zabiera nas w stronę dna, w głąb, do symbolicznych źródeł, zaś przechadzający się bohater zatacza spiralne łuki. Spirala organizuje tom Roberta również na poziomie układu wierszy: kolejne utwory rozrastają się, a każdy za tytuł przyjmuje właściwą mu liczbę dystychów („1”, „1”, „2”, „5”, „8”, „13”, „21”, „34”…). To oczywiście ciąg Fibonacciego, zasada wpisana ‒ w dużym uogólnieniu i przy pewnych nadużyciach, z których poeta zdaje zresztą relację ‒ w rozwój wielu organizmów żywych, w ogólną „strukturę życia”, ale też w muzykę i w pewne idealistyczne myślenie o uniwersalnym porządku, ukrytym pod chaosem świata. Może więc poszczególne utwory powinniśmy czytać jako organiczne części, a „Nautilusa” potraktować jak poemat?
Robert chce „pisać miasto”, ale też „pisać miastem”, stworzyć ekwiwalent rytmu kroków na łódzkiej ulicy, raczej prozy życia niż wzniosłego liryku. Nigdy nie była mi bliska Łódź. Uważam ją, podobnie jak autor (ironicznie przechwytujący Iwaszkiewicza), za jeden z kręgów piekła, za „niby-miasto, z niby-rynkiem i rzeką”, „wywrócone na nice”, „miasto puste w środku jak wydrążony pień”. Ilekroć więc sięgam po poetów „łódzkich” (Gawin, Owczarek, Bartczak, Jarniewicz), szukam konfrontacji z własnym doświadczeniem i pamięcią, szukam jakiegoś argumentu, który mnie przekona i wprowadzi w specyfikę łódzkiego urbanizmu. Robert nie opisuje miasta z taką werwą jak Tuwim, z takim słuchem jak np. Sommer swoją Warszawę (choć starał się w „Księdze meldunkowej”, choć i teraz nie stroni od wymieniania nazw ulic i prowadzenia nas po nich krok po kroku). Bliższy jest Warszawie Ważyka: utraconej, melancholijnej krainie, po części zanurzonej w mitach, po części we wspomnieniach, dla których weryfikacją stają się konkretne sytuacje, architektoniczne detale, doskwierająca realność życia i lokalne usytuowanie w tym konkretnym miejscu, na tym konkretnie podwórku, gdzie dzieciństwo wciąż spotyka się ze śmiercią, a ból z niepamięcią.
A jednak „Nautilus” przynosi coś więcej albo robi to, co zwykle robił Robert, ale na szerszą skalę. Wyobraźnia wciąż spycha na go w stronę wczesnych dykcji Romana Honeta i Dariusza Suski, mniej jest za to cierpienia, mniej choroby, mniej ułomności, a przepisany przez osobiste doświadczenie koncept Miasta przyczynia się do niebywałej klarowności tomu. Im bardziej w las (w głębiny? „Kij wam w oko, wielorybnicy!”), tym bardziej uczonym i świadomym poetą okazuje się autor „Księgi meldunkowej”, nie tracąc zarazem nic ze swojej osobności. Każdą wiedzę nadal filtruje tu membrana wyobraźni, błona, bardziej ta fotograficzna, niż organiczna: „Stacje kolejowe są jak filmowy klaps (a teraz sobie / wyobraź własny pociąg na kliszy), czarne są // magistrale na tutejszych mapach, jak oblepione kurzem / pajęczyny na strychu, gdzie między słomą a smołą // kruszeją rozkłady sprzed lat”. Zdjęcia, klatki filmowe czy pokaz w kinie wciąż wyznaczają u Roberta istotne pole dla zmysłowej obserwacji świata i procesów pamięci.
Gdyby wprowadzić do podręczników „Nautiliusa” zamiast „Dwunastu stacji” czy „Kolonii” Różyckiego, literatura polska nic by na tym nie straciła. To dykcja coraz bliższa „Zeszytom Literackim”, a jeśli z uznaniem krytyki spotkały się poprzednie tomy poety, ten tym bardziej na nie zasługuje. Jest mniej jarmarczny, raczej wzniosły, ale to, co utracone i to, co z każdą chwilą się zatraca, gra w nim z taką samą siłą, melancholię przenosząc na poziom organicznego wręcz zaangażowania, współuczestniczenia w procesie utraty i utrwalania:
Nautilus, Nautilus! Miasto progów spowalniających
narrację, miasto inwestorów, którzy wzięli i poszli
robić wałki gdzie indziej. Miasto hożych studentek
z międzynarodowej wymiany. Zaskorupiały w muszli,
zapatrzony w siebie. Groza! Groza! Odcisk zalany
wapnem w muzeum osobliwości. Syk gaszonego
diablego mięsa. Znamię, które się dopomina o pamięć.
Maciej Robert: „Nautilus”. WBPiCAK. Poznań 2016.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |