ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (344) / 2018

Katarzyna Jerzak,

LITERATURA JAKO LEKARSTWO (ELIZABETH STROUT: 'OLIVE KITTERIDGE')

A A A
Zapytana, co najbardziej ceni jako pisarka, Elizabeth Strout odpowiada: „To, że nic się nie zmarnuje. Wszystkie uczucia, wszystkie szczegóły, wszystkie pogody, wszystkie pokoje hotelowe i twarze wszystkich nieznajomych ludzi – wszystko może być spożytkowane”. Jeśli wydaje się Państwu, że brzmi to trochę jak zapowiedź nowej powieści Karla Ove Knausgaårda, to śpieszę zapewnić, że na szczęście nie, wręcz przeciwnie. Zasadą pisarstwa Strout jest bowiem to, co nazywa ona „czystym zdaniem”, i należy jej wierzyć, gdy mówi, że pisarką jest od dzieciństwa, czyli od kiedy tylko zaczęła układać zdania, ale dopiero w swojej pierwszej powieści, „Amy and Isabelle” (1998) uznała, że umie pisać takie właśnie zdania: mięsiste, bez jednego zbędnego słowa. Urodzona w 1958 w Portland w stanie Maine, pierwsze opowiadanie wysłała Strout do redakcji czasopisma, mając szesnaście lat. Nad pierwszą książką pracowała lat piętnaście, a uznanie i sława przyszły dopiero gdy właśnie za „Olive Kitteridge” otrzymała w 2009 nagrodę Pulitzera. Być może nawet i ten triumf nie spowodowałby ogromnego wzrostu liczby czytelników na całym świecie, ale powieść została przeniesiona na ekran jako czterogodzinny mini-serial telewizyjny HBO w reżyserii Lisy Cholodenko, co spowodowało lawinę tłumaczeń (na trzydzieści języków) i kolejnych nagród.

Pierwsze, co uderza w prozie Strout, to jej niezwykła zdolność swego rodzaju empatii: tego, co John Keats nazywał byciem kameleonem-poetą. Strout przyznaje w wywiadach, że w każdej sytuacji wsłuchuje się w ludzi i obserwuje ich do tego stopnia, że w po kilku chwilach czuje się nimi, jak kameleon przybiera ich kolory, żyje ich życiem. Być pisarzem, to mieć podwójne życie, mówi Strout, ale sama sobie zaprzecza: być pisarzem, to mieć nieskończoną liczbę żyć. W tym sensie tytuł naszej powieści, „Olive Kitteridge”, jest mylący, gdyż trzynaście w niej zawartych historii nie skupia się tylko na bohaterce tytułowej, lecz wprowadza nas w cierpienia i radości, ironie i tragedie wielu innych postaci. Kwestia, czy są one drugoplanowe, jest pierwszorzędna: podobnie jak w życiu nie zawsze wiadomo, kto okaże się najważniejszy, czyje odbicie pozostanie na zawsze w nas, tak i w tych opowiadaniach nie zawsze najważniejsza jest żona, ani ta osoba, z którą w danym momencie je się lunch w domu zwanym rodzinnym i z którą ma się nawet kilkoro dzieci.

Fascynujące w prozie Strout jest również to, że gdy czyta się ją w oryginale, nigdy nie przechodzi nam przez myśl, że tak naprawdę jest to poezja. Ale gdy zastanawiam się nad jej esencją i mechanizmami jej powstawania i działania – o których sama autorka mówi często i, wydaje się, szczerze – wtedy nazwiska nasuwają się same: Keats, Baudelaire, Rilke. Dlatego jest to twórczość ważna, bo poetyckość prozy Elizabeth Strout nie ma nic wspólnego ze stylem. Jest to raczej wynik jej ogromnej wrażliwości. Sama przyznaje, że jako pisarka ma bardzo porowate granice, że dotyka ją wszystko i wszystkim się przejmuje. Jak Baudelaire, który potrafił utożsamić się z siedmioma zobaczonymi na ulicy starcami, z małymi zasuszonymi staruszkami, z żebrakiem z dzieckiem na ręku przed wytworną kawiarnią, czy w końcu z łabędziem wygnanym z rodzinnego jeziora i szukającym kropli wody na paryskim bruku lub z afrykańską prostytutką, tak i Strout wchodzi w swoich interlokutorów, wcale nie z chęci manipulowania nimi czy ich życiem – robi to bezwiednie, a tego rodzaju pisarstwo nazywa przypadłością, chorobą, przeciwieństwem dobrego samopoczucia. Jest pisarką z powołania, tak jak z powołania powinno się być lekarzem.

Wielu krytyków porównuje jej pisarstwo do twórczości noblistki Alice Munro, ale zawsze mitygując to porównanie stwierdzeniem, że Munro nigdy nie pozwala sobie na najmniejszy nawet optymizm, a Strout sama przyznaje, że jej bohaterowie osiągają swego rodzaju zbawienie. „Piszę, aby ratować ludzi, chcę pomóc chociaż jednej osobie”, mówi w wywiadzie Strout, nieświadomie chyba zaświadczając o terapeutycznej mocy literatury, o tym, co Arnold Weinstein, profesor literatury porównawczej na Uniwersytecie Browna (Providence, RI) nazywa literaturą jako lekarstwem. Jest to ważne credo i zadanie, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie ludzie chętniej sięgają po psychotropy niż po książki. „Olive Kitteridge” to również powieść o bardziej lub mniej udanych samobójstwach, o depresji dwubiegunowej, i o potrzebie wsłuchiwania się w to, co mówi drugi człowiek. Natomiast jeśli te właśnie trzynaście historii mielibyśmy porównać z prozą innych pisarzy, to mimo wielu podobieństw – wszystkie dzieją się w małomiasteczkowej atmosferze Ameryki Północnej – nie przychodzi mi na myśl Munro, lecz pisarz zupełnie nieamerykański: Gustave Flaubert. Wprawdzie Henry Kitteridge to nie aptekarz Homais, ale niemalże perwersyjna uwaga, z jaką wszechwiedzący narrator przygląda się każdemu gestowi, każdemu spojrzeniu, każdemu odcieniowi znaczenia pojedynczego słowa jest bardzo Flaubertowska. Poszczególne części „Olive Kitteridge” przypominają krystaliczną prozę Flauberta w zbiorku trzech opowiadań „Un coeur simple”. A w tematyce utworów – czyli w ogromnym nacisku, jaki Strout kładzie na kwestię spotkania dwojga ludzi, którzy albo zobaczą się naprawdę, i tym samym odnajdą wśród milionów czy też nawet miliardów innych, albo bezwiednie utracą się na zawsze, mimo pozorów życia razem, w tym podkreślaniu wagi życia jako spotkania i relacji jest Strout, nolens volens, dziedziczką filozofii jeszcze bardziej nieamerykańskiego Martina Bubera. Jeśli koniecznie chcielibyśmy porównać ją do pisarki anglosaskiej, to wydaje się, że momentami w jej prozie słychać głos Virginii Woolf – na przykład wtedy, gdy nagle odbiera życie bohaterowi, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić i robi to w sposób pozbawiony jakiegokolwiek liryzmu, albo też gdy mimochodem udowadnia, że nie tyko bycie kobietą myślącą, ale w ogóle bycie kobietą, wymaga kolosalnej siły.

Nie sztuka napisać recenzję o książce, którą się przeczytało w całości. Ale jeśli nie przeczytałam całej „Olive Kitteridge”, to nie dlatego, aby wykpić się z powierzonego mi zadania, tylko dlatego, że pisarstwo jej jedną linijką potrafi naruszyć blizny tam, gdzie nie wiedzieliśmy nawet, że kiedyś były rany. I tak jak po przeczytaniu doskonałego wiersza nie można natychmiast czytać następnego, tylko odkłada się książkę, aby ten pierwszy mógł wejść w każdy zakamarek naszego umysłu i serca, tak też po każdym majstersztyku Strout nie można czytać dalej, lecz trzeba, jak pisał dawno temu Rainer Maria Rilke, zmienić swoje życie. W starożytności, aby doświadczyć katharsis, potrzebna była forma tragedii. Nam może wystarczy kilka opowiadań doskonałej znawczyni tego, co w późnej nowoczesności pozostało z duszy ludzkiej.
Elizabeth Strout: „Olive Kitteridge”. Przeł. Ewa Horodyska. Wielka Litera. Warszawa 2018.