PO DRUGIEJ STRONIE MURU (MAX FRISCH: 'Z DZIENNIKA BERLIŃSKIEGO')
A
A
A
Diarystyczna narracja Maxa Frischa zaczyna się od lapidarnego wpisu z dnia 6 lutego 1973 roku: „Odbiór mieszkania (Sarrazin Strasse 8) i wieczór u Grassa. Nerki” (s. 9). Można z tych niepełnych dwóch zdań wywnioskować, że autor wprowadza się do nowego mieszkania, zna osobiście Güntera Grassa i ma bliżej nieokreślone kłopoty ze zdrowiem. Takich zagadnień dotyczy, mniej więcej, cała ta książka – „Z dziennika berlińskiego” Frischa skoncentrowana jest bowiem wokół trzech głównych wątków. Pierwszy to przeprowadzka szwajcarskiego – już wtedy znanego szerokiej publiczności literackiej – prozaika i dramaturga do Berlina. Drugi – obraz życia intelektualnego lat 70. XX wieku (stąd nawiązania do spotkań z Grassem, ale też znajomości z Christą Wolf i innymi pisarzami, a także wydawcami, redaktorami, krytykami). I wątek trzeci – przemyślenia człowieka, który zaczyna być bliżej końca życia, niż jego początku. Nie mniej ważnym i być może najbardziej wartościowym poznawczo tematem jest wszystko to, co dotyczy życia w Berlinie w okolicach roku 1973 – dowiadujemy się z wpisów Frischa sporo i o topografii miasta, i o politycznych nastrojach mieszkańców po obu stronach berlińskiego muru.
Po kolei jednak. Nie ma wątpliwości, że w latach 70. XX wieku Frisch miał zapewnione miejsce w panteonie literatury niemieckojęzycznej i był czytany w Europie na równi z Goethem, Kafką czy Mannem. Z takiego punktu widzenia – to znaczy kogoś, kto raczej opędza się od sławy niż o nią zabiega – autor spisuje przemyślenia zawarte w tomie „Z dziennika berlińskiego”. Wpis z 9 lutego 1973 składa się z wyliczenia osób, które rozpoznają pisarza z imienia i nazwiska. Są to: urzędnik, ślusarz, sprzedawca, antykwariusz, tapeciarz… (s. 12–13). Czy to nie przejaw egocentryzmu człowieka, o którym – za jego życia – dzieci uczą się z podręczników do literatury? Na co (jeszcze) mógł liczyć w latach 70. Max Frisch? Na Nobla…? Pewnie tak – oprócz opisów sytuacji z życia sławnego pisarza, podobnych do przywołanej powyżej, nie brakuje w książce momentów autorefleksyjnych. Listę przedstawicieli różnych zawodów (na marginesie: to sami mężczyźni!), którzy czytają „literaturę wysoką”, pisarz komentuje tak: „Cieszy mnie, gdy widzę, dokąd trafiają książki” (s. 13).
Poszczególne fragmenty dziennika są przy tym notowane przejrzystym, prawie publicystycznym językiem, rzadko inkrustowanym ozdobną frazą prozatorską. Zdarzają się wprawdzie momenty „literackie”, nawet ocierające się o fikcję (wrócę do tego zagadnienia później), ale nie przesłaniają one opisów berlińskiej codzienności Maxa Frischa. Sława i przywileje to zwyczajność życia szwajcarskiego twórcy – czy dlatego chcemy czytać jego zapiski? Czy z tego powodu wydają się nawet dzisiaj pociągające – ponieważ ukazują świat niedostępny wszystkim? Odsłaniają „kulisy” literackiej kariery? Frisch raczej nie jest ekshibicjonistą, nie zdradza zbyt wielu szczegółów z życia osobistego. Wiadomo jednakże, przede wszystkim z napisanego współcześnie posłowia do książki autorstwa Thomasa Strässlego, że Frischowi raczej nie zależało na szybkim wydaniu tego zbioru – chciał chronić prywatność swoją i swojej żony.
Nie znaczy to wcale, że pisanie dziennika miało dla Frischa, w sensie literackim, wartość poślednią. Warto zerknąć do posłowia, ponieważ Strässle rozjaśnia nie tylko okoliczności pisania dziennika, ale także zajmuje się kwestiami genologicznymi. Frisch postrzegał swoją twórczość diarystyczną dwuaspektowo: albo jako Journal, albo Tagebuch. Ten pierwszy podgatunek jest raczej „suchy”, „praktyczny”, zawiera fakty i ich obserwacje (w tym znaczeniu przypomina o swoim źródłosłowie – to po prostu „żurnal”, „gazeta”, „dziennik”); ten drugi ma charakter znacznie bardziej prywatny, jest „dziennikiem”, ale w sensie zapisków intymnych, osobistych, notowanych pod wpływem chwili. Mimo że sam Frisch definiował „Z dziennika berlińskiego” jako Journal (rękopisy zatytułował: Berliner Journal), to z całą pewnością – jak wskazuje Strässle – jest to Tagebuch, czyli nieco bardziej osobista wersja diarystyki (s. 182–183).
Na ile personalne są poszczególne wpisy? Dowodzi tego ich stylistyka, a także prezentowana tematyka – dotycząca głównie tych trzech wspomnianych wcześniej wątków. Autor notuje dnia 11 lutego 1973 roku: „Niedziela, wprowadzamy się do mieszkania. Jutro ma być też ciepła woda” (s. 16). Oczywiście – te dwa (znowu proste!) zdania nie przemawiają same przez siebie, nie mogą być odczytywane w oderwaniu od całości dziennika Frischa, ale też nie stanowią przy tym pars pro toto diarystycznych wypowiedzi pisarza.
Trudno czytać te, jak również inne tego rodzaju oznajmienia z pominięciem faktów z życia osobistego pisarza: przeprowadzki do Berlina, kariery pisarskiej, trzeciego małżeństwa – z Marianne Oellers – a także poprzednich związków i romansów. Nie mniej istotne jest tło społeczne tamtego okresu: napięta relacji między Berlinem Wschodnim i Zachodnim, polityczna niestabilność – nie tylko regionu, ale i ta globalna. Właśnie, całe to pisanie Frischa – jakby nie postrzegać jego postawy: czy jako znudzonego sławą pisarza, czy dociekliwego obserwatora – zdradza skłonność do pesymizmu, nihilizmu, depresji. Wszystko się w świecie autora rozlatuje: jego małżeństwo, mimo że czasem szczęśliwe, jest naznaczone cieniem kryzysu; zdrowie podupada, do czego przyczynia się nadużywanie alkoholu; a twórczość – za sprawą dojmującej popularności – nie przynosi niczego nowego, tak w sensie warsztatowym, jak i intelektualnym. Co do Marianne zapewne Frisch miał rację: rozstał się z żoną w 1974 roku. Co do zdrowia: przeczucia pisarza odnośnie nadchodzącej śmierci są – wiemy o tym teraz! – nieuzasadnione, ponieważ zmarł dopiero w roku 1991. A twórczość?
Autotematyczne wątki są w tej książce stale obecne. Myśli Frischa zajmuje pisanie nowych rzeczy, ale bardziej jest zaaferowany tymi książkami i sztukami, które zostały wcześniej wydane i zyskały znaczny rozgłos. Jest tu zatem i taka teza: jeśli pisarz zyskuje przychylność krytyków i tak zwanej publiczności literackiej, to z wolna zaczyna o sobie dawać znać niemoc twórcza. Pisać nowe rzeczy czy „odcinać kupony”? Posucha natchnienia przychodzi jakby z wiekiem, wzmacniana kłopotami z pamięcią i innymi dolegliwościami zdrowotnymi. W jakimś sensie pisanie dziennika jest rodzajem autoterapii, naoliwiania „umysłu starzejącego się pisarza”, a w innym znaczeniu – to „historia choroby”, którą z reguły nazywa się życiem. W tym wypadku jest to życie kogoś, to zajmuje się literaturą – jak wiemy, Frisch był z wykształcenia architektem, ale porzucił ten zawód dla pisania i nigdy nie żałował swojej decyzji.
Znalazło się w tym tomie sporo interesujących motywów dla badaczy dramatu i prozy, filologów, miłośników literatury niemieckojęzycznej, historyków kultury i literatury. Uwagę przyciągają wątki recepcji i funkcjonowania utworów Frischa po dwóch stronach muru. Pod datą 15 lutego znalazł się zapis ze spotkania z szefem wydawnictwa z Berlina Wschodniego, który chce wydać „po tamtej stronie” dzienniki z lat 1966–1971. Skąd to zainteresowanie Frischem i jego diarystyką ze strony socjalistycznego wydawnictwa? Powód jest prozaiczny: autor opisał swoje doświadczenia z podróży do Związku Radzieckiego. Wiadomo także, że i tuż po wojnie, i w późniejszych dekadach niejednokrotnie odwiedzał Europę Wschodnią, gdzie był chętnie czytany i zyskał dużą popularność. Z redaktorem naczelnym z NRD sporo dzieli szwajcarskiego pisarza, ale wspólny język znajdują... pijąc koniak (s. 22–23)
A propos rytuału picia alkoholu – pojawia się on w różnych sytuacjach. Dowiadujemy się, że Max Frisch pił zbyt często – miał tego świadomość – ale też nie odmawiał sobie kieliszka w sytuacjach oficjalnych, podczas spotkań, kolacji. Ten koniak wypity z NRD-owskim wydawcą jest w tym wypadku symboliczny: oznacza ten „lepszy” świat, do którego Frisch przynależy, i jako poczytny autor, i mieszkaniec Berlina Zachodniego.
W narracji „Z dziennika berlińskiego” motywy osobiste i obserwacje rzeczywistości (tej za oknem, jak i tej medialnej, którą Frisch analizował na podstawie przekazów z gazet i telewizji) zostały połączone tak, że nie widać szwów. Mimo wszystko to te krótkie, proste, cięte myśli najbardziej przyciągają uwagę. Jak te dwie, sąsiadujące ze sobą uwagi wpisane pod datą 15 lutego 1973 roku: „W Berlinie nie wychodzi ani jedna licząca się gazeta” oraz „Żyję teraz bez postanowień na przyszłość” (s. 25). Zaskakujące – z dzisiejszego punktu widzenia – są te uwagi o Berlinie. Jak ta z 16 lutego, w której autor przedstawia podzielone miasto tak, jakby nie miało centrum: „Berlin: poczucie próżni, szerokie ulice, jazda samochodem sprawia przyjemność, gdy człowiek wysiada, aby iść pieszo, wszędzie ma poczucie, że Berlin to nie tu” (s. 34). Jest w tym wszystkim Max Frisch, mimo zaciekawienia otoczeniem, nieco odseparowany od tak zwanego świata zewnętrznego: patrzy na Berlin czujnym wzrokiem, to prawda, ale robi to przez szybę luksusowego samochodu (jeździł wtedy Jaguarem), co w jakimś stopniu oddala go od „zwykłych” berlińczyków.
Kiedy pisarz jedzie do Berlina Wschodniego, żeby spotkać się z wydawcą, dostrzega znaczne różnice między dwiema stronami muru. Ludzie, zachowania, miejsca – to wszystko wydaje się wyjęte jakby z innej rzeczywistości. Zachód – otwarty, liberalny, wielokulturowy – kontrastuje ze Wschodem, którego mieszkańcy są zawsze spięci, zestresowani, podejrzliwi. Kiedy autor wraca do Berlina Zachodniego, stwierdza: „Granica, jakich dziś już nie ma” (s. 46). W takich momentach ten dziennik, czytany dzisiaj, staje się w jakimś sensie pamiętnikiem – tego rodzaju zdanie można by równie dobrze wypowiedzieć, wspominając tamte czasy ze znacznie dalszej perspektywy.
Frisch zresztą w kilku miejscach stosuje takie chwyty stylistyczne, które oddalają go od narracji dziennika, a zbliżają do pamiętnika – i jest to coś więcej niż różnica między Journal a Tagebuch. Chodzi o takie zabiegi, które wprowadzają sytuacje fikcjonalne, jakby fragmenty powieści czy opowiadań, elementy eseistyczne, rozważania nie tylko osobiste, ale też publicystyczne. Nie ma może wielu takich passusów, choć nietrudno je przeoczyć. Jednym z nich traktuje o kimś, kto przypomina Józefa K.: „Człowiek przesłuchiwany przed sądem, przekonany o swojej całkowitej niewinności. Parada świadków, którzy według własnego mniemania zeznają na jego korzyść; szczegóły, których on by sobie nie przypominał. To, co sam mówi, pytany przez oskarżenie albo obronę, brzmi mniej korzystnie” (s. 65). Czy to zapis snu? Realnej sytuacji? Notatki do powieści? Pierwsze zdania opowiadania…? Dzięki opracowaniu Thomasa Strässlego, a także dokładnym objaśnieniom – przygotowanym przez tłumaczkę, Małgorzatę Łukasiewicz – dowiadujemy się, że to zalążek opowiadania, które zostało opublikowane w 1982 roku pod tytułem „Sinobrody”.
Do refleksji skłaniają częste przemyślenia o statusie pisarza – przede wszystkim jest to szczęśliwy los twórcy, który nie musi martwić się o przychylne recenzje krytyków i zainteresowanie wydawców. Mógłby to być przejaw egocentryzmu, ale w narracji Frischa jest chyba coś więcej: chodzi raczej o smutną w gruncie rzeczy konstatację, że sława pomaga w życiu, ale szkodzi literaturze: „Może daje to jakieś oparcie, ale chwały nie przynosi, jeśli własne prace człowieka nie uszczęśliwiają” (s. 53). Nieco patetyczne są przy tym uwagi o starzeniu się i starości – zważywszy, że Frisch „przeżył” swoje zapiski berlińskie o prawie dwadzieścia lat. „Niekiedy dziwię się, że mam 62 lata. Nie chodzi o cielesne poczucie, że niebawem wszystko się skończy. To jak spojrzenie na zegarek: już tak późno?” (s. 56).
Z punktu widzenia pisarza przeprowadzającego się do Berlina w latach 70. XX wieku egzystencja jest dość nudna, a proza życia trąci banałem. To w literaturze – tej fikcjonalnej – dzieją się rzeczy fascynujące. „Nuda życia. Bo »życie« nie przynosi nowych doświadczeń. Nowe doświadczenia zdarzają się już tylko przy pisaniu” – notuje Frisch w marcu 1973 roku. Czy nie jest to stwierdzenie wymierzone przeciwko literaturze intymistycznej? Przeciwko autobiograficznemu „wybebeszaniu”? Antydiarystyczne? Zwraca na to uwagę żona Frischa, Marianne, która wprawdzie nieczęsto jest dopuszczana „do głosu”, ale w tym wypadku pisarz zapisuje jej spostrzeżenie: pisanie dziennika jest czymś znacznie mniej wartościowym, niż zajmowanie się „wielką pracą” (s. 119). Czy w związku z tym „Z dziennika berlińskiego” nie stanowi czegoś w rodzaju „antydziennika” z życia pisarza? W dużym stopniu tak – jeśli wziąć pod uwagę tematykę tomu i nastawienie autora do zapisywania swoich obserwacji i przemyśleń.
Po kolei jednak. Nie ma wątpliwości, że w latach 70. XX wieku Frisch miał zapewnione miejsce w panteonie literatury niemieckojęzycznej i był czytany w Europie na równi z Goethem, Kafką czy Mannem. Z takiego punktu widzenia – to znaczy kogoś, kto raczej opędza się od sławy niż o nią zabiega – autor spisuje przemyślenia zawarte w tomie „Z dziennika berlińskiego”. Wpis z 9 lutego 1973 składa się z wyliczenia osób, które rozpoznają pisarza z imienia i nazwiska. Są to: urzędnik, ślusarz, sprzedawca, antykwariusz, tapeciarz… (s. 12–13). Czy to nie przejaw egocentryzmu człowieka, o którym – za jego życia – dzieci uczą się z podręczników do literatury? Na co (jeszcze) mógł liczyć w latach 70. Max Frisch? Na Nobla…? Pewnie tak – oprócz opisów sytuacji z życia sławnego pisarza, podobnych do przywołanej powyżej, nie brakuje w książce momentów autorefleksyjnych. Listę przedstawicieli różnych zawodów (na marginesie: to sami mężczyźni!), którzy czytają „literaturę wysoką”, pisarz komentuje tak: „Cieszy mnie, gdy widzę, dokąd trafiają książki” (s. 13).
Poszczególne fragmenty dziennika są przy tym notowane przejrzystym, prawie publicystycznym językiem, rzadko inkrustowanym ozdobną frazą prozatorską. Zdarzają się wprawdzie momenty „literackie”, nawet ocierające się o fikcję (wrócę do tego zagadnienia później), ale nie przesłaniają one opisów berlińskiej codzienności Maxa Frischa. Sława i przywileje to zwyczajność życia szwajcarskiego twórcy – czy dlatego chcemy czytać jego zapiski? Czy z tego powodu wydają się nawet dzisiaj pociągające – ponieważ ukazują świat niedostępny wszystkim? Odsłaniają „kulisy” literackiej kariery? Frisch raczej nie jest ekshibicjonistą, nie zdradza zbyt wielu szczegółów z życia osobistego. Wiadomo jednakże, przede wszystkim z napisanego współcześnie posłowia do książki autorstwa Thomasa Strässlego, że Frischowi raczej nie zależało na szybkim wydaniu tego zbioru – chciał chronić prywatność swoją i swojej żony.
Nie znaczy to wcale, że pisanie dziennika miało dla Frischa, w sensie literackim, wartość poślednią. Warto zerknąć do posłowia, ponieważ Strässle rozjaśnia nie tylko okoliczności pisania dziennika, ale także zajmuje się kwestiami genologicznymi. Frisch postrzegał swoją twórczość diarystyczną dwuaspektowo: albo jako Journal, albo Tagebuch. Ten pierwszy podgatunek jest raczej „suchy”, „praktyczny”, zawiera fakty i ich obserwacje (w tym znaczeniu przypomina o swoim źródłosłowie – to po prostu „żurnal”, „gazeta”, „dziennik”); ten drugi ma charakter znacznie bardziej prywatny, jest „dziennikiem”, ale w sensie zapisków intymnych, osobistych, notowanych pod wpływem chwili. Mimo że sam Frisch definiował „Z dziennika berlińskiego” jako Journal (rękopisy zatytułował: Berliner Journal), to z całą pewnością – jak wskazuje Strässle – jest to Tagebuch, czyli nieco bardziej osobista wersja diarystyki (s. 182–183).
Na ile personalne są poszczególne wpisy? Dowodzi tego ich stylistyka, a także prezentowana tematyka – dotycząca głównie tych trzech wspomnianych wcześniej wątków. Autor notuje dnia 11 lutego 1973 roku: „Niedziela, wprowadzamy się do mieszkania. Jutro ma być też ciepła woda” (s. 16). Oczywiście – te dwa (znowu proste!) zdania nie przemawiają same przez siebie, nie mogą być odczytywane w oderwaniu od całości dziennika Frischa, ale też nie stanowią przy tym pars pro toto diarystycznych wypowiedzi pisarza.
Trudno czytać te, jak również inne tego rodzaju oznajmienia z pominięciem faktów z życia osobistego pisarza: przeprowadzki do Berlina, kariery pisarskiej, trzeciego małżeństwa – z Marianne Oellers – a także poprzednich związków i romansów. Nie mniej istotne jest tło społeczne tamtego okresu: napięta relacji między Berlinem Wschodnim i Zachodnim, polityczna niestabilność – nie tylko regionu, ale i ta globalna. Właśnie, całe to pisanie Frischa – jakby nie postrzegać jego postawy: czy jako znudzonego sławą pisarza, czy dociekliwego obserwatora – zdradza skłonność do pesymizmu, nihilizmu, depresji. Wszystko się w świecie autora rozlatuje: jego małżeństwo, mimo że czasem szczęśliwe, jest naznaczone cieniem kryzysu; zdrowie podupada, do czego przyczynia się nadużywanie alkoholu; a twórczość – za sprawą dojmującej popularności – nie przynosi niczego nowego, tak w sensie warsztatowym, jak i intelektualnym. Co do Marianne zapewne Frisch miał rację: rozstał się z żoną w 1974 roku. Co do zdrowia: przeczucia pisarza odnośnie nadchodzącej śmierci są – wiemy o tym teraz! – nieuzasadnione, ponieważ zmarł dopiero w roku 1991. A twórczość?
Autotematyczne wątki są w tej książce stale obecne. Myśli Frischa zajmuje pisanie nowych rzeczy, ale bardziej jest zaaferowany tymi książkami i sztukami, które zostały wcześniej wydane i zyskały znaczny rozgłos. Jest tu zatem i taka teza: jeśli pisarz zyskuje przychylność krytyków i tak zwanej publiczności literackiej, to z wolna zaczyna o sobie dawać znać niemoc twórcza. Pisać nowe rzeczy czy „odcinać kupony”? Posucha natchnienia przychodzi jakby z wiekiem, wzmacniana kłopotami z pamięcią i innymi dolegliwościami zdrowotnymi. W jakimś sensie pisanie dziennika jest rodzajem autoterapii, naoliwiania „umysłu starzejącego się pisarza”, a w innym znaczeniu – to „historia choroby”, którą z reguły nazywa się życiem. W tym wypadku jest to życie kogoś, to zajmuje się literaturą – jak wiemy, Frisch był z wykształcenia architektem, ale porzucił ten zawód dla pisania i nigdy nie żałował swojej decyzji.
Znalazło się w tym tomie sporo interesujących motywów dla badaczy dramatu i prozy, filologów, miłośników literatury niemieckojęzycznej, historyków kultury i literatury. Uwagę przyciągają wątki recepcji i funkcjonowania utworów Frischa po dwóch stronach muru. Pod datą 15 lutego znalazł się zapis ze spotkania z szefem wydawnictwa z Berlina Wschodniego, który chce wydać „po tamtej stronie” dzienniki z lat 1966–1971. Skąd to zainteresowanie Frischem i jego diarystyką ze strony socjalistycznego wydawnictwa? Powód jest prozaiczny: autor opisał swoje doświadczenia z podróży do Związku Radzieckiego. Wiadomo także, że i tuż po wojnie, i w późniejszych dekadach niejednokrotnie odwiedzał Europę Wschodnią, gdzie był chętnie czytany i zyskał dużą popularność. Z redaktorem naczelnym z NRD sporo dzieli szwajcarskiego pisarza, ale wspólny język znajdują... pijąc koniak (s. 22–23)
A propos rytuału picia alkoholu – pojawia się on w różnych sytuacjach. Dowiadujemy się, że Max Frisch pił zbyt często – miał tego świadomość – ale też nie odmawiał sobie kieliszka w sytuacjach oficjalnych, podczas spotkań, kolacji. Ten koniak wypity z NRD-owskim wydawcą jest w tym wypadku symboliczny: oznacza ten „lepszy” świat, do którego Frisch przynależy, i jako poczytny autor, i mieszkaniec Berlina Zachodniego.
W narracji „Z dziennika berlińskiego” motywy osobiste i obserwacje rzeczywistości (tej za oknem, jak i tej medialnej, którą Frisch analizował na podstawie przekazów z gazet i telewizji) zostały połączone tak, że nie widać szwów. Mimo wszystko to te krótkie, proste, cięte myśli najbardziej przyciągają uwagę. Jak te dwie, sąsiadujące ze sobą uwagi wpisane pod datą 15 lutego 1973 roku: „W Berlinie nie wychodzi ani jedna licząca się gazeta” oraz „Żyję teraz bez postanowień na przyszłość” (s. 25). Zaskakujące – z dzisiejszego punktu widzenia – są te uwagi o Berlinie. Jak ta z 16 lutego, w której autor przedstawia podzielone miasto tak, jakby nie miało centrum: „Berlin: poczucie próżni, szerokie ulice, jazda samochodem sprawia przyjemność, gdy człowiek wysiada, aby iść pieszo, wszędzie ma poczucie, że Berlin to nie tu” (s. 34). Jest w tym wszystkim Max Frisch, mimo zaciekawienia otoczeniem, nieco odseparowany od tak zwanego świata zewnętrznego: patrzy na Berlin czujnym wzrokiem, to prawda, ale robi to przez szybę luksusowego samochodu (jeździł wtedy Jaguarem), co w jakimś stopniu oddala go od „zwykłych” berlińczyków.
Kiedy pisarz jedzie do Berlina Wschodniego, żeby spotkać się z wydawcą, dostrzega znaczne różnice między dwiema stronami muru. Ludzie, zachowania, miejsca – to wszystko wydaje się wyjęte jakby z innej rzeczywistości. Zachód – otwarty, liberalny, wielokulturowy – kontrastuje ze Wschodem, którego mieszkańcy są zawsze spięci, zestresowani, podejrzliwi. Kiedy autor wraca do Berlina Zachodniego, stwierdza: „Granica, jakich dziś już nie ma” (s. 46). W takich momentach ten dziennik, czytany dzisiaj, staje się w jakimś sensie pamiętnikiem – tego rodzaju zdanie można by równie dobrze wypowiedzieć, wspominając tamte czasy ze znacznie dalszej perspektywy.
Frisch zresztą w kilku miejscach stosuje takie chwyty stylistyczne, które oddalają go od narracji dziennika, a zbliżają do pamiętnika – i jest to coś więcej niż różnica między Journal a Tagebuch. Chodzi o takie zabiegi, które wprowadzają sytuacje fikcjonalne, jakby fragmenty powieści czy opowiadań, elementy eseistyczne, rozważania nie tylko osobiste, ale też publicystyczne. Nie ma może wielu takich passusów, choć nietrudno je przeoczyć. Jednym z nich traktuje o kimś, kto przypomina Józefa K.: „Człowiek przesłuchiwany przed sądem, przekonany o swojej całkowitej niewinności. Parada świadków, którzy według własnego mniemania zeznają na jego korzyść; szczegóły, których on by sobie nie przypominał. To, co sam mówi, pytany przez oskarżenie albo obronę, brzmi mniej korzystnie” (s. 65). Czy to zapis snu? Realnej sytuacji? Notatki do powieści? Pierwsze zdania opowiadania…? Dzięki opracowaniu Thomasa Strässlego, a także dokładnym objaśnieniom – przygotowanym przez tłumaczkę, Małgorzatę Łukasiewicz – dowiadujemy się, że to zalążek opowiadania, które zostało opublikowane w 1982 roku pod tytułem „Sinobrody”.
Do refleksji skłaniają częste przemyślenia o statusie pisarza – przede wszystkim jest to szczęśliwy los twórcy, który nie musi martwić się o przychylne recenzje krytyków i zainteresowanie wydawców. Mógłby to być przejaw egocentryzmu, ale w narracji Frischa jest chyba coś więcej: chodzi raczej o smutną w gruncie rzeczy konstatację, że sława pomaga w życiu, ale szkodzi literaturze: „Może daje to jakieś oparcie, ale chwały nie przynosi, jeśli własne prace człowieka nie uszczęśliwiają” (s. 53). Nieco patetyczne są przy tym uwagi o starzeniu się i starości – zważywszy, że Frisch „przeżył” swoje zapiski berlińskie o prawie dwadzieścia lat. „Niekiedy dziwię się, że mam 62 lata. Nie chodzi o cielesne poczucie, że niebawem wszystko się skończy. To jak spojrzenie na zegarek: już tak późno?” (s. 56).
Z punktu widzenia pisarza przeprowadzającego się do Berlina w latach 70. XX wieku egzystencja jest dość nudna, a proza życia trąci banałem. To w literaturze – tej fikcjonalnej – dzieją się rzeczy fascynujące. „Nuda życia. Bo »życie« nie przynosi nowych doświadczeń. Nowe doświadczenia zdarzają się już tylko przy pisaniu” – notuje Frisch w marcu 1973 roku. Czy nie jest to stwierdzenie wymierzone przeciwko literaturze intymistycznej? Przeciwko autobiograficznemu „wybebeszaniu”? Antydiarystyczne? Zwraca na to uwagę żona Frischa, Marianne, która wprawdzie nieczęsto jest dopuszczana „do głosu”, ale w tym wypadku pisarz zapisuje jej spostrzeżenie: pisanie dziennika jest czymś znacznie mniej wartościowym, niż zajmowanie się „wielką pracą” (s. 119). Czy w związku z tym „Z dziennika berlińskiego” nie stanowi czegoś w rodzaju „antydziennika” z życia pisarza? W dużym stopniu tak – jeśli wziąć pod uwagę tematykę tomu i nastawienie autora do zapisywania swoich obserwacji i przemyśleń.
Max Frisch: „Z dziennika berlińskiego”. Opracował i podał do druku Thomas Strässle przy współpracy Margit Unser. Tłum. Małgorzata Łukasiewicz. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |