365 BIOGRAFII ZA PIĘĆ ZŁOTYCH (MARTA SZTOKFISZ: 'PANI OD OBIADÓW')
A
A
A
Literatura faktu, do której bez wątpienia należą także biografie, święci triumfy od dłuższego czasu. Ostatnio ukazuje się jednakże sporo biografii kobiet, przypominających nieco zapomniane pisarki, malarki, działaczki i tzw. „osobowości”. Do osobowości należała niewątpliwie Lucyna Ćwierczakiewiczowa, bohaterka książki Marty Sztokfisz „Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa – historia życia” (2018). To druga już biografia guru XIX-wiecznej kuchni, „Lucyna Ćwierczakiewiczowa – kobieta niekonwencjonalna” Izabeli Wodzińskiej ukazała się w 2014 roku. Wskazuje to na duże zainteresowanie, jakim cieszy się autorka „365 obiadów za pięć złotych”, na które, trzeba przyznać, sumiennie zapracowała.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa była kobietą nieprzeciętną. Anegdota utrwaliła obraz energicznej, stanowczej, żywiołowej, obdarzonej ciętym językiem specjalistki od prowadzenia domu, niedoścignionej mistrzyni kuchni, ale też, używając współczesnego języka, skutecznej bizneswoman. Kuchnia była jej największą pasją, a najsłynniejszym dziełem „365 obiadów za pięć złotych”, które doczekało się w sumie kilkudziesięciu wydań (w tym kilkunastu za jej życia!), czyniąc Ćwierczakiewiczową jedną z najpopularniejszych autorek. Nie była ona jednakże wyłącznie twórczynią przepisów. Jej drugim najpopularniejszym wydawnictwem były kalendarze dla gospodyń, wydawane co roku, zawierające, poza datami, szereg porad dotyczących gospodarstwa, rejestrzyk bielizny na każdy miesiąc (do rozliczania się z praczką), a także artykuły, rozprawy i poezje. Ćwierczakiewiczowa prowadziła także szkołę gospodarstwa domowego, wygłaszała odczyty, stale współpracowała z „Bluszczem”, gdzie zajmowała się nie tylko kuchnią i poradnictwem, ale także krytyką literacką i teatralną, pisała relacje z podróży, a także tłumaczyła z francuskiego i niemieckiego. Znajdowała rozmaite ujścia dla swojej niespożytej energii. Była wielką zwolenniczką kształcenia i aktywności zawodowej kobiet, zajmowanie się domem podnosiła do rangi poważnego zajęcia, ale także udzielała porad dotyczących zakładania i prowadzenia własnych małych przedsiębiorstw. Domową pracę kobiet postrzegała jako niebagatelny wkład w gospodarczy rozwój kraju. Chociaż swoje poradniki kierowała przede wszystkim do klasy wyższej i średniej, a sama dorobiła się fortuny, nie była obojętna na los ubogich. Jej zaangażowanie w pomoc ubogim nie obejmowała wyłącznie kwestowania w kościele. Organizowała zbiórki, wspierała i zakładała rozmaite towarzystwa pomocy, szukała systemowych rozwiązań, ale także wymuszała datki na znajomych i przyjaciołach, posuwając się do szantażu. Będąc szczodrą i hojną, nie rozumiała powściągliwości zamożnych w składaniu datków. Była także zaangażowana w pomoc powstańcom styczniowym. Gościła w swoim salonie i podejmowała specjałami swojej kuchni rozmaitych rosyjskich notabli, przekonując ich przy okazji, że ten lub ów więzień jest jej ukochanym siostrzeńcem i musiała zajść jakaś fatalna pomyłka, w wyniku której został uwięziony. Wreszcie, nie doczekawszy się własnego potomstwa ani z pierwszego, bardzo nieudanego małżeństwa, ani z drugiego, z ukochanym Stanisławem Ćwierczakiewiczem, adoptowała dziewczynkę, Teodozję. Trzeźwo podchodziła do życia, wiedziała, że jej najmocniejszą stroną nie jest uroda, a spryt i talent kulinarny. Była także mistrzynią reklamy i autopromocji, nie hołdowała tak istotnej w epoce skromności niewieściej, otwarcie mówiła o swoich sukcesach i talentach. Wielokrotnie narażała się przez to na krytykę i łatwo zdobywała zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Aż do końca życia pozostała aktywna zawodowo, wędrowałą po kawiarniach i jadłodajniach w czasach, kiedy kobietom nie wypadało spacerować samotnie po mieście, nie zrażały jej porażki i słowa krytyki (a tych jej nie szczędzono). Wreszcie – zrewolucjonizowała polską kuchnię, znacznie ją „odchudzając” (w co trudno uwierzyć, patrząc na przepisy z „365 obiadów...”, funty masła, kwaterki śmietany i rosoły jako podstawę wszelkich dań). Zaiste, jest o czym pisać.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa jest nie tylko XIX-wieczną tytanką pracy, ale też prekursorką trendów, które znamy z XXI wieku. W zupełnie odmiennych warunkach kulturowych pełniła te same funkcje, które dziś są domeną kulinarnych i lifestyle’owych blogerek i youtuberek, które poza przepisami dzielą się ze swoją publicznością sprawdzonymi sposobami (lub lifehackami) na prowadzenie domu, sprzątanie, urządzanie mieszkania, robienie zakupów czy stosowanie kosmetyków (Ćwierczakiewiczowa podawała m.in. przepis na domowy puder ryżowy o zapachu różanym lub fiołkowym, który na pewno przypadłby do gustu zupełnie współczesnym entuzjastkom DIY – do it yourself – oraz naturalnych kosmetyków). Także jej pęd do monetyzowania własnych talentów, wpływ na to, jak w Polsce gotowano, jedzono, serwowano, sprzątano i urządzano, czyni z niej rasową influencerkę, żywo zaangażowaną w promowanie polskich wyrobów (np. koronek, haftów, dywanów), ale także prezentowanie czytelniczkom godnych naśladowania wzorów francuskich, niemieckich czy szwajcarskich. Jej relacje z podróży, wielozadaniowość, nieomylność, stała aktywność, obecność i przypominanie o sobie (także poprzez networking – co roku wysyłała Bolesławowi Prusowi swój kalendarz wraz z upominkiem, nalewką lub owocami w słoiczku, a on pisał entuzjastyczną recenzję jej nowego wydawnictwa) są obecnie standardowymi działaniami wielu zarabiających na internetowym poradnictwie autorek. Opowieść o jej życiu wydaje się szalenie aktualna, mimo upływu czasu.
„Pani od obiadów...” jest przede wszystkim bardzo starannie wydana. Każdy rozdział poprzedza zdjęcie z epoki bądź reprint strony tytułowej, a także bardzo estetyczne ryciny sprzętów kuchennych i domowych. Pochwalić należy także okładkowy portret bohaterki książki, unowocześniony tłem w produkty spożywcze. Połączenie elementów XIX-wiecznych ze współczesną estetyką blogerską wypadło bardzo korzystnie. Narracja prowadzona przez Martę Sztokfisz jest potoczysta, gęsto przetykana przepisami z książek Ćwierczakiewiczowej, omaszczona anegdotami i przybrana fikcją literacką (np. domowe dialogi między Ćwierczakiewiczami). Całość jest przyjemna w lekturze mniej więcej do połowy, potem niestety staje się powtarzalna. Niektóre rozdziały wydają się dodane do książki tylko po to, aby wpleść jakiś szczególnie intrygujący autorkę przepis, który nie dawał się płynnie połączyć z życiorysem Ćwierczakiewiczowej. W biografii wielokrotnie zdarzają się powtórzenia, zwłaszcza w opisie postaci, a fikcjonalne dialogi popadają w schemat i zamiast dodawać charakteru postaciom, czynią je papierowymi. Zaburzona chronologia nie ułatwia zadania, wielokrotne powroty do wcześniejszych etapów życia i kariery bohaterki książki skutkują redundancją, niepotrzebnie komplikującą tok opowieści. Niejasny jest też status osobistych zwierzeń autorki biografii co do przepisów, które wykorzystuje i które smakują jej rodzinie – jest ich w książce niewiele, przez co efekt jak z filmu „Julie i Julia” (2009), gdzie przepisy bogini kuchni odtwarza „zwykła” współczesna kobieta, nie został osiągnięty. Szkoda, że potencjał postaci, pasja autorki i jej pisarski polot nie zostały w pełni wykorzystane. Posługując się kulinarną metaforą, ten wielodaniowy posiłek nie został najlepiej skomponowany, pozostawiając uczucie przesytu i ciężkości. A miało być lekko, bez łoju.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa była kobietą nieprzeciętną. Anegdota utrwaliła obraz energicznej, stanowczej, żywiołowej, obdarzonej ciętym językiem specjalistki od prowadzenia domu, niedoścignionej mistrzyni kuchni, ale też, używając współczesnego języka, skutecznej bizneswoman. Kuchnia była jej największą pasją, a najsłynniejszym dziełem „365 obiadów za pięć złotych”, które doczekało się w sumie kilkudziesięciu wydań (w tym kilkunastu za jej życia!), czyniąc Ćwierczakiewiczową jedną z najpopularniejszych autorek. Nie była ona jednakże wyłącznie twórczynią przepisów. Jej drugim najpopularniejszym wydawnictwem były kalendarze dla gospodyń, wydawane co roku, zawierające, poza datami, szereg porad dotyczących gospodarstwa, rejestrzyk bielizny na każdy miesiąc (do rozliczania się z praczką), a także artykuły, rozprawy i poezje. Ćwierczakiewiczowa prowadziła także szkołę gospodarstwa domowego, wygłaszała odczyty, stale współpracowała z „Bluszczem”, gdzie zajmowała się nie tylko kuchnią i poradnictwem, ale także krytyką literacką i teatralną, pisała relacje z podróży, a także tłumaczyła z francuskiego i niemieckiego. Znajdowała rozmaite ujścia dla swojej niespożytej energii. Była wielką zwolenniczką kształcenia i aktywności zawodowej kobiet, zajmowanie się domem podnosiła do rangi poważnego zajęcia, ale także udzielała porad dotyczących zakładania i prowadzenia własnych małych przedsiębiorstw. Domową pracę kobiet postrzegała jako niebagatelny wkład w gospodarczy rozwój kraju. Chociaż swoje poradniki kierowała przede wszystkim do klasy wyższej i średniej, a sama dorobiła się fortuny, nie była obojętna na los ubogich. Jej zaangażowanie w pomoc ubogim nie obejmowała wyłącznie kwestowania w kościele. Organizowała zbiórki, wspierała i zakładała rozmaite towarzystwa pomocy, szukała systemowych rozwiązań, ale także wymuszała datki na znajomych i przyjaciołach, posuwając się do szantażu. Będąc szczodrą i hojną, nie rozumiała powściągliwości zamożnych w składaniu datków. Była także zaangażowana w pomoc powstańcom styczniowym. Gościła w swoim salonie i podejmowała specjałami swojej kuchni rozmaitych rosyjskich notabli, przekonując ich przy okazji, że ten lub ów więzień jest jej ukochanym siostrzeńcem i musiała zajść jakaś fatalna pomyłka, w wyniku której został uwięziony. Wreszcie, nie doczekawszy się własnego potomstwa ani z pierwszego, bardzo nieudanego małżeństwa, ani z drugiego, z ukochanym Stanisławem Ćwierczakiewiczem, adoptowała dziewczynkę, Teodozję. Trzeźwo podchodziła do życia, wiedziała, że jej najmocniejszą stroną nie jest uroda, a spryt i talent kulinarny. Była także mistrzynią reklamy i autopromocji, nie hołdowała tak istotnej w epoce skromności niewieściej, otwarcie mówiła o swoich sukcesach i talentach. Wielokrotnie narażała się przez to na krytykę i łatwo zdobywała zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Aż do końca życia pozostała aktywna zawodowo, wędrowałą po kawiarniach i jadłodajniach w czasach, kiedy kobietom nie wypadało spacerować samotnie po mieście, nie zrażały jej porażki i słowa krytyki (a tych jej nie szczędzono). Wreszcie – zrewolucjonizowała polską kuchnię, znacznie ją „odchudzając” (w co trudno uwierzyć, patrząc na przepisy z „365 obiadów...”, funty masła, kwaterki śmietany i rosoły jako podstawę wszelkich dań). Zaiste, jest o czym pisać.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa jest nie tylko XIX-wieczną tytanką pracy, ale też prekursorką trendów, które znamy z XXI wieku. W zupełnie odmiennych warunkach kulturowych pełniła te same funkcje, które dziś są domeną kulinarnych i lifestyle’owych blogerek i youtuberek, które poza przepisami dzielą się ze swoją publicznością sprawdzonymi sposobami (lub lifehackami) na prowadzenie domu, sprzątanie, urządzanie mieszkania, robienie zakupów czy stosowanie kosmetyków (Ćwierczakiewiczowa podawała m.in. przepis na domowy puder ryżowy o zapachu różanym lub fiołkowym, który na pewno przypadłby do gustu zupełnie współczesnym entuzjastkom DIY – do it yourself – oraz naturalnych kosmetyków). Także jej pęd do monetyzowania własnych talentów, wpływ na to, jak w Polsce gotowano, jedzono, serwowano, sprzątano i urządzano, czyni z niej rasową influencerkę, żywo zaangażowaną w promowanie polskich wyrobów (np. koronek, haftów, dywanów), ale także prezentowanie czytelniczkom godnych naśladowania wzorów francuskich, niemieckich czy szwajcarskich. Jej relacje z podróży, wielozadaniowość, nieomylność, stała aktywność, obecność i przypominanie o sobie (także poprzez networking – co roku wysyłała Bolesławowi Prusowi swój kalendarz wraz z upominkiem, nalewką lub owocami w słoiczku, a on pisał entuzjastyczną recenzję jej nowego wydawnictwa) są obecnie standardowymi działaniami wielu zarabiających na internetowym poradnictwie autorek. Opowieść o jej życiu wydaje się szalenie aktualna, mimo upływu czasu.
„Pani od obiadów...” jest przede wszystkim bardzo starannie wydana. Każdy rozdział poprzedza zdjęcie z epoki bądź reprint strony tytułowej, a także bardzo estetyczne ryciny sprzętów kuchennych i domowych. Pochwalić należy także okładkowy portret bohaterki książki, unowocześniony tłem w produkty spożywcze. Połączenie elementów XIX-wiecznych ze współczesną estetyką blogerską wypadło bardzo korzystnie. Narracja prowadzona przez Martę Sztokfisz jest potoczysta, gęsto przetykana przepisami z książek Ćwierczakiewiczowej, omaszczona anegdotami i przybrana fikcją literacką (np. domowe dialogi między Ćwierczakiewiczami). Całość jest przyjemna w lekturze mniej więcej do połowy, potem niestety staje się powtarzalna. Niektóre rozdziały wydają się dodane do książki tylko po to, aby wpleść jakiś szczególnie intrygujący autorkę przepis, który nie dawał się płynnie połączyć z życiorysem Ćwierczakiewiczowej. W biografii wielokrotnie zdarzają się powtórzenia, zwłaszcza w opisie postaci, a fikcjonalne dialogi popadają w schemat i zamiast dodawać charakteru postaciom, czynią je papierowymi. Zaburzona chronologia nie ułatwia zadania, wielokrotne powroty do wcześniejszych etapów życia i kariery bohaterki książki skutkują redundancją, niepotrzebnie komplikującą tok opowieści. Niejasny jest też status osobistych zwierzeń autorki biografii co do przepisów, które wykorzystuje i które smakują jej rodzinie – jest ich w książce niewiele, przez co efekt jak z filmu „Julie i Julia” (2009), gdzie przepisy bogini kuchni odtwarza „zwykła” współczesna kobieta, nie został osiągnięty. Szkoda, że potencjał postaci, pasja autorki i jej pisarski polot nie zostały w pełni wykorzystane. Posługując się kulinarną metaforą, ten wielodaniowy posiłek nie został najlepiej skomponowany, pozostawiając uczucie przesytu i ciężkości. A miało być lekko, bez łoju.
Marta Sztokfisz: „Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2018.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |