TY TEŻ (NIE) JESTEŚ BOGIEM (MIRACLEMAN: ZŁOTA ERA)
A
A
A
W roku 1948 w angielskim Wiltshire rozbił się statek kosmiczny. Doktor Emil Gargunza wykorzystał pozaziemską technologię, aby zmienić trójkę sierot w herosów z prawdziwego zdarzenia. Od tamtej pory Micky Moran, Dicky Dauntless i Johnny Bates – wymawiając odpowiednie słowa – przemieniali się kolejno w Miraclemana, Young Miraclemana oraz Kid Miraclemana. Doktor sprawował ścisłą kontrolę nad swoimi podopiecznymi, wprowadzając ich w stan podobny do snu, w którym trio wspólnie przeżywało niesamowite przygody.
Jednak w 1963 rząd Wielkiej Brytanii uznał, że projekt Gargunzy (jak i jego protegowani) stanowią zbyt duże zagrożenie, bynajmniej nie tylko na skalę lokalną. Decyzja o wykorzystaniu bomby atomowej przeciwko trykociarskiemu tercetowi szybko przyoblekła się w czyn, mocą którego Young Miracleman poniósł śmierć. Salwujący się ucieczką Johnny (nieustanie przebywający w swej nadludzkiej postaci) powoli, lecz konsekwentnie pogrążał się w mroku. Natomiast tytułowy bohater zapomniał o swoim heroicznym posłannictwie, wiodąc żywot zwykłego śmiertelnika. Przynajmniej do czasu – w 1982 Micky Moran odzyskał bowiem wspomnienia, na powrót stając się Miraclemanem, jak również… ojcem dziecka obdarzonego cudownymi mocami. Zwyciężając w konfrontacji ze zdegenerowanym Batesem – odpowiedzialnym za londyńską hekatombę (rzeź tysięcy mieszkańców miasta) – smukły protagonista rozpoczął proces globalnych przemian, obwieszczając świt „nowego, wspaniałego świata” – Złotej Ery.
W 1982 roku na łamach brytyjskiego magazynu komiksowego „Warrior” dokonał się powrót Miraclemana (wcześniej zwanego Marvelmanem) – stworzonego w 1954 przez Michaela „Micka” Anglo angielskiego superherosa, bardzo mocno wzorowanego na postaci Kapitana Marvela rodem z amerykańskiej oficyny Fawcett Comics. Redaktor periodyku, Dez Skinn, powierzył owo zaszczytne zadanie 28-letniemu wówczas autorowi, który w niedalekiej przyszłości dał się poznać jako współtwórca takich kamieni milowych w historii medium jak „Strażnicy”, „V jak Vendetta” czy „Prosto z piekła”. Pierwotny scenarzysta „Miraclemana” (jak dziś woli być określanym ten brodaty Brytyjczyk) uwspółcześnił do bólu naiwne perypetie cudownej rodziny blondwłosego trykociarza, nadając im prawdziwie epicki rozmach, cenną wielowymiarowość oraz zdolność do generowania autentycznej grozy.
Wywracając na nice gatunkowe schematy, współtwórca „Zabójczego żartu” nie tylko wykazał się doskonałą znajomością tematu, ale zaproponował przy tym kilka ważkich, skłaniających do refleksji pytań: co by się stało, gdyby superbohaterowie istnieli w realnym świecie? W jaki sposób wpłynęliby na jego dalsze losy? W równym stopniu sięgając do motywów zaczerpniętych z przeróżnych mitów oraz legend, co mnożąc nawiązania do klasyki literatury dziecięcej, pism filozoficznych, psychoanalizy oraz dystopijnej fantastyki, scenarzysta „Neonomiconu” przemycił w swoim runie elementy doraźnego komentarza społeczno-politycznego.
Skomplikowane losy wydawnicze „Miraclemana” do pewnego stopnia znalazły odzwierciedlenie w malejącej popularności tytułu wśród czytelników. Dez Skinn udzielił licencji na przedruk historii amerykańskim wydawcom, m.in. oficynie Eclipse Comics, pod której szyldem pierwotny scenarzysta zakończył swoją opowieść wraz z szesnastym odcinkiem przygód herosa, namaszczając przy tym swojego następcę, odpowiedzialnego za pisanie dalszych losów tej barwnej postaci. Wybór padł na Neila Gaimana, który w „Złotej Erze” zawarł wszystko to, za co cenią go miłośnicy dobrych komiksów: niebanalną fabułę, precyzyjnie skonstruowaną narrację, świetne dialogi oraz erudycyjność okraszoną mnogością nawiązań do przeróżnych tekstów (pop)kultury.
Scenarzysta „Sandmana” zamiast koncentrować się na dalszych losach Miraclemana – przedstawianego w niniejszym tomie jako wyniosłe, zimne, zgoła nieprzewidywalne bóstwo – opowiada o (nie tylko) zwykłych ludziach żyjących w czasach Złotej Ery, gdzie głód, bieda i wojny odeszły w zapomnienie. Jednak czy ludzkość jest gotowa na utopię przygotowaną przez ucieleśnioną potęgę zasiadającą na Olimpie, po którego stromych zboczach próbują się wspinać kolejne grupy pielgrzymów? Co czują zmarli powracający do życia w zrobotyzowanych ciałach? Czy tytułowy okres naprawdę można uznać za synonim lat „niewinności, magii i prawdy” (s. 9)?
Rozpisana na wiele podmiotów, dopracowana i opatrzona celnymi puentami narracja (przyjmująca kształt relacji, wspomnień bądź osobistych rozważań bohaterów utworu) sprawia, że lektura rzeczonego tomu absorbuje już od pierwszych stron. Neil Gaiman za pomocą kilku prostych zdań potrafi scharakteryzować daną postać, oddając przy tym jej lęki i smutki, nadzieje i pragnienia. Odwołując się do wydarzeń przedstawionych w poprzednim tomie, Brytyjczyk opowiada o cudach i tragediach, jakie stały się udziałem protagonistów niniejszego komiksu, rzucają nieco więcej światła między innymi na dalsze losy żony Morana i jego córki. Każdy z epizodów napisanych przez autora „Nigdziebądź” posiada swój unikalny klimat, tempo i dramaturgię – stąd czytelnik natrafi na fragmenty stylizowane na bajkę („Opowieść o Winter”) czy zimnowojenny dreszczowiec przywołujący echa prozy Johna le Carrégo („Historia o szpiegach”).
Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że efekt oddziaływania na odbiorcę nie byłby tak duży, gdyby nie genialne, wykonane przeróżnymi technikami i stylami ilustracje Marka Buckinghama („Baśnie”). Sięgając po ołówek, tusz, pastelowe kredki lub farby akrylowe, pochodzący z Clevedon artysta czyni prawdziwe cuda, tworząc prace utrzymane w konwencji realistycznej oraz cartoonowej, przywołując ducha pop-artu, poetyki ekspresjonistycznej bądź rasowej psychodelii. Słowa uznania należą się w tym miejscu także odpowiedzialnemu za dobór palety barw rysownikowi i koloryście Mattowi „D’Israeli” Brookerowi („Grendel”, „Stickleback”). Nietuzinkowy scenariusz oraz doskonała oprawa wizualna (plus masa graficznych dodatków) sprawiają, że „Miracleman: Złota Era” jest przykładem lektury, która nie pozwala o sobie szybko zapomnieć.
Jednak w 1963 rząd Wielkiej Brytanii uznał, że projekt Gargunzy (jak i jego protegowani) stanowią zbyt duże zagrożenie, bynajmniej nie tylko na skalę lokalną. Decyzja o wykorzystaniu bomby atomowej przeciwko trykociarskiemu tercetowi szybko przyoblekła się w czyn, mocą którego Young Miracleman poniósł śmierć. Salwujący się ucieczką Johnny (nieustanie przebywający w swej nadludzkiej postaci) powoli, lecz konsekwentnie pogrążał się w mroku. Natomiast tytułowy bohater zapomniał o swoim heroicznym posłannictwie, wiodąc żywot zwykłego śmiertelnika. Przynajmniej do czasu – w 1982 Micky Moran odzyskał bowiem wspomnienia, na powrót stając się Miraclemanem, jak również… ojcem dziecka obdarzonego cudownymi mocami. Zwyciężając w konfrontacji ze zdegenerowanym Batesem – odpowiedzialnym za londyńską hekatombę (rzeź tysięcy mieszkańców miasta) – smukły protagonista rozpoczął proces globalnych przemian, obwieszczając świt „nowego, wspaniałego świata” – Złotej Ery.
W 1982 roku na łamach brytyjskiego magazynu komiksowego „Warrior” dokonał się powrót Miraclemana (wcześniej zwanego Marvelmanem) – stworzonego w 1954 przez Michaela „Micka” Anglo angielskiego superherosa, bardzo mocno wzorowanego na postaci Kapitana Marvela rodem z amerykańskiej oficyny Fawcett Comics. Redaktor periodyku, Dez Skinn, powierzył owo zaszczytne zadanie 28-letniemu wówczas autorowi, który w niedalekiej przyszłości dał się poznać jako współtwórca takich kamieni milowych w historii medium jak „Strażnicy”, „V jak Vendetta” czy „Prosto z piekła”. Pierwotny scenarzysta „Miraclemana” (jak dziś woli być określanym ten brodaty Brytyjczyk) uwspółcześnił do bólu naiwne perypetie cudownej rodziny blondwłosego trykociarza, nadając im prawdziwie epicki rozmach, cenną wielowymiarowość oraz zdolność do generowania autentycznej grozy.
Wywracając na nice gatunkowe schematy, współtwórca „Zabójczego żartu” nie tylko wykazał się doskonałą znajomością tematu, ale zaproponował przy tym kilka ważkich, skłaniających do refleksji pytań: co by się stało, gdyby superbohaterowie istnieli w realnym świecie? W jaki sposób wpłynęliby na jego dalsze losy? W równym stopniu sięgając do motywów zaczerpniętych z przeróżnych mitów oraz legend, co mnożąc nawiązania do klasyki literatury dziecięcej, pism filozoficznych, psychoanalizy oraz dystopijnej fantastyki, scenarzysta „Neonomiconu” przemycił w swoim runie elementy doraźnego komentarza społeczno-politycznego.
Skomplikowane losy wydawnicze „Miraclemana” do pewnego stopnia znalazły odzwierciedlenie w malejącej popularności tytułu wśród czytelników. Dez Skinn udzielił licencji na przedruk historii amerykańskim wydawcom, m.in. oficynie Eclipse Comics, pod której szyldem pierwotny scenarzysta zakończył swoją opowieść wraz z szesnastym odcinkiem przygód herosa, namaszczając przy tym swojego następcę, odpowiedzialnego za pisanie dalszych losów tej barwnej postaci. Wybór padł na Neila Gaimana, który w „Złotej Erze” zawarł wszystko to, za co cenią go miłośnicy dobrych komiksów: niebanalną fabułę, precyzyjnie skonstruowaną narrację, świetne dialogi oraz erudycyjność okraszoną mnogością nawiązań do przeróżnych tekstów (pop)kultury.
Scenarzysta „Sandmana” zamiast koncentrować się na dalszych losach Miraclemana – przedstawianego w niniejszym tomie jako wyniosłe, zimne, zgoła nieprzewidywalne bóstwo – opowiada o (nie tylko) zwykłych ludziach żyjących w czasach Złotej Ery, gdzie głód, bieda i wojny odeszły w zapomnienie. Jednak czy ludzkość jest gotowa na utopię przygotowaną przez ucieleśnioną potęgę zasiadającą na Olimpie, po którego stromych zboczach próbują się wspinać kolejne grupy pielgrzymów? Co czują zmarli powracający do życia w zrobotyzowanych ciałach? Czy tytułowy okres naprawdę można uznać za synonim lat „niewinności, magii i prawdy” (s. 9)?
Rozpisana na wiele podmiotów, dopracowana i opatrzona celnymi puentami narracja (przyjmująca kształt relacji, wspomnień bądź osobistych rozważań bohaterów utworu) sprawia, że lektura rzeczonego tomu absorbuje już od pierwszych stron. Neil Gaiman za pomocą kilku prostych zdań potrafi scharakteryzować daną postać, oddając przy tym jej lęki i smutki, nadzieje i pragnienia. Odwołując się do wydarzeń przedstawionych w poprzednim tomie, Brytyjczyk opowiada o cudach i tragediach, jakie stały się udziałem protagonistów niniejszego komiksu, rzucają nieco więcej światła między innymi na dalsze losy żony Morana i jego córki. Każdy z epizodów napisanych przez autora „Nigdziebądź” posiada swój unikalny klimat, tempo i dramaturgię – stąd czytelnik natrafi na fragmenty stylizowane na bajkę („Opowieść o Winter”) czy zimnowojenny dreszczowiec przywołujący echa prozy Johna le Carrégo („Historia o szpiegach”).
Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że efekt oddziaływania na odbiorcę nie byłby tak duży, gdyby nie genialne, wykonane przeróżnymi technikami i stylami ilustracje Marka Buckinghama („Baśnie”). Sięgając po ołówek, tusz, pastelowe kredki lub farby akrylowe, pochodzący z Clevedon artysta czyni prawdziwe cuda, tworząc prace utrzymane w konwencji realistycznej oraz cartoonowej, przywołując ducha pop-artu, poetyki ekspresjonistycznej bądź rasowej psychodelii. Słowa uznania należą się w tym miejscu także odpowiedzialnemu za dobór palety barw rysownikowi i koloryście Mattowi „D’Israeli” Brookerowi („Grendel”, „Stickleback”). Nietuzinkowy scenariusz oraz doskonała oprawa wizualna (plus masa graficznych dodatków) sprawiają, że „Miracleman: Złota Era” jest przykładem lektury, która nie pozwala o sobie szybko zapomnieć.
Neil Gaiman, Mark Buckingham: „Miracleman: Złota Era („Miracleman: The Golden Age”). Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz. Wydawnictwo Mucha Comics. Warszawa 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |