SMUTNI I SAMOTNI IMPREZOWICZE ('MY, DZIECI Z DWORCA ZOO')
A
A
A
Kultowy reportaż Christiane Very Flescherinow o fali szerzącej się narkomanii w latach 70. XX wieku w Berlinie Zachodnim był, i chyba jest do dziś, jedną z najbardziej poczytnych książek wśród młodzieży. Któż z nas nie czytał kiedyś, gdzieś w ukryciu przed rodzicami, o degrengoladzie nastoletnich narkomanów? Prawdopodobnie siła przyciągania spektaklu krakowskiego Teatru Barakah opiera się właśnie na nostalgii za czasami, gdy świat młodych heroinistów jednocześnie odrzucał i pociągał. Jednak czy widzowie, gnani do teatru wspomnieniami, faktycznie zobaczą na scenie to, co czego oczekiwaliby po sztuce na podstawie ulubionej książki z czasów nastoletnich? Niezupełnie.
Reżyser sztuki „My, dzieci z dworca Zoo”, Sebastian Oberc, postanowił przenieść historię, która wydarzyła się ponad czterdzieści lat temu, nieco bliżej naszych czasów. Dziś nikt już nie straszy wbijanymi w żyły strzykawkami (co chociażby w filmie Uliego Edela z 1981 roku, na podstawie tej powieści, było na porządku dziennym), bo wszyscy dosoknale wiedzą, że prawdziwych heroinistów już właściwie nie ma. Narkomani Oberca nie „dają po kablach” jak Christiane i jej „heroinowa rodzina” w latach 70., a przyjmują narkotyki doustnie i są ubrani jak typowa młodzież licealna czy studencka, którą można spotkać w niemal każdym popularnym klubie z elektroniczną muzyką. Wprawdzie tańczą szczęśliwi pod wpływem działania narkotyku wśród neonów znanego z powieści klubu „Sound”, a później trzęsą się w malignie, jak na prawdziwym, heroinowym głodzie, jednak… Czy podobny emocjonalny mechanizm, choć może na nieco niższym poziomie zaawansowania, nie dotyczy także dzisiejszych weekendowych imprezowiczów? Czy oni także w niedzielny poranek po imprezie nie czują się podobnie do tytułowych dzieci z dworca, gdy alkohol i inne substancje psychoaktywne wyparują już z ich organizmów, a grupa przyjaciół okaże się nie tymi prawdziwymi, jakich poznaje się w biedzie, a jedynie takimi od kieliszka czy „kreski”?
Niektórzy recenzenci narzekali, że spektakl nie pokazuje etapów wpadania w nałóg, które przecież były główną osią powieści, albo że problem narkomanii jest pokazany zbyt płytko – jedynie jako zbiór wyobrażeń o narkomanach, niemający wiele wspólnego z prawdą.
Rzeczywiście, spektakl – zupełnie inaczej niż reportaż – nie jest studium popadania w nałóg i myślę, że nawet nie pretenduje do takiej roli. Z powieści wyłuszczono wątek nieco mniej zaznaczony, jednak bardzo mocno obecny w książce, a mianowicie problem samotności, wyobcowania, potrzeby bliskości i miłości, której pragną wszyscy bohaterowie, a której właściwie nie ma żaden z nich. Widać to dokładnie w oryginalnych fragmentach powieści wykorzystanych w scenariuszu. Najpierw bohaterowie pod wpływem używek mówią o sobie wzajemnie z zachwytem – o tym, jak czują się kochani i jak potrafią kochać innych. Te zapewnienia okazują się jednak iluzoryczne. Na narkotykowym głodzie śmierć „przyjaciół” nie wzbudza w nich już żadnych emocji, a seks to jedynie mechaniczna czynność, podczas której partnerzy nastawieni są tylko na to, by od drugiej strony coś dostać, a niczego nie dawać. Samotny jest tu właściwie każdy – nie tylko tytułowe dzieci z dworca, ale także ich dorośli sponsorzy. To kolejny wątek, który w powieści zaznaczono jedynie powierzchownie, za to wyraźnie wyeksponowano w sztuce. Heinz, Max Jąkała czy Simone (która w powieści jest przecież dziewczyną Atze i rówieśnicą nastoletnich narkomanów, w spektaklu natomiast dojrzałą sponsorką chłopaka) nie zostali ukazani tylko jako obrzydliwi klienci prostytuującej się młodzieży, ale również jako ludzie samotni, skrzywdzeni, szukający namiastki miłości w pustym seksie. To osoby pasożytujące na nieletnich narkomanach, ale działające w ten sam sposób, w jaki narkomani żerują na nich – wszystko tu jest transakcją i wszystko zapętla się w błędne koło. Każdy jest zraniony więc rani innych, każdy chce miłości, a z bliskich kontaktów z ludźmi czerpie tylko korzyści. Wszyscy odurzają się czymś, by zapomnieć o cierpieniu i by poczuć chociaż namiastkę szczęścia.
Młodziutka Ewelina Walczak w roli Christiane była bardzo przekonująca. Szczególnie w odważniejszych scenach, w których uwidoczniała się świadomość ciała początkującej aktorki. Bez wątpienia jednak największą uwagę skupił na sobie Dawid Ogrodnik wcielający się w kilka charyzmatycznych postaci – pokazał, że potrafi sprawdzić się tak samo dobrze w scenach dramatycznych, jak i komicznych, a nawet w improwizowanych. Reszta obsady również wypadła świetnie – prawie każdy z aktorów w jakiś indywidualny sposób zaznaczył obecność swojej postaci w barwnym świecie dworca Zoo. Jedynie Marcel Parysek w roli Detlefa był dość „przezroczysty” – być może w zetknięciu z blaskiem Ogrodnika i Walczak. Na szczególną pochwałę zasługuje za to Mikołaj Śmierzchalski, grający postać w stylu Ziggy’ego Stardusta (tu plus należy się także za charakteryzację). Jego kreacja zapada w pamięć przede wszystkim dzięki bardzo sugestywnej scenie psychodelicznego tańca. Włączenie takiej popkuturowej postaci do spektaklu – wprawdzie nieobecnej w książce, a bardziej kojarzącej się z filmem – było bardzo dobrym posunięciem i dodało sztuce charakteru.
Muzyka Adriana Konarskiego silnie korespondowała z tym, co działo się na scenie. Poszczególne frazy muzyczne przechodziły od błogich dźwięków do tych bardziej niepokojących, w zależności od tego, czy bohaterowie byli akurat pod wpływem działania narkotyku, czy wręcz odwrotnie – na głodzie. Spore wrażenie robiły także inne elementy akustyczne, a mianowicie melorecytowane lub śpiewane przez aktorów piosenki streszczające fabułę powieści. Takie zabiegi nie tylko dopełniły inscenizowaną historię, ale również dodały jej bardziej dramatycznego wyrazu.
Scenografia, choć minimalistyczna – okazała się wystarczająca. Sfatygowane kafelki na ścianach i zaśmiecona posadzka, imitujące przestrzeń dworca, muszla klozetowa gdzieś w rogu sceny, a na środku materac z śnieżnoniałą pościelą – to przecież właśnie w takich miejscach toczyła się akcja książki. Dużą rolę odegrało także światło – pozwalało skupić uwagę widza na tym, co najważniejsze, szczególnie w tych momentach, kiedy działania sceniczne odbywały się symultanicznie.
Mieszane uczucia wzbudziło we mnie natomiast ciągłe łączenie w spektaklu tragizmu i komizmu. Zabieg ten z pewnością pozwolił na odcięcie się od moralistycznego wymiaru całej historii, a większość żartów, liczne parabazy i groteskowe dialogi bawiły publiczność. Z drugiej jednak strony całe przedstawienie trochę na tym straciło. W momencie, gdy widz zaczynał współodczuwać, to pojawiał się żart, który całkowicie wybijał z poprzedniego stanu – emocje opadały i bardzo ciężko było powrócić do wcześniejszego nastroju.
Nie do końca sprawdził się także pomysł aktywizacji publiczności, która raczej nie była zbyt chętna do współpracy. Trudno zresztą wskazać właściwy cel tych zabiegów. Krępujące pytania kierowane w stronę mężczyzn z publiczności, prośby o dorzucenie paru groszy czy o podzielenie się chusteczką, potrzebną do wytarcia krwawiącego od przedawkowania nosa, raczej nieszczególnie pomagały wczuć się w położenie bohaterów – zdecydowanie bardziej śmieszyły lub wprawiały widzów w zażenowanie.
Mimo kilku drobnych „zakłóceń” spektakl „My, dzieci z dworca Zoo” w reżyserii Sebastiana Oberca to bardzo spójny obraz, w którym wszystkie najważniejsze elementy ściśle korespondują ze sobą. Na płaszczyźnie interpretacyjnej przedstawienie wydaje się nie poprzestawać jedynie na diagnozie problemu, ale delikatnie, z nienachalnym dydaktyzmem, wskazuje drogę wyjścia z życiowego bagna. W pierwszej i ostatniej scenie „czysta” Christiane, przebywająca w zakładzie psychiatrycznym, raz po raz dotyka to ściany, to podłogi. Na początku bezsensowność i monotonia zaleconych przez lekarza czynności frustruje ją. Po jakimś czasie dziewczyna odkrywa jednak, zaskakując samą siebie, że dokonując nawet tak prozaicznych, spokojnych działań, czuje dużo mocniej niż wcześniej – odkrywa, że wreszcie czuje naprawdę.
Reżyser sztuki „My, dzieci z dworca Zoo”, Sebastian Oberc, postanowił przenieść historię, która wydarzyła się ponad czterdzieści lat temu, nieco bliżej naszych czasów. Dziś nikt już nie straszy wbijanymi w żyły strzykawkami (co chociażby w filmie Uliego Edela z 1981 roku, na podstawie tej powieści, było na porządku dziennym), bo wszyscy dosoknale wiedzą, że prawdziwych heroinistów już właściwie nie ma. Narkomani Oberca nie „dają po kablach” jak Christiane i jej „heroinowa rodzina” w latach 70., a przyjmują narkotyki doustnie i są ubrani jak typowa młodzież licealna czy studencka, którą można spotkać w niemal każdym popularnym klubie z elektroniczną muzyką. Wprawdzie tańczą szczęśliwi pod wpływem działania narkotyku wśród neonów znanego z powieści klubu „Sound”, a później trzęsą się w malignie, jak na prawdziwym, heroinowym głodzie, jednak… Czy podobny emocjonalny mechanizm, choć może na nieco niższym poziomie zaawansowania, nie dotyczy także dzisiejszych weekendowych imprezowiczów? Czy oni także w niedzielny poranek po imprezie nie czują się podobnie do tytułowych dzieci z dworca, gdy alkohol i inne substancje psychoaktywne wyparują już z ich organizmów, a grupa przyjaciół okaże się nie tymi prawdziwymi, jakich poznaje się w biedzie, a jedynie takimi od kieliszka czy „kreski”?
Niektórzy recenzenci narzekali, że spektakl nie pokazuje etapów wpadania w nałóg, które przecież były główną osią powieści, albo że problem narkomanii jest pokazany zbyt płytko – jedynie jako zbiór wyobrażeń o narkomanach, niemający wiele wspólnego z prawdą.
Rzeczywiście, spektakl – zupełnie inaczej niż reportaż – nie jest studium popadania w nałóg i myślę, że nawet nie pretenduje do takiej roli. Z powieści wyłuszczono wątek nieco mniej zaznaczony, jednak bardzo mocno obecny w książce, a mianowicie problem samotności, wyobcowania, potrzeby bliskości i miłości, której pragną wszyscy bohaterowie, a której właściwie nie ma żaden z nich. Widać to dokładnie w oryginalnych fragmentach powieści wykorzystanych w scenariuszu. Najpierw bohaterowie pod wpływem używek mówią o sobie wzajemnie z zachwytem – o tym, jak czują się kochani i jak potrafią kochać innych. Te zapewnienia okazują się jednak iluzoryczne. Na narkotykowym głodzie śmierć „przyjaciół” nie wzbudza w nich już żadnych emocji, a seks to jedynie mechaniczna czynność, podczas której partnerzy nastawieni są tylko na to, by od drugiej strony coś dostać, a niczego nie dawać. Samotny jest tu właściwie każdy – nie tylko tytułowe dzieci z dworca, ale także ich dorośli sponsorzy. To kolejny wątek, który w powieści zaznaczono jedynie powierzchownie, za to wyraźnie wyeksponowano w sztuce. Heinz, Max Jąkała czy Simone (która w powieści jest przecież dziewczyną Atze i rówieśnicą nastoletnich narkomanów, w spektaklu natomiast dojrzałą sponsorką chłopaka) nie zostali ukazani tylko jako obrzydliwi klienci prostytuującej się młodzieży, ale również jako ludzie samotni, skrzywdzeni, szukający namiastki miłości w pustym seksie. To osoby pasożytujące na nieletnich narkomanach, ale działające w ten sam sposób, w jaki narkomani żerują na nich – wszystko tu jest transakcją i wszystko zapętla się w błędne koło. Każdy jest zraniony więc rani innych, każdy chce miłości, a z bliskich kontaktów z ludźmi czerpie tylko korzyści. Wszyscy odurzają się czymś, by zapomnieć o cierpieniu i by poczuć chociaż namiastkę szczęścia.
Młodziutka Ewelina Walczak w roli Christiane była bardzo przekonująca. Szczególnie w odważniejszych scenach, w których uwidoczniała się świadomość ciała początkującej aktorki. Bez wątpienia jednak największą uwagę skupił na sobie Dawid Ogrodnik wcielający się w kilka charyzmatycznych postaci – pokazał, że potrafi sprawdzić się tak samo dobrze w scenach dramatycznych, jak i komicznych, a nawet w improwizowanych. Reszta obsady również wypadła świetnie – prawie każdy z aktorów w jakiś indywidualny sposób zaznaczył obecność swojej postaci w barwnym świecie dworca Zoo. Jedynie Marcel Parysek w roli Detlefa był dość „przezroczysty” – być może w zetknięciu z blaskiem Ogrodnika i Walczak. Na szczególną pochwałę zasługuje za to Mikołaj Śmierzchalski, grający postać w stylu Ziggy’ego Stardusta (tu plus należy się także za charakteryzację). Jego kreacja zapada w pamięć przede wszystkim dzięki bardzo sugestywnej scenie psychodelicznego tańca. Włączenie takiej popkuturowej postaci do spektaklu – wprawdzie nieobecnej w książce, a bardziej kojarzącej się z filmem – było bardzo dobrym posunięciem i dodało sztuce charakteru.
Muzyka Adriana Konarskiego silnie korespondowała z tym, co działo się na scenie. Poszczególne frazy muzyczne przechodziły od błogich dźwięków do tych bardziej niepokojących, w zależności od tego, czy bohaterowie byli akurat pod wpływem działania narkotyku, czy wręcz odwrotnie – na głodzie. Spore wrażenie robiły także inne elementy akustyczne, a mianowicie melorecytowane lub śpiewane przez aktorów piosenki streszczające fabułę powieści. Takie zabiegi nie tylko dopełniły inscenizowaną historię, ale również dodały jej bardziej dramatycznego wyrazu.
Scenografia, choć minimalistyczna – okazała się wystarczająca. Sfatygowane kafelki na ścianach i zaśmiecona posadzka, imitujące przestrzeń dworca, muszla klozetowa gdzieś w rogu sceny, a na środku materac z śnieżnoniałą pościelą – to przecież właśnie w takich miejscach toczyła się akcja książki. Dużą rolę odegrało także światło – pozwalało skupić uwagę widza na tym, co najważniejsze, szczególnie w tych momentach, kiedy działania sceniczne odbywały się symultanicznie.
Mieszane uczucia wzbudziło we mnie natomiast ciągłe łączenie w spektaklu tragizmu i komizmu. Zabieg ten z pewnością pozwolił na odcięcie się od moralistycznego wymiaru całej historii, a większość żartów, liczne parabazy i groteskowe dialogi bawiły publiczność. Z drugiej jednak strony całe przedstawienie trochę na tym straciło. W momencie, gdy widz zaczynał współodczuwać, to pojawiał się żart, który całkowicie wybijał z poprzedniego stanu – emocje opadały i bardzo ciężko było powrócić do wcześniejszego nastroju.
Nie do końca sprawdził się także pomysł aktywizacji publiczności, która raczej nie była zbyt chętna do współpracy. Trudno zresztą wskazać właściwy cel tych zabiegów. Krępujące pytania kierowane w stronę mężczyzn z publiczności, prośby o dorzucenie paru groszy czy o podzielenie się chusteczką, potrzebną do wytarcia krwawiącego od przedawkowania nosa, raczej nieszczególnie pomagały wczuć się w położenie bohaterów – zdecydowanie bardziej śmieszyły lub wprawiały widzów w zażenowanie.
Mimo kilku drobnych „zakłóceń” spektakl „My, dzieci z dworca Zoo” w reżyserii Sebastiana Oberca to bardzo spójny obraz, w którym wszystkie najważniejsze elementy ściśle korespondują ze sobą. Na płaszczyźnie interpretacyjnej przedstawienie wydaje się nie poprzestawać jedynie na diagnozie problemu, ale delikatnie, z nienachalnym dydaktyzmem, wskazuje drogę wyjścia z życiowego bagna. W pierwszej i ostatniej scenie „czysta” Christiane, przebywająca w zakładzie psychiatrycznym, raz po raz dotyka to ściany, to podłogi. Na początku bezsensowność i monotonia zaleconych przez lekarza czynności frustruje ją. Po jakimś czasie dziewczyna odkrywa jednak, zaskakując samą siebie, że dokonując nawet tak prozaicznych, spokojnych działań, czuje dużo mocniej niż wcześniej – odkrywa, że wreszcie czuje naprawdę.
Christiane F. „My, dzieci z dworca Zoo”. Tłumaczenie: Ryszard Turczyn. Reżyseria: Sebastian Oberc. Scenariusz: Bartek Harat, Sebastian Oberc. Muzyka: Adrian Konarski. Choreografia: Iwona Olszowska. Kostiumy: Monika Kufel. Aranżacja przestrzeni: Sebastian Oberc. Obsada: Ewelina Walczak, Marcel Parysek, Dawid Ogrodnik, Roman Gancarczyk, Paulina Napora, Ana Nowicka, Paulina Michta, Dominik Stroka, Mikołaj Śmierzchalski, Dawid Wierzbicki, Alina Szczegielniak. Premiera: 11.11.2017 r., Teatr Barakah w Krakowie.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |