RĘKOPIS ZNALEZIONY W ZAŁĄCZNIKU (MICHAŁ WITKOWSKI: 'FIOLETOWE ŚWIATŁO')
A
A
A
Badaczom literatury najnowszej taka gratka się nie zdarza – pogrzebać w rękopisach i to za życia pisarza! Zwykle takie atrakcje są udziałem osób zajmujących się pisarzami nieżyjącymi. Szperanie w archiwach, przeglądanie notatek, listów, pierwszych wersji utworów i szkiców, obcowanie z materiałami, które nigdy nie ujrzały światła dziennego – wraz z udomowieniem technologii cała literaturoznawcza praca archiwalno-edytorska ulegnie sporym przekształceniom. I choć kiedyś może doczekamy się „Smsów, maili i tweetów zebranych” jakiegoś obecnie żyjącego pisarza, póki co możemy co najwyżej czytać oficjalnie wydane książki i śledzić pisarzy w mediach społecznościowych. Ostatnio jednak w przestrzeni czytelniczej – bo trudno w tym przypadku mówić o rynku wydawniczym – pokazało się zupełnie nowe zjawisko: powieść na prawach rękopisu.
Mowa oczywiście o „Fioletowym świetle”, powieści Michała Witkowskiego, dostępnej wyłącznie u autora w formie pliku word, wydruku lub audio. Jak deklaruje autor, jest to powieść odrzucona przez wydawnictwo „Znak” z powodów prawnych i nie ma ona związku z powieścią „Flirt towarzyski”, którą Witkowski obecnie kończy i zamierza niebawem wydać w tym samym wydawnictwie. Żeby się jednak cała powieść, odrzucona przez wydawnictwo (z którym zresztą Witkowski miał już przejścia – premiera „Fynf und cfancyś” została przesunięta z powodu skandalu z furażerką, jaki Witkowski wywołał w maju 2015 roku) nie zmarnowała, Witkowski postanowił samodzielnie sprzedawać ją zainteresowanym czytelnikom za skromną opłatą. Podkreśla, że udostępnia plik na prawach rękopisu, że jakiekolwiek podobieństwo bohaterów literackich do rzeczywistych osób jest przypadkowe, a przekazywanie pliku dalej, publikowanie jego fragmentu bądź całości – bezprawne. „Fioletowe światło” można nabyć wyłącznie bezpośrednio u autora, pisząc do niego wiadomość prywatną na Facebooku. Gdyby transakcja odbywała się na Allegro, w opinii o sprzedawcy napisałabym „szybka odpowiedź, miły kontakt, szybka wysyłka, polecam!”. Zamówić można także personalizowane wersje de luxe, ozdobione ilustracjami autorstwa Witkowskiego, wykonanymi zgodnie z życzeniem klienta. Z usług rozmaitych Witkowski oferuje także osobne ilustracje, zdarzały mu się wyprzedaże i bazary odzieżowe, a także wynajmuje się na godziny w ramach „Michaśka Private Show”, podczas których, wedle słów własnych autora „jest Michaśka czytająca na zamówienie na żywo. Dzwonisz, Michaśka przyjeżdża, pożera sernik, pije kawę i czyta. Jak masz dość to jej przerywasz i se idzie.” (Facebook, 21.12.16). Witkowski szybko zaadaptował sposób zarabiania blogerów, youtuberów i innych gwiazdek „młodego Internetu” na użytek prozy. Tyle że zamiast prosić fanów o wsparcie na portalach typu Patronite czy Wspieramto, oferując fanom-sponsorom materiały dodatkowe (niepublikowana proza, ilustracje, spotkania z autorem), postanowił się zająć wszystkim sam. Jest przy tym rozbrajająco szczery, przyznając, że sprzedaż „Fioletowego światła” to jego „maszynka do robienia pieniędzy na kawior” (dlatego też nie daje się naciągnąć na „egzemplarz recenzencki” – maszynka musi działać, nie ma zmiłuj się, business is business, Winnetou).
„Fioletowe światło” jest dla mnie przede wszystkim fenomenem rynku wydawniczego, gdyż jest jakąś przedziwną wypadkową barokowej kultury rękopisu i urynkowienia. Z jednej strony funkcjonuje w rękopisach, w obiegu miłośników i sympatyków prozy Witkowskiego (gdyż reklamowane jest zwykle na Facebooku przez samego autora, który kieruje swoją ofertę do fanów, którzy z kolei nie mogą się doczekać publikacji kolejnej powieści), podobnie jak kolejne odpisy wierszy Jana Andrzeja Morsztyna – z drugiej strony autor stanowczo zabrania kopiowania, publikowania i przesyłania dalej fragmentów lub całości z przyczyn oczywistych – przesyłanie pliku dalej między fanami zmniejsza jego wpływy. Jest to także szczególna odmiana self-publishingu – autor wydaje i reklamuje swoją prozę sam, sam ją drukuje i wysyła do klientów, sam organizuje sobie spotkania autorskie („Michaśka Private Show”). Korzysta przy tym z bazy fanów, którą wytworzył sobie jako pisarz i celebryta jak najbardziej „oficjalny” (jest absolutną królową plotkarskiego portalu Pudelek.pl w kategorii „pisarze i pisarki”, poświęcono mu lub wymieniono go w niespełna 300 newsach). Przy okazji promowania „Fioletowego światła” uruchomił także kod wydań nielegalnych i podziemnych: „Dostępna wyłącznie u mnie na privie! W nielegalnym, niezgodnym z prawem, zakazanym, tajnym i podziemnym wydaniu! Wyłącznie na podziemnym, nielegalnym powielaczu w maglu, przez spoconego autora w podkoszulku odbijane po nocach, a Smutny Mundek czatuje «na świecy», czy gliny nie idą!” (Facebook, 15.01.17). A więc trochę barok, trochę Patronite, a trochę nielegalny drugi obieg, a wszystko to w otoczce „skandalu” i „mocnych treści”, których przestraszyło się wydawnictwo, dlatego autor musi sam, nakładem własnym, powieść rozpowszechnić.
Trudno recenzować tego typu tekst, zwłaszcza, że autor deklaruje jego płynność i otwartość – „Fioletowe światło” to „powieść w procesie”, nieustannie zmieniana, poprawiana i aktualizowana, a nabywcom przysługują okresowe uzupełnienia treści. Jej osią fabularną jest kariera medialna Waldemara Jesionki, pochodzącego z Rudki pod Suwałkami, który, podobnie jak bohaterowie „Fynf und cfancyś”, jest przekonany, że gdzieś poza Rudką, w Warszawie, a przede wszystkim – w telewizji istnieje lepsze życie, do którego został stworzony. Jego celem jest stanie się gwiazdą – właściwie obojętnie w jakiej dziedzinie, choć początkowo ma ambicje wokalne. W Rudce ma dwie przyjaciółki, zbudowane na zasadzie opozycji Sylwię i Jagodę, które niczym kreskówkowy aniołek i diabełek orbitują wokół Waldemara, przekonując go do odmiennych ścieżek medialnej kariery. Sylwia jest artystycznie natchnioną, pretensjonalną nieco w swoim snobowaniu się na kulturę wysoką licealistką w czarnych ubraniach. Dla niej prawdziwa gwiazda to Krystyna Janda, nad premiery nowych smaków lodów przedkłada premiery teatralne i wyniośle pogardza polską prowincjonalną i medialną przaśnością. Co innego Jagoda – jak żywcem wyjęta z „Warsaw Shore” albo innego reality show, głośna, kolorowa, tandetna, imprezowa fryzjerka z fioletową grzywką, wiecznie w drodze z jednego melanżu na drugi, paląca po trzy papierosy na raz. Młodość Waldemara w Rudce to chyba najlepsze fragmenty „Fioletowego światła” – Witkowski doskonale uchwycił klimat prowincjonalnych miasteczek, gdzie jest wysokie bezrobocie, ale zawsze przynajmniej jeden salon urody, z obsiadywaniem przystanków PKS, gdzie już nic nie jeździ, z buzującą, ale niemającą ujścia energią. Doskonały jest także fragment poświęcony kościołowi jako przestrzeni performansu i gwiazdorzenia, ze śpiewem, strojami i ołtarzem jako sceną dla łaknącego uwagi i poklasku ministranta. Waldemarowi, który ma „gen gwiazdy”, udaje się dostać do reality show, staje się sezonową sensacją i stopniowo pnie się po szczeblach celebryckiej kariery – od występu w reality show przez związek z podstarzałą, ale wciąż topową gwiazdą, po sterowaną marketingową karierę piosenkarską i występ na Sylwestrze z Polsatem. Jak reklamuje Witkowski, „Koszty tej powieści to 4 lata życia, około pięciuset-siedmiuset zaliczonych imprez, niekoniecznie będąc do tego w nastroju, około 300 tysięcy wydanych na ciuchy aby stać się Agentem Tomkiem i przeniknąć środowisko, poległy również na ołtarzu powieści moje włosy na klacie i w ogóle ciele, bolesne wybielanie zębów, tony zużytego pudru, obolałe od Revitalasza oczy, trzy zajechane na śmierć zalotki, setki godzin strawionych na robienie stylizacji... Naoglądanie się naprawdę czasami bardzo złej mody zamiast być w tym czasie na przykład w teatrze na premierze Warlikowskiego czy Jarzyny, albo leżeć sobie z herbatką w łóżku i czytać książkę, co jest moim zwykłym sposobem istnienia...” (Facebook, 12.12.16). Czyli cała ta przebieranka miała po prostu „nadać się do prozy”, jak jeżdżenie do Międzyzdrojów po sezonie i nawiązywanie przyjaźni z grabarzami przy „Zbrodniarzu i dziewczynie”? Nie był to pierwszy romans Witkowskiego z mediami i wejściem w celebrycki rynek, nie jest więc chyba tak, że agent Tomek w świecie ścianek niósł swoje brzemię z godnością i cierpiał wewnętrznie, tylko nieźle się przy tym bawił, nawet jeśli czasem zamiast iść na premierę Warlikowskiego, szedł na ściankę w towarzystwie blogerki modowej.
Autor chętnie podkreśla kontrowersyjność powieści, „Odrzucona przez wydawcę, zbyt ostra do druku, tylko u autorki!” (Facebook, 2.12.16). Owszem, obnaża w niej powierzchowność i hipokryzję świata mody i mediów, ale chyba tylko celebrytom się wydaje, że odbiorcy en masse dają się nabierać na to polskie pazłotko nałożone na oborę. „Fioletowe światło” to nie jest powieść o celebryctwie w ogóle, ale o jego polskiej odmianie regionalnej, odtwarzanej na podstawie wyobrażeń rodzimych celebrytów o sławie, bogactwie i blichtrze. „Polska Angelina Jolie”, „polscy Beckhamowie”, wiadomo, jak daleko od pierwowzoru stoją nasze kopie, wyroby krajowego przemysłu medialnego, z „prawdziwymi” Beckhamami mający tyle wspólnego, co osławiony wyrób czekoladopodobny z czekoladą. Tyle żeby się o pozorach i bylejakości polskich celebrytów przekonać, wystarczy porzucić lukrowane sesje w „Vivie” i przejrzeć np. Pudelka, który nie ma dla celebrytów żadnej taryfy ulgowej i wyrozumiałości. Na dobrą sprawę nie wiem, czego właściwie wystraszyło się Wydawnictwo „Znak”, bo główni bohaterowie raczej nie mogą być posądzeni o tożsamość z jakimikolwiek gwiazdami i gwiazdeczkami, reprezentują raczej pewne „typy”, a kąśliwe uwagi pod adresem rzeczywistych celebrytów są raczej zakamuflowane i dostrzegalne dla samych zainteresowanych i najwierniejszych czytelników kolumn plotkarskich. Jeśli chodzi o „szokowanie”, „skandal” i „obrazoburstwo”, to nie jest go ani mniej, ani więcej, niż we wcześniejszych powieściach Witkowskiego – jest seks, jest brud, jest skonfrontowanie prowincji i centrum w różnych kontekstach, wyobrażeń o „wielkim świecie” z syfem i „pretensją do Las Vegas” dookoła, nie ma ciot (poza Witkowskim we własnej osobie, umieszczonym jako postać epizodyczna). Jest za to, jak zwykle, potoczysta narracja, cięty humor, nieco Gombrowicza, (auto)ironia i dar obserwacji rzeczywistości w jej mniej glamour aspektach.
„Fioletowe światło” doskonale odnalazło się w obiegu fanowskim, bo Witkowski dostarcza w powieści tego, czego fani chcą i co jako pisarz wypracował sobie jako własny styl i markę. Nie jest to zatem powieść szczególnie szokująca, choć aura drugoobiegowości i odrzucenia przez wydawniczą cenzurę bardzo podnosi jej atrakcyjność. Nie jest też w żaden sposób przełomowa czy odróżniającą się (ani pozytywnie, ani negatywnie) na tle pozostałych powieści Witkowskiego. Jest to solidny dodatek dla miłośników Witkowskiego, a możliwość osobistego kontaktu z autorem i dostęp do dzieła niepublikowanego nadają całości aury „wtajemniczenia” w podziemne sprawy i sprawki literatury nie do końca mainstreamowej. „Fioletowe światło” jest przyjemne w lekturze, nawiązuje, jak zawsze, do poprzednich powieści Witkowskiego, miłośnicy jego prozy (do których się zaliczam), będą się przy lekturze doskonale bawić. Pozostali mogą spokojnie poczekać na premierę kolejnej „oficjalnej” książki.
Mowa oczywiście o „Fioletowym świetle”, powieści Michała Witkowskiego, dostępnej wyłącznie u autora w formie pliku word, wydruku lub audio. Jak deklaruje autor, jest to powieść odrzucona przez wydawnictwo „Znak” z powodów prawnych i nie ma ona związku z powieścią „Flirt towarzyski”, którą Witkowski obecnie kończy i zamierza niebawem wydać w tym samym wydawnictwie. Żeby się jednak cała powieść, odrzucona przez wydawnictwo (z którym zresztą Witkowski miał już przejścia – premiera „Fynf und cfancyś” została przesunięta z powodu skandalu z furażerką, jaki Witkowski wywołał w maju 2015 roku) nie zmarnowała, Witkowski postanowił samodzielnie sprzedawać ją zainteresowanym czytelnikom za skromną opłatą. Podkreśla, że udostępnia plik na prawach rękopisu, że jakiekolwiek podobieństwo bohaterów literackich do rzeczywistych osób jest przypadkowe, a przekazywanie pliku dalej, publikowanie jego fragmentu bądź całości – bezprawne. „Fioletowe światło” można nabyć wyłącznie bezpośrednio u autora, pisząc do niego wiadomość prywatną na Facebooku. Gdyby transakcja odbywała się na Allegro, w opinii o sprzedawcy napisałabym „szybka odpowiedź, miły kontakt, szybka wysyłka, polecam!”. Zamówić można także personalizowane wersje de luxe, ozdobione ilustracjami autorstwa Witkowskiego, wykonanymi zgodnie z życzeniem klienta. Z usług rozmaitych Witkowski oferuje także osobne ilustracje, zdarzały mu się wyprzedaże i bazary odzieżowe, a także wynajmuje się na godziny w ramach „Michaśka Private Show”, podczas których, wedle słów własnych autora „jest Michaśka czytająca na zamówienie na żywo. Dzwonisz, Michaśka przyjeżdża, pożera sernik, pije kawę i czyta. Jak masz dość to jej przerywasz i se idzie.” (Facebook, 21.12.16). Witkowski szybko zaadaptował sposób zarabiania blogerów, youtuberów i innych gwiazdek „młodego Internetu” na użytek prozy. Tyle że zamiast prosić fanów o wsparcie na portalach typu Patronite czy Wspieramto, oferując fanom-sponsorom materiały dodatkowe (niepublikowana proza, ilustracje, spotkania z autorem), postanowił się zająć wszystkim sam. Jest przy tym rozbrajająco szczery, przyznając, że sprzedaż „Fioletowego światła” to jego „maszynka do robienia pieniędzy na kawior” (dlatego też nie daje się naciągnąć na „egzemplarz recenzencki” – maszynka musi działać, nie ma zmiłuj się, business is business, Winnetou).
„Fioletowe światło” jest dla mnie przede wszystkim fenomenem rynku wydawniczego, gdyż jest jakąś przedziwną wypadkową barokowej kultury rękopisu i urynkowienia. Z jednej strony funkcjonuje w rękopisach, w obiegu miłośników i sympatyków prozy Witkowskiego (gdyż reklamowane jest zwykle na Facebooku przez samego autora, który kieruje swoją ofertę do fanów, którzy z kolei nie mogą się doczekać publikacji kolejnej powieści), podobnie jak kolejne odpisy wierszy Jana Andrzeja Morsztyna – z drugiej strony autor stanowczo zabrania kopiowania, publikowania i przesyłania dalej fragmentów lub całości z przyczyn oczywistych – przesyłanie pliku dalej między fanami zmniejsza jego wpływy. Jest to także szczególna odmiana self-publishingu – autor wydaje i reklamuje swoją prozę sam, sam ją drukuje i wysyła do klientów, sam organizuje sobie spotkania autorskie („Michaśka Private Show”). Korzysta przy tym z bazy fanów, którą wytworzył sobie jako pisarz i celebryta jak najbardziej „oficjalny” (jest absolutną królową plotkarskiego portalu Pudelek.pl w kategorii „pisarze i pisarki”, poświęcono mu lub wymieniono go w niespełna 300 newsach). Przy okazji promowania „Fioletowego światła” uruchomił także kod wydań nielegalnych i podziemnych: „Dostępna wyłącznie u mnie na privie! W nielegalnym, niezgodnym z prawem, zakazanym, tajnym i podziemnym wydaniu! Wyłącznie na podziemnym, nielegalnym powielaczu w maglu, przez spoconego autora w podkoszulku odbijane po nocach, a Smutny Mundek czatuje «na świecy», czy gliny nie idą!” (Facebook, 15.01.17). A więc trochę barok, trochę Patronite, a trochę nielegalny drugi obieg, a wszystko to w otoczce „skandalu” i „mocnych treści”, których przestraszyło się wydawnictwo, dlatego autor musi sam, nakładem własnym, powieść rozpowszechnić.
Trudno recenzować tego typu tekst, zwłaszcza, że autor deklaruje jego płynność i otwartość – „Fioletowe światło” to „powieść w procesie”, nieustannie zmieniana, poprawiana i aktualizowana, a nabywcom przysługują okresowe uzupełnienia treści. Jej osią fabularną jest kariera medialna Waldemara Jesionki, pochodzącego z Rudki pod Suwałkami, który, podobnie jak bohaterowie „Fynf und cfancyś”, jest przekonany, że gdzieś poza Rudką, w Warszawie, a przede wszystkim – w telewizji istnieje lepsze życie, do którego został stworzony. Jego celem jest stanie się gwiazdą – właściwie obojętnie w jakiej dziedzinie, choć początkowo ma ambicje wokalne. W Rudce ma dwie przyjaciółki, zbudowane na zasadzie opozycji Sylwię i Jagodę, które niczym kreskówkowy aniołek i diabełek orbitują wokół Waldemara, przekonując go do odmiennych ścieżek medialnej kariery. Sylwia jest artystycznie natchnioną, pretensjonalną nieco w swoim snobowaniu się na kulturę wysoką licealistką w czarnych ubraniach. Dla niej prawdziwa gwiazda to Krystyna Janda, nad premiery nowych smaków lodów przedkłada premiery teatralne i wyniośle pogardza polską prowincjonalną i medialną przaśnością. Co innego Jagoda – jak żywcem wyjęta z „Warsaw Shore” albo innego reality show, głośna, kolorowa, tandetna, imprezowa fryzjerka z fioletową grzywką, wiecznie w drodze z jednego melanżu na drugi, paląca po trzy papierosy na raz. Młodość Waldemara w Rudce to chyba najlepsze fragmenty „Fioletowego światła” – Witkowski doskonale uchwycił klimat prowincjonalnych miasteczek, gdzie jest wysokie bezrobocie, ale zawsze przynajmniej jeden salon urody, z obsiadywaniem przystanków PKS, gdzie już nic nie jeździ, z buzującą, ale niemającą ujścia energią. Doskonały jest także fragment poświęcony kościołowi jako przestrzeni performansu i gwiazdorzenia, ze śpiewem, strojami i ołtarzem jako sceną dla łaknącego uwagi i poklasku ministranta. Waldemarowi, który ma „gen gwiazdy”, udaje się dostać do reality show, staje się sezonową sensacją i stopniowo pnie się po szczeblach celebryckiej kariery – od występu w reality show przez związek z podstarzałą, ale wciąż topową gwiazdą, po sterowaną marketingową karierę piosenkarską i występ na Sylwestrze z Polsatem. Jak reklamuje Witkowski, „Koszty tej powieści to 4 lata życia, około pięciuset-siedmiuset zaliczonych imprez, niekoniecznie będąc do tego w nastroju, około 300 tysięcy wydanych na ciuchy aby stać się Agentem Tomkiem i przeniknąć środowisko, poległy również na ołtarzu powieści moje włosy na klacie i w ogóle ciele, bolesne wybielanie zębów, tony zużytego pudru, obolałe od Revitalasza oczy, trzy zajechane na śmierć zalotki, setki godzin strawionych na robienie stylizacji... Naoglądanie się naprawdę czasami bardzo złej mody zamiast być w tym czasie na przykład w teatrze na premierze Warlikowskiego czy Jarzyny, albo leżeć sobie z herbatką w łóżku i czytać książkę, co jest moim zwykłym sposobem istnienia...” (Facebook, 12.12.16). Czyli cała ta przebieranka miała po prostu „nadać się do prozy”, jak jeżdżenie do Międzyzdrojów po sezonie i nawiązywanie przyjaźni z grabarzami przy „Zbrodniarzu i dziewczynie”? Nie był to pierwszy romans Witkowskiego z mediami i wejściem w celebrycki rynek, nie jest więc chyba tak, że agent Tomek w świecie ścianek niósł swoje brzemię z godnością i cierpiał wewnętrznie, tylko nieźle się przy tym bawił, nawet jeśli czasem zamiast iść na premierę Warlikowskiego, szedł na ściankę w towarzystwie blogerki modowej.
Autor chętnie podkreśla kontrowersyjność powieści, „Odrzucona przez wydawcę, zbyt ostra do druku, tylko u autorki!” (Facebook, 2.12.16). Owszem, obnaża w niej powierzchowność i hipokryzję świata mody i mediów, ale chyba tylko celebrytom się wydaje, że odbiorcy en masse dają się nabierać na to polskie pazłotko nałożone na oborę. „Fioletowe światło” to nie jest powieść o celebryctwie w ogóle, ale o jego polskiej odmianie regionalnej, odtwarzanej na podstawie wyobrażeń rodzimych celebrytów o sławie, bogactwie i blichtrze. „Polska Angelina Jolie”, „polscy Beckhamowie”, wiadomo, jak daleko od pierwowzoru stoją nasze kopie, wyroby krajowego przemysłu medialnego, z „prawdziwymi” Beckhamami mający tyle wspólnego, co osławiony wyrób czekoladopodobny z czekoladą. Tyle żeby się o pozorach i bylejakości polskich celebrytów przekonać, wystarczy porzucić lukrowane sesje w „Vivie” i przejrzeć np. Pudelka, który nie ma dla celebrytów żadnej taryfy ulgowej i wyrozumiałości. Na dobrą sprawę nie wiem, czego właściwie wystraszyło się Wydawnictwo „Znak”, bo główni bohaterowie raczej nie mogą być posądzeni o tożsamość z jakimikolwiek gwiazdami i gwiazdeczkami, reprezentują raczej pewne „typy”, a kąśliwe uwagi pod adresem rzeczywistych celebrytów są raczej zakamuflowane i dostrzegalne dla samych zainteresowanych i najwierniejszych czytelników kolumn plotkarskich. Jeśli chodzi o „szokowanie”, „skandal” i „obrazoburstwo”, to nie jest go ani mniej, ani więcej, niż we wcześniejszych powieściach Witkowskiego – jest seks, jest brud, jest skonfrontowanie prowincji i centrum w różnych kontekstach, wyobrażeń o „wielkim świecie” z syfem i „pretensją do Las Vegas” dookoła, nie ma ciot (poza Witkowskim we własnej osobie, umieszczonym jako postać epizodyczna). Jest za to, jak zwykle, potoczysta narracja, cięty humor, nieco Gombrowicza, (auto)ironia i dar obserwacji rzeczywistości w jej mniej glamour aspektach.
„Fioletowe światło” doskonale odnalazło się w obiegu fanowskim, bo Witkowski dostarcza w powieści tego, czego fani chcą i co jako pisarz wypracował sobie jako własny styl i markę. Nie jest to zatem powieść szczególnie szokująca, choć aura drugoobiegowości i odrzucenia przez wydawniczą cenzurę bardzo podnosi jej atrakcyjność. Nie jest też w żaden sposób przełomowa czy odróżniającą się (ani pozytywnie, ani negatywnie) na tle pozostałych powieści Witkowskiego. Jest to solidny dodatek dla miłośników Witkowskiego, a możliwość osobistego kontaktu z autorem i dostęp do dzieła niepublikowanego nadają całości aury „wtajemniczenia” w podziemne sprawy i sprawki literatury nie do końca mainstreamowej. „Fioletowe światło” jest przyjemne w lekturze, nawiązuje, jak zawsze, do poprzednich powieści Witkowskiego, miłośnicy jego prozy (do których się zaliczam), będą się przy lekturze doskonale bawić. Pozostali mogą spokojnie poczekać na premierę kolejnej „oficjalnej” książki.
Michał Witkowski: „Fioletowe światło”. 2016, dostępne u autora.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |