ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (311) / 2016

Grzegorz Mucha,

KING CRIMSON W BARCELONIE

A A A
Po kolejnej przerwie i nieuniknionych zmianach personalnych Robert Fripp wyruszył w trasę koncertową wraz ze swoim flagowym zespołem. Tym razem bez oficjalnej prezentacji nowej muzyki. Jedynie w 2011 roku pojawiło się wydawnictwo „A Scarcity of Miracles”, które ukazało się pod szyldem A King Crimson ProjeKct, jednak żaden utwór z owego albumu nie został zaprezentowany. Ale koncerty grupy i tak zawsze przynoszą nowe kompozycje, często jakby ukryte pod warstwą improwizacji. Rzecz w tym, iż tym razem Fripp zdecydowanie postawił na przeszłość. Ba! Na starych i najstarszych utworach oparł większość - przedstawionej na obecnej trasie koncertowej - muzyki. Tłumaczyć to można chyba tylko rodzajem domknięcia wielkiego koła, po jakim zawsze jego twórczość się poruszała.

W związku z tym powołał skład, który zaskakuje. Najbardziej zadziwiło mnie zaproszenie saksofonisty Mela Collinsa. Bo choć to on współtworzył pierwsze brzmienie zespołu, rozstanie z tym utalentowanym muzykiem wydawało się nieodwołalne. Sporym zaskoczeniem było zatrudnienie aż trzech perkusistów, czyli znanego ze współpracy z King Crimson od początku lat 90. Pata Mastelotto, wraz z nowymi twarzami, czyli Gavinem Harrisonem i Jeremy’m Stasey’em (ten ostatni zastąpił biorącego udział w kilku koncertach zeszłego roku Billa Rieflina). Także zaskoczeniem, a może nawet pewnym rozczarowaniem, jest obecna współpraca Frippa z Jakko Jakszyk’iem. Instrumentalistą pewnym swej pozycji obok lidera pozostał słynny i rewelacyjny basista Tony Levin, który jednak do tego składu jakby mniej pasuje, acz zawsze przydaje słuchaczom emocji.

Sądzę, iż nie da się do końca rozwikłać wszystkich zamysłów Roberta Frippa. Należało zatem wygodnie zasiąść w fotelu i wsłuchać się w nowe wcielenie zespołu. I tak Mel Collins zagrał na swoim, wysokim poziomie. W wielu utworach jego partie zostały dopisane, co nie zawsze wydawało się zasadne. Zaś trzej perkusiści byli tak zgrani, jakby na wspólnym muzykowaniu upłynęło im ostatnie dwadzieścia lat. Świetnie. Ale czy było ich potrzebnych aż trzech? W tym miejscu muszę wyznać, iż moim ulubionym okresem King Crimson był czas wydania „kolorowej trylogii” z początku lat 80. Niestety z tego okresu grupa wykonała jedynie utwór „Indiscipline”. I w tym fragmencie skupiło się wiele, zaznaczonych powyżej, wątpliwości. Saksofon nie pasował do tamtej konwencji, a wstępne popisy solowe trzech perkusistów i tak nie dorównywały grającemu wtedy w składzie zespołu Billowi Brufordowi. Tymczasem śpiewający Jakko Jakszyk wypadł tu słabo, gdyż owa gitarowo-minimalistyczno-nowofalowa konwencja wyraźnie mu nie pasowała. No ale grupa skupiła się przede wszystkim na muzyce powstałej pod koniec lat 60. i w latach 70. Tamte utwory, w tym te najsłynniejsze, brzmiały dużo lepiej, choć zastrzeżenia do perkusistów pozostają aktualne. Cała trójka była zbyt… doskonała. Mam na myśli doskonałość, jaką się rozumie w dzisiejszym rockowym świecie. A jest to niestety czasem doskonałość metalowego młota. Zagrany na bis, jeden z najsłynniejszych utworów grupy „21’st Century Shizoid Man” został okraszony długim solem Harrisona, gdzie perkusyjne „drrrdududum” było aż nazbyt wyraźne. Można to nazwać nowym, współczesnym odczytaniem, ale owo nowe odczytanie zanadto idzie pod rękę ze współczesnym metalem. Rozumiem, że Fripp chciał dać słuchaczom stare w nowym, ale tak, aby nikt nie mógł mu zarzucić zbędnego sentymentalizmu. Jednak muzyka w takim entourage dystansowała się od pierwowzoru aż nadto.

Na koniec podzielę się pewnym osobistym kłopotem. Otóż słuchanie tak wielu i tak różnych kompozycji grupy nie wywołało we mnie uczucia nostalgii. Może tak miało być. Przecież gra wspomnianej siódemki też była zdystansowana i chłodna. O co zatem chodziło? Sądzę, że jednak o pewien artystyczny sposób na powiedzenie „good bay”. Przed rozpoczęciem koncertu odtworzono z taśmy zapowiedź Frippa. Była ona entuzjastycznym zaproszeniem do wzięcia udziału w party, choć lider nie podał przyczyny zorganizowania tej specyficznie rockowej „tańcującej herbatki”. Przyszło mi na myśl, iż być może podróż dobiega końca.

Barceloński koncert i tak był na poziomie nieosiągalnym dla wielu innych grup rockowych. Siedmiu biegłych instrumentalistów pod wodzą Roberta Frippa zawsze jest wydarzeniem. Dla mnie był to czwarty koncert grupy, jaki mogłem wysłuchać i zobaczyć. Odwiedziłem dla nich cztery miasta w czterech państwach. I nie były to zwykłe wycieczki, albowiem spotkanie z Frippem to jednak zawsze odkrywanie nowego.

Poniżej dla zainteresowanych podaję listę zaprezentowanych na scenie utworów:

Set 1:

1. Larks' Tongues in Aspic, Part One

2. Pictures of a City

3. Peace: An End

4. Cirkus

5. Red

6. The Letters

7. Sailor's Tale

8. The Court of the Crimson King

9. Hell Hounds of Krim

10. Larks' Tongues in Aspic, Part Two

Set 2:

11. Devil Dogs of Tessellation Row

12. Lizard ('The Battle of Glass Tears -… more )

13. Radical Action (To Unseat the Hold of Monkey Mind)

14. Meltdown

15. Radical Action II

16. Level Five

17. Epitaph

18. The ConstruKction of Light

19. Easy Money

20. Indiscipline

21. Starless

Encore:

22. Banshee Legs Bell Hassle

23. 21st Century Schizoid Man
24 listopad 2016 roku / Auditorio CCIB (Forum) Barcelona