KONIEC AMERYKAŃSKIEGO SNU (CHARLIE LE DUFF: 'SHITSHOW! AMERYKA SIĘ SYPIE, A OGLĄDALNOŚĆ SZYBUJE')
A
A
A
Charlie LeDuff, amerykański pisarz i dziennikarz mający na swoim koncie współpracę z takimi tytułami prasowymi jak „The Times” czy „The Detroit News”, w 2013 roku udał się na spotkanie z prezesem Fox News Rogerem Ailesem. Laureat Pulitzera miał bowiem pomysł na ogólnokrajowy segment telewizyjny zatytułowany „Amerykanie” – ot, cykl reportaży ukazujących (w domyśle – nienajlepszą) kondycję Stanów Zjednoczonych ze szczególnym uwzględnieniem jakości życia zwykłych obywateli mieszkających w różnych zakątkach USA (choć nie tylko tam).
Otrzymując zielone światło, autor „Detroit. Sekcji zwłok Ameryki” wyruszył wraz z ekipą telewizyjną w podróż (Alabama, Nevada, Baltimore, Chicago, Detroit, McAllen w stanie Teksas, Reynosa czy Ferguson w Missouri są przykładowymi punktami na mapie miejsc odwiedzanych przez dziennikarza), przez trzy lata spisując opowieści, relacje i przemyślenia osób, których na co dzień nikt (z reprezentacji szeroko rozumianej władzy) nie chciał słuchać. Zróżnicowani pod względem wieku i płci, lecz nader często zjednoczeni w kontekście życiowych trudów i równie bolesnych, co upokarzających doświadczeń rozmówcy LeDuffa – przekraczający granicę z Meksykiem imigranci, robotnicy fabryczni, gospodynie domowe, Indianie – umożliwili stworzenie wielogłosu (podszytego lękiem, desperacją i gniewem), dobitnie mówiącego o skutkach nowego globalizmu, narastających napięciach społecznych oraz o gorzkich rozczarowaniach ludzi przygniecionych ciężarem długów i brakiem sensownej pracy.
Brutalność policji, akty przemocy dokonywane na tle rasowym (po masakrze w Afrykańskim Kościele Metodystyczno-Episkopalnym Emanuel w Charleston w Karolinie Południowej, gdzie biały ekstremista zamordował dziewięcioro czarnoskórych parafian, LeDuff przeprowadził rozmowę z „szefem wszystkich szefów” Ku Klux Klanu), wszechobecna korupcja, instytucjonalny pościg za pieniądzem kosztem obywateli (ich rodzin, domów, miejsc pracy, a nawet życia), oderwanie politycznych decydentów od rzeczywistości, w której żyją ich wyborcy czy zaskakująca ignorancja mediów to główne, choć nie jedyne wątki rozwijane na kartach tomu „Shitshow!”, w którym LeDuff dokumentuje ostateczny upadek idei amerykańskiego snu.
Jak wykazuje autor, jednym ze współczesnych aspektów american dream, jak również dla wielu wymarzonym sposobem na zażegnanie finansowego kryzysu, miały okazać się pola naftowe w Północnej Dakocie, zaś prawdziwym Eldorado – pewna lokacja położona nad rzeką Missouri, którą LeDuff charakteryzuje w następujący sposób: „Williston, zamieszkiwane głównie przez białą populację miasto na zachód od Fortu Berthold, okrzyknięto najszybciej rozwijającą się miejscowością w Ameryce. Wszechobecne neony, asfalt oraz sprzęt budowlany dają najlepsze pojęcie o liczbie ludności, która w ciągu pięciu lat uległa podwojeniu, sięgając dwudziestu pięciu tysięcy. Tyle tylko, że te dane obejmują wyłącznie tych, którzy rzeczywiście osiedli w Williston i zapuścili tu korzenie. Nie uwzględniają ogromnej rzeszy zdesperowanych mężczyzn, którzy mają nadzieję wpaść tu na chwilkę, zbić fortunę i wrócić pędem do domu. Częściowo w wyniku tego napływu niegdyś senne miasteczko, pełne metodystycznych kościołów i schludnych, murowanych domów, teraz budziło skojarzenia z syfiastym kurwiszonem na podmiejskim parkingu dla tirów” (s. 25-26). Więc jednak wcale nie tak różowo, prawda?
Jednak miastem najpełniej odzwierciedlającym przepaść między elitami a klasą pracującą (choć w tym ostatnim przypadku – pracującą tylko z nazwy) jest Flint w stanie Michigan, niegdyś kolebka General Motors i United Auto Workers. LeDuff przypomina, jak w 2005 roku zakłady Delphi (produkujące świece zapłonowe i pompy paliwowe) ogłosiły upadłość, w wyniku czego rzeczone przedsiębiorstwo „(…) zrzuciło swoje zobowiązania emerytalne na głowy amerykańskich podatników, ponieważ płace pracowników zostały zmniejszone o połowę, a kadra kierownicza przytuliła miliony dolarów premii. Następnie firma otrzymała miliardy dolarów w ramach pomocy od rządu federalnego, zamknęła większość swoich fabryk w USA i przeniosła siedzibę do Anglii, żeby uniknąć płacenia podatków do amerykańskiego budżetu. W chwili ogłoszenia upadłości dla Delphi pracowało pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów. Niespełna dekadę później firma zatrudniała ponad pięćdziesiąt tysięcy meksykańskich pracowników, stając się tym samym jednym z największych pracodawców w tym kraju, z fabrykami w miejscach takich jak Reynosa. A w miejscach takich jak Flint zostały opustoszałe dzielnice” (s. 87).
Na tym jednak nie koniec problemów mieszkańców tego zakątka: „Przez długie lata fabryki pracowały pełną parą, a do rzeki Flint trafiało tyle toksycznych odpadów przemysłowych, że podobno jak człowiek chciał wyczyścić coś z mosiądzu, to wystarczyło wrzucić to do wody. Ale Flint było bogate. Nie potrzebowało rzeki. Mogłoby sobie sprowadzić wodę z Detroit oddalonego o sto kilometrów. Jednak potem miejsca pracy trafiły do Meksyku, a lokalni politycy źle zarządzali i kradli. Tak nastąpił koniec Samochodowego Miasta. Uciekło stąd kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W 2011 roku Flint zostało przejęte przez rząd federalny i pozbawione aktywów, które poszły na spłatę zadłużenia. A teraz dla oszczędności gubernatorzy kazali ostatnim mieszkańcom pić wodę z rzeki Flint. Nawet dzieci wiedziały, że bez kool-aida nie da się jej pić” (s. 87-88).
Konkludując swoje rozważania na temat pozbawionego jakichkolwiek perspektyw miasta, autor stawia frapujące pytanie: „Kryzys wodny we Flint jest symbolem, który odbił się echem w całej Ameryce – ale symbolem czego? Upadku klasy robotniczej? Lekceważenia czarnej większości? (Blisko sześćdziesiąt procent populacji we Flint stanowią czarni, a czterdzieści procent – biali). Rozbudowanej biurokracji? Dążenia do ograniczenia i prywatyzacji usług publicznych? Wzajemnych układów między kolesiami za pieniądze ludzi? Czy Flint było wyjątkiem, czy też zapowiedzią amerykańskiej przyszłości jak z Mad Maxa – świata sypiących się dróg, bezrobocia i toksycznej wody? Jedno było pewne: wściekłość mieszkańców Flint niewiele różniła się od wściekłości ludzi w innych częściach Ameryki; czuli, że tracą grunt pod nogami, że gra jest ustawiona przeciwko nim, że tych na górze to nie obchodzi” (s. 223).
Zagadnienie braku zainteresowania elit rządzących codziennymi bolączkami ludzi zepchniętych na margines egzystencji w ciekawy sposób ilustruje także przypadek stanu Iowa, które „rzadko trafia do ogólnokrajowych wiadomości, chyba że akurat dojdzie do jakiejś klęski żywiołowej czy masowej strzelaniny. Kiedy jednak mówi się o Iowa, to od razu wiadomo, że zbliża się sezon wyborów” (s. 151). A o tym, że LeDuff nie ma najlepszego zdania o politykach, może zaświadczyć poniższa charakterystyka: „Po pierwsze, są odpicowani i wykokoszeni, bo dogadzają sobie na koszt podatników, ale ze wszystkich sił próbują to ukryć. (Społeczeństwo dopłaca im nawet do fryzjera i manicure’u, a senatorski zakład fryzjerski dostawał pół miliona dolarów z budżetu). Tak to jest w Waszyngtonie, gdzie w żadnym wypadku nie wolno ci zobaczyć swojego przedstawiciela w jego prawdziwej postaci. Jednak na czas kampanii przedstawiciel zakasuje rękawy, zjada kurczaka na patyku i oświadcza ci z udawanym obrzydzeniem, że ludzi takich jak on powinno się postawić pod pręgierzem” (s. 151). Czy taką właśnie osobą jest optujący za uszczelnieniem granic z Meksykiem rebuplikański senator Ted Cruz wizytujący szczyt rolniczy w Des Moines? Przekonacie się o tym w trakcie lektury „Shitshow!”.
A czymże jest tytułowa kategoria? To parada obłudy, hipokryzji, manipulacji, bezduszności. „Nie wiem, czy istnieje bardziej powierzchowna forma dziennikarstwa niż wiadomości telewizyjne. Hunter Thompson opisał je pięćdziesiąt lat temu jako długi, plastikowy korytarz, po którym biegają swobodnie złodzieje i alfonsi, a dobrzy ludzie idą na śmierć. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że poza twarzami na ekranie niewiele się od tego czasu zmieniło” (s. 14) – przekonuje LeDuff, wykazując przy tym, jak notowania oglądalności wpływają na sposób prezentowania (w tym na metodę selekcji oraz montowania) telewizyjnych newsów. Ale nie chodzi wyłącznie o stronniczość i pogoń za sensacją: wyrazistym przykładem „Shitshow!” jest chociażby przywołany w książce casus powszechnie lubianego i cenionego policjanta z dwudziestoletnim stażem (który nigdy nie musiał sięgać po broń), zastrzelonego podczas jednej z interwencji. Ociekający patosem pogrzeb funkcjonariusza – pośmiertnie awansowanego na stopień kapitana – skrywał jednak mniej podniosłe oblicze: rodzina bohatera nie otrzymała pensji zgodnej z wynagrodzeniem przysługującym kapitanowi, zaś niemałe koszty pochówku musiała pokryć sama wdowa. Co prawda bliscy zmarłego objęci zostali opieką zdrowotną, ale ów policyjny pakiet obowiązuje jedynie przez pięć lat.
Spisując wypowiedzi swoich interlokutorów oraz własne przemyślenia, LeDuff udowadnia, że jest świetnym, zdecydowanie nieprzebierającym w słowach gawędziarzem, mimo odczuwalnej frustracji starającym się zachować dystans. Realizując kolejne reportaże z narażeniem zdrowia (w czasie dokumentowania jednej z zamieszek na tle rasowym oberwał w głowę pachołkiem drogowym), posiłkując się lipną legitymacją prasową i skrzętnie obchodząc wytyczne pracodawcy (szczególnie gdy do głosu dochodziła presja polityczna), autor daje całkiem przekonujący zestaw przyczyn, dzięki którym Donald Trump, głoszący hasła przywrócenia Ameryce jej dawnej wielkości, mógł zasiąść w Białym Domu.
„Shitshow!” to mocna, wyważona, dobrze uargumentowana lektura, która choć stawia celną diagnozę, nie oferuje sposobów na poprawienie sytuacji swoich bohaterów. Na cisnące się na usta czytelnika pytanie „co dalej?” LeDuff odpowiada w finale tomu z właściwym sobie poczuciem humoru: „Wszystko stało na głowie. Zdawało się, że kraj zerwał się z cumy, a Waszyngton schował głowę w piasek. Ale może była jakaś nadzieja. Ilekroć Waszyngtonowi udaje się dokonać »wielkich rzeczy«, Amerykanie dostają po tyłku. Rynek nieruchomości się załamuje. Praca wędruje do Meksyku. To, co miało skapywać, wcale nie skapuje, tymczasem drogi się rozpadają. Podobnie jak było z NAFTA czy wojną w Iraku, konsekwencje jedynego, co udało się przeforsować Kongresowi – gigantycznych obniżek podatków wprowadzonych w ostatniej chwili – poznamy dopiero z perspektywy czasu. Może więc impas jest najlepszym lekarstwem na to, co nas niepokoi, gdy próbujemy złapać zbiorowy oddech, poskładać kawałki rozbitej przeszłości, a także wytyczyć drogę dla naszych dzieci. Jednak łatwo się zniechęcić, kiedy człowiek patrzy w ekran, a potem wstaje, idzie do łazienki, zagląda do muszli klozetowej i uświadamia sobie, że wszystko zmierza w tym samym kierunku. Płyniemy ściekiem, a sceneria ani na chwilę się nie zmienia. Bogaci mają bogactwa. Biedni mają dzieci. A prowadzący udaje oburzenie. Szanowni państwo, za chwilę dalszy ciąg programu!” (s. 269).
Otrzymując zielone światło, autor „Detroit. Sekcji zwłok Ameryki” wyruszył wraz z ekipą telewizyjną w podróż (Alabama, Nevada, Baltimore, Chicago, Detroit, McAllen w stanie Teksas, Reynosa czy Ferguson w Missouri są przykładowymi punktami na mapie miejsc odwiedzanych przez dziennikarza), przez trzy lata spisując opowieści, relacje i przemyślenia osób, których na co dzień nikt (z reprezentacji szeroko rozumianej władzy) nie chciał słuchać. Zróżnicowani pod względem wieku i płci, lecz nader często zjednoczeni w kontekście życiowych trudów i równie bolesnych, co upokarzających doświadczeń rozmówcy LeDuffa – przekraczający granicę z Meksykiem imigranci, robotnicy fabryczni, gospodynie domowe, Indianie – umożliwili stworzenie wielogłosu (podszytego lękiem, desperacją i gniewem), dobitnie mówiącego o skutkach nowego globalizmu, narastających napięciach społecznych oraz o gorzkich rozczarowaniach ludzi przygniecionych ciężarem długów i brakiem sensownej pracy.
Brutalność policji, akty przemocy dokonywane na tle rasowym (po masakrze w Afrykańskim Kościele Metodystyczno-Episkopalnym Emanuel w Charleston w Karolinie Południowej, gdzie biały ekstremista zamordował dziewięcioro czarnoskórych parafian, LeDuff przeprowadził rozmowę z „szefem wszystkich szefów” Ku Klux Klanu), wszechobecna korupcja, instytucjonalny pościg za pieniądzem kosztem obywateli (ich rodzin, domów, miejsc pracy, a nawet życia), oderwanie politycznych decydentów od rzeczywistości, w której żyją ich wyborcy czy zaskakująca ignorancja mediów to główne, choć nie jedyne wątki rozwijane na kartach tomu „Shitshow!”, w którym LeDuff dokumentuje ostateczny upadek idei amerykańskiego snu.
Jak wykazuje autor, jednym ze współczesnych aspektów american dream, jak również dla wielu wymarzonym sposobem na zażegnanie finansowego kryzysu, miały okazać się pola naftowe w Północnej Dakocie, zaś prawdziwym Eldorado – pewna lokacja położona nad rzeką Missouri, którą LeDuff charakteryzuje w następujący sposób: „Williston, zamieszkiwane głównie przez białą populację miasto na zachód od Fortu Berthold, okrzyknięto najszybciej rozwijającą się miejscowością w Ameryce. Wszechobecne neony, asfalt oraz sprzęt budowlany dają najlepsze pojęcie o liczbie ludności, która w ciągu pięciu lat uległa podwojeniu, sięgając dwudziestu pięciu tysięcy. Tyle tylko, że te dane obejmują wyłącznie tych, którzy rzeczywiście osiedli w Williston i zapuścili tu korzenie. Nie uwzględniają ogromnej rzeszy zdesperowanych mężczyzn, którzy mają nadzieję wpaść tu na chwilkę, zbić fortunę i wrócić pędem do domu. Częściowo w wyniku tego napływu niegdyś senne miasteczko, pełne metodystycznych kościołów i schludnych, murowanych domów, teraz budziło skojarzenia z syfiastym kurwiszonem na podmiejskim parkingu dla tirów” (s. 25-26). Więc jednak wcale nie tak różowo, prawda?
Jednak miastem najpełniej odzwierciedlającym przepaść między elitami a klasą pracującą (choć w tym ostatnim przypadku – pracującą tylko z nazwy) jest Flint w stanie Michigan, niegdyś kolebka General Motors i United Auto Workers. LeDuff przypomina, jak w 2005 roku zakłady Delphi (produkujące świece zapłonowe i pompy paliwowe) ogłosiły upadłość, w wyniku czego rzeczone przedsiębiorstwo „(…) zrzuciło swoje zobowiązania emerytalne na głowy amerykańskich podatników, ponieważ płace pracowników zostały zmniejszone o połowę, a kadra kierownicza przytuliła miliony dolarów premii. Następnie firma otrzymała miliardy dolarów w ramach pomocy od rządu federalnego, zamknęła większość swoich fabryk w USA i przeniosła siedzibę do Anglii, żeby uniknąć płacenia podatków do amerykańskiego budżetu. W chwili ogłoszenia upadłości dla Delphi pracowało pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów. Niespełna dekadę później firma zatrudniała ponad pięćdziesiąt tysięcy meksykańskich pracowników, stając się tym samym jednym z największych pracodawców w tym kraju, z fabrykami w miejscach takich jak Reynosa. A w miejscach takich jak Flint zostały opustoszałe dzielnice” (s. 87).
Na tym jednak nie koniec problemów mieszkańców tego zakątka: „Przez długie lata fabryki pracowały pełną parą, a do rzeki Flint trafiało tyle toksycznych odpadów przemysłowych, że podobno jak człowiek chciał wyczyścić coś z mosiądzu, to wystarczyło wrzucić to do wody. Ale Flint było bogate. Nie potrzebowało rzeki. Mogłoby sobie sprowadzić wodę z Detroit oddalonego o sto kilometrów. Jednak potem miejsca pracy trafiły do Meksyku, a lokalni politycy źle zarządzali i kradli. Tak nastąpił koniec Samochodowego Miasta. Uciekło stąd kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W 2011 roku Flint zostało przejęte przez rząd federalny i pozbawione aktywów, które poszły na spłatę zadłużenia. A teraz dla oszczędności gubernatorzy kazali ostatnim mieszkańcom pić wodę z rzeki Flint. Nawet dzieci wiedziały, że bez kool-aida nie da się jej pić” (s. 87-88).
Konkludując swoje rozważania na temat pozbawionego jakichkolwiek perspektyw miasta, autor stawia frapujące pytanie: „Kryzys wodny we Flint jest symbolem, który odbił się echem w całej Ameryce – ale symbolem czego? Upadku klasy robotniczej? Lekceważenia czarnej większości? (Blisko sześćdziesiąt procent populacji we Flint stanowią czarni, a czterdzieści procent – biali). Rozbudowanej biurokracji? Dążenia do ograniczenia i prywatyzacji usług publicznych? Wzajemnych układów między kolesiami za pieniądze ludzi? Czy Flint było wyjątkiem, czy też zapowiedzią amerykańskiej przyszłości jak z Mad Maxa – świata sypiących się dróg, bezrobocia i toksycznej wody? Jedno było pewne: wściekłość mieszkańców Flint niewiele różniła się od wściekłości ludzi w innych częściach Ameryki; czuli, że tracą grunt pod nogami, że gra jest ustawiona przeciwko nim, że tych na górze to nie obchodzi” (s. 223).
Zagadnienie braku zainteresowania elit rządzących codziennymi bolączkami ludzi zepchniętych na margines egzystencji w ciekawy sposób ilustruje także przypadek stanu Iowa, które „rzadko trafia do ogólnokrajowych wiadomości, chyba że akurat dojdzie do jakiejś klęski żywiołowej czy masowej strzelaniny. Kiedy jednak mówi się o Iowa, to od razu wiadomo, że zbliża się sezon wyborów” (s. 151). A o tym, że LeDuff nie ma najlepszego zdania o politykach, może zaświadczyć poniższa charakterystyka: „Po pierwsze, są odpicowani i wykokoszeni, bo dogadzają sobie na koszt podatników, ale ze wszystkich sił próbują to ukryć. (Społeczeństwo dopłaca im nawet do fryzjera i manicure’u, a senatorski zakład fryzjerski dostawał pół miliona dolarów z budżetu). Tak to jest w Waszyngtonie, gdzie w żadnym wypadku nie wolno ci zobaczyć swojego przedstawiciela w jego prawdziwej postaci. Jednak na czas kampanii przedstawiciel zakasuje rękawy, zjada kurczaka na patyku i oświadcza ci z udawanym obrzydzeniem, że ludzi takich jak on powinno się postawić pod pręgierzem” (s. 151). Czy taką właśnie osobą jest optujący za uszczelnieniem granic z Meksykiem rebuplikański senator Ted Cruz wizytujący szczyt rolniczy w Des Moines? Przekonacie się o tym w trakcie lektury „Shitshow!”.
A czymże jest tytułowa kategoria? To parada obłudy, hipokryzji, manipulacji, bezduszności. „Nie wiem, czy istnieje bardziej powierzchowna forma dziennikarstwa niż wiadomości telewizyjne. Hunter Thompson opisał je pięćdziesiąt lat temu jako długi, plastikowy korytarz, po którym biegają swobodnie złodzieje i alfonsi, a dobrzy ludzie idą na śmierć. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że poza twarzami na ekranie niewiele się od tego czasu zmieniło” (s. 14) – przekonuje LeDuff, wykazując przy tym, jak notowania oglądalności wpływają na sposób prezentowania (w tym na metodę selekcji oraz montowania) telewizyjnych newsów. Ale nie chodzi wyłącznie o stronniczość i pogoń za sensacją: wyrazistym przykładem „Shitshow!” jest chociażby przywołany w książce casus powszechnie lubianego i cenionego policjanta z dwudziestoletnim stażem (który nigdy nie musiał sięgać po broń), zastrzelonego podczas jednej z interwencji. Ociekający patosem pogrzeb funkcjonariusza – pośmiertnie awansowanego na stopień kapitana – skrywał jednak mniej podniosłe oblicze: rodzina bohatera nie otrzymała pensji zgodnej z wynagrodzeniem przysługującym kapitanowi, zaś niemałe koszty pochówku musiała pokryć sama wdowa. Co prawda bliscy zmarłego objęci zostali opieką zdrowotną, ale ów policyjny pakiet obowiązuje jedynie przez pięć lat.
Spisując wypowiedzi swoich interlokutorów oraz własne przemyślenia, LeDuff udowadnia, że jest świetnym, zdecydowanie nieprzebierającym w słowach gawędziarzem, mimo odczuwalnej frustracji starającym się zachować dystans. Realizując kolejne reportaże z narażeniem zdrowia (w czasie dokumentowania jednej z zamieszek na tle rasowym oberwał w głowę pachołkiem drogowym), posiłkując się lipną legitymacją prasową i skrzętnie obchodząc wytyczne pracodawcy (szczególnie gdy do głosu dochodziła presja polityczna), autor daje całkiem przekonujący zestaw przyczyn, dzięki którym Donald Trump, głoszący hasła przywrócenia Ameryce jej dawnej wielkości, mógł zasiąść w Białym Domu.
„Shitshow!” to mocna, wyważona, dobrze uargumentowana lektura, która choć stawia celną diagnozę, nie oferuje sposobów na poprawienie sytuacji swoich bohaterów. Na cisnące się na usta czytelnika pytanie „co dalej?” LeDuff odpowiada w finale tomu z właściwym sobie poczuciem humoru: „Wszystko stało na głowie. Zdawało się, że kraj zerwał się z cumy, a Waszyngton schował głowę w piasek. Ale może była jakaś nadzieja. Ilekroć Waszyngtonowi udaje się dokonać »wielkich rzeczy«, Amerykanie dostają po tyłku. Rynek nieruchomości się załamuje. Praca wędruje do Meksyku. To, co miało skapywać, wcale nie skapuje, tymczasem drogi się rozpadają. Podobnie jak było z NAFTA czy wojną w Iraku, konsekwencje jedynego, co udało się przeforsować Kongresowi – gigantycznych obniżek podatków wprowadzonych w ostatniej chwili – poznamy dopiero z perspektywy czasu. Może więc impas jest najlepszym lekarstwem na to, co nas niepokoi, gdy próbujemy złapać zbiorowy oddech, poskładać kawałki rozbitej przeszłości, a także wytyczyć drogę dla naszych dzieci. Jednak łatwo się zniechęcić, kiedy człowiek patrzy w ekran, a potem wstaje, idzie do łazienki, zagląda do muszli klozetowej i uświadamia sobie, że wszystko zmierza w tym samym kierunku. Płyniemy ściekiem, a sceneria ani na chwilę się nie zmienia. Bogaci mają bogactwa. Biedni mają dzieci. A prowadzący udaje oburzenie. Szanowni państwo, za chwilę dalszy ciąg programu!” (s. 269).
Charlie LeDuff: „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”. Przeł. Kaja Gucio. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2019 [Seria: Amerykańska].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |