PUŁAPKI SAMOŚWIADOMOŚCI (JEAN PAUL SARTRE: 'BAUDELAIRE')
A
A
A
O ile współczesna humanistyka zdominowana jest przez gest powrotu, o tyle niektóre powroty wymagają od nas czegoś więcej niż cytatu. Egzystencjalizm ze swoim heroicznym posłaniem o męstwie autentycznego bycia, z całym popkulturowym zapleczem, ze stylem bycia, który wypromował, i z szeregiem faktów kulturowych, u których źródła stanął, jest obiektem muzealnym szczególnie kłopotliwym, bo niepozwalającym na komfort niezaangażowanego oglądu. Stąd lektura egzystencjalistów w niepokojący sposób nas angażuje, wymaga od nas daleko idącej rekontekstualizacji naszego bycia i myślenia. Jest to wymaganie o tyle zastanawiające, że filozofia końca XX wieku przyzwyczaiła nas do brania w nawias podmiotowości, do gry zasłon i tekstualnych wybiegów, mających rozmyć naszą subiektywność, podważyć nasze poczucie umiejscowienia. Rozgrywający się na naszych oczach zwrot w kierunku ciała, przygodności i historycznie określonej egzystencji jawi się jako proces tyleż wyzwalający, co pracochłonny; wymaga on nas stworzenia nowych kanonów, nowych list lektur, zaprzeczenia wbudowanym w nasze myślenie za pomocą treningu strukturalistycznego oczywistości. Osobliwy tryb zaangażowania, jakiego wymaga lektura egzystencjalistów, prowadzi do ciekawych wniosków, dotyczących tego, w jaki sposób myślenie może reorganizować przestrzeń życia.
„Baudelaire” to pierwszy z „portretów egzystencjalnych” napisanych przez Jeana-Paula Sartre’a. Kolejne części nieformalnego cyklu zostały poświęcone Jeanowi Genetowi i Gustave’owi Flaubertowi. Zamiarem Sartre’a było nie tyle napisanie biografii albo nakreślenie psychologicznego wizerunku, ile opisaniu szczególnego ruchu egzystencji, ustanawiającego osobność poszczególnych twórców. Pisząc „Baudelaire’a”, Sartre był świeżo upieczonym autorem „Bytu i nicości”, egzystencjalistycznej summy, która zmieniła bieg powojennej myśli europejskiej. Stąd pewien apostolski sznyt, który trudno przezwyciężyć podczas lektury „Baudelaire’a”. Praca o słynnym poecie momentami zmienia się w sumaryczny wykład głównych tez egzystencjalizmu. Inna kwestia to sposób, w jaki Sartre traktuje literaturę. Jest ona dla niego zwierciadłem egzystencji, ma charakter symptomatyczny, pełni rolę wyrazu dla zapętleń wrzuconej w istnienie świadomości. Ten sposób traktowania literatury jako systemu wglądów raczej aniżeli autonomicznej, oddzielonej od życia dziedziny symbolicznej sprawia, że Sartre w swoich tezach znajduje się zaskakująco blisko psychoanalizy. Różnica polega na tym, iż dla autora „Mdłości” słowo stanowi ekspresję egzystującego podmiotu, a nie podświadomości. Co za tym idzie, literatura odzwierciedla projekt egzystencjalny piszącego, stanowi element świadomej gry z istnieniem. Dlatego pisząc o Baudelairze, Genecie czy Flaubercie, Sartre starał się ten świadomy projekt zrekonstruować, traktując dokumenty biograficzne i dzieła literackie jako epifenomeny, ekspresje wcielonego subiektum. Jest to podejście fenomenologiczne, nie przypadkiem Sartre jawi się jako poniekąd kontynuator Edmunda Husserla – materię literatury postrzega się tutaj w topice relacji pomiędzy wyrazem a tym, co wyrażone, w myśl przekonania o symbolicznej relacji wiążącej słowo i świadomość. Inicjujące ponowoczesność przekonanie o nieuchronnej cząstkowości wszelkich rekonstrukcji jeszcze u Sartre’a nie występuje; o ile egzystencjalizm jawi się jako myśl zmierzchu nowoczesnego Zachodu, o tyle przekonanie o źródłowej ekspresyjności języka jest w nim silnie zakorzenione. Stąd poczucie, że czytając „Baudelaire’a”, obcujemy z jakimś archaicznym dokumentem naiwnej lektury, w którym przekonanie o nieprzechodnim charakterze języka jeszcze się nie objawiło.
Innym elementem jest optyka, za pomocą której Sartre przygląda się Baudelaire’owi. To perspektywa bliskości, która nie pozwala nam opuścić omawianego bohatera choćby na minutę. Przyglądamy się z bliska najintymniejszym poruszeniom istnienia Baudelaire’a, rzadko wybiegając w kierunku społeczeństwa czy historii. To Sartre jeszcze przed „Krytyką rozumu dialektycznego”, przekonany o supremacji indywidualnego istnienia. Choć egzystencjalizm wyrastał z przekonania, iż egzystujące ego zawsze jest wrzucone w jakąś sytuację, to nie uświadczymy tu badań społecznej, historycznej czy ekonomicznej bazy bycia. Sytuacje takie jak konstelacje rodzinne, kwestie majątkowe czy usytuowanie towarzyskie oczywiście odgrywają znaczącą rolę, stanowią jednak elementy realności bytującego, wobec których konstytuuje się on jako świadomy podmiot. Świadomy projekt egzystencjalny zawsze wybija się na pierwszy plan. Kontyngencja i przypadkowość muszą zostać przezwyciężone przez wolność, która sama na siebie bierze swoje istnienie i odpowiada nań. Jest to najskrajniejsza forma supremacji postkartezjańskiego cogito, nie przypadkiem będąca finalnym aktem poszatkowanego przez wojenną traumę modernizmu. Po egzystencjalizmie wiary w wagę wolnego projektu i możliwości swobodnego decydowania o swoim istnieniu nie da się już wskrzesić.
Te współrzędne sprawiają, że dojmującym pytaniem towarzyszącym czytelnikowi podczas lektury Sartre’a jest pytanie o to, jak rozważania francuskiego filozofa się zestarzały i na ile są one przydatne podczas lektury samego Baudelaire’a. Odpowiedź nie okaże się bynajmniej oczywista. O ile Walter Benjamin w swoich starszych o ponad dekadę esejach poświęconych Baudelaire’owi traktował autora „Kwiatów zła” jako wyraziciela początków nowoczesności z jej kultem przyspieszenia, bałwochwalczym umiłowaniem obrazów i pokawałkowaniem percepcji, o tyle Sartre wyraźnie odcina się od jakiejkolwiek próby wpisania swojego bohatera w epokę. Interesuje go raczej pewna strategia egzystencjalna, o której zaświadczają wszelkie dokumenty odnoszące się do Baudelaire’a. Jednak Sartre odsuwa również na bok klasyczny język biografii – na rzecz czegoś usytuowanego gdzieś pomiędzy traktatem filozoficznym a interpretacją psychologiczną (nie mylić z psychoanalityczną). Stąd tylko krok do „krytyki tematycznej” Georges’a Pouleta. Tym, co nie pozwala zaliczyć Sartre’a do grona literackich fenomenologów, jest demonstracyjny niemal brak empatii. Sartre nie tyle stara się wczuć w Baudelaire’a, ile uczynić zeń pretekst do poglądowej rekonstrukcji swojej ontologii. Nic nie ukazuje tego dobitniej niż programowa niemal nieufność Sartre’a do poezji. Wydaje się być w tym wymiarze spadkobiercą filozoficznego scjentyzmu, który wszystkie nieprzechodnie użycia języka traktuje jako semantyczną aberrację. Jednak jego teza o zasadniczej przypadkowości wrzucenia w byt i traktowanie zasad uniwersalnych jako emanacji wolnej decyzji nie pozwalają uznać go za spolegliwego wobec idei świeckiej teodycei racjonalistę. Owa mieszanina elementów irracjonalnych, popularnych niemal obrazów opisujących bezład życia i kartezjańskiego z ducha umiłowania przejrzystości stanowiła wszak o intelektualnej atrakcyjności egzystencjalizmu w pierwszych latach po wojnie. Żadna filozofia lepiej nie opisywała paradoksu, w imię którego jesteśmy absolutnie wolni, a zarazem spętani swoją wolnością, samotni, a jednocześnie boleśnie jednakowi w swoich bezładnych zabiegach. Co nie zmienia faktu, że sposób traktowania przez francuskiego filozofa literatury wydaje się w najlepszym razie przyczynkarski. Ponadto dzieło Baudelaire’a nie jest dla Sartre’a bytem autonomicznym, ale siecią wybiegów, projekcją egzystencjalnej gry. Co ciekawsze, podobnie Sartre traktuje dokumenty biograficzne. Nie chodzi zatem ani o analizę biograficznych motywów w dziele, ani o opartą na źródłach próbę rekonstrukcji powikłanej psychiki poety, lecz o opis skomplikowanej gry egzystencjalnej uprawianej przez poetę.
Wszystko to przygotowuje nas na podstawową i najbardziej kontrowersyjną warstwę pracy, mianowicie próbę przedstawienia ojca poezji nowoczesnej jako modelowego przykładu złej wiary. Zła wiara, żeby odwołać się do rozważań zawartych w „Bycie i nicości”, jest najdobitniejszym przykładem ucieczki przed wolnością. Dotknięty zjawiskiem złej wiary podmiot próbuje być jak rzecz, żeby ukryć przed sobą fakt niezbywalnej odpowiedzialności za własne istnienie. Dla Sartre’a egzystujący podmiot jest nicością, bezzasadnym i absurdalnym, pozbawionym ontycznego umocowania w bycie ruchem. To sprawia, iż zasadnicza różnica pomiędzy porządkiem istnienia a rzeczowością, pomiędzy egzystencją a bytem określa się jako dystans pomiędzy wolnością samostanowienia a zakrzepłością substancji. Podmiot, który sam od nowa musi nadawać swojemu życiu sens, który jawi się jako samotny prawodawca istnienia, żywi tęsknotę za określeniem, za stałością. Skazany na ciągły wybór, na nieustanną przytomność tęskni za błogością determinacji, za bytem na sposób rzeczy. W tym właśnie momencie pojawia się zła wiara. To życie w taki sposób, jakby wolność nie była zasadniczą właściwością podmiotu. Objawia się na przykład w akceptacji wprzódy ustanowionych zasad, pomimo świadomości ich arbitralności, albo w przyjęciu z gruntu konformistycznych modeli bycia, w złudnym przekonaniu, iż społeczeństwo jest bytem quasi-przyrodniczym. To bycie nieautentyczne per se, gruntowne zaprzeczenie egzystencjalistycznej etyki, która nakazuje wzięcie odpowiedzialności za swoją egzystencję, uświadomienie sobie swojej wolności. Zła wiara jest procesem, w którym podmiot sam przed sobą ukrywa fakt, iż jest wiecznie niegotowy, iż nieustannie się tworzy. Podmiot nie przestaje wybierać, nie przestaje być wolny, jednak sam przed sobą swoją wolność ukrywa, próbuje o sobie myśleć jak o precyzyjnie skonstruowanym mechanizmie, podlegającym z góry ustalonym regułom. Taką grę praktykował zdaniem Sartre’a ojciec poezji nowoczesnej.
Odtworzeniu tej zawiłej psychomachii poświęca autor najwięcej miejsca w swoim eseju. Prowadzi go to do wniosku, iż pierwszy poeta przeklęty, którego życie obfitowało w serię nieszczęść i niepowodzeń (powtórne zamążpójście matki i nienawiść do ojczyma, długi, niedocenienie, ryzykowne miłostki, syfilis), było oparte na pewnej strategii. Według Sartre’a autor „Paryskiego splinu” sam precyzyjnie zaprogramował swoje klęski, a motorem tego była właśnie zła wiara. Baudelaire nie mógł sobie poradzić z własną wolnością, z przypadkowością i bezzasadnością swojej egzystencji. Wolność, nakazująca mu tworzenie wartości i nadanie sensu własnemu życiu, przerażała go. Z drugiej strony brzydził się filisterską bezdusznością, życiem uporządkowanym i przewidywalnym, zabezpieczonym przez powszechnie uznane wartości i społeczny konsens. Takie życie, upostaciowione w osobie złowrogiego ojczyma, Aupicka, wydało mu się nie do przyjęcia. Ale by wymknąć się konformizmowi powszechnych wartości, musiałby stworzyć własne, wcielić się w postać stwórcy, autonomicznego i w swojej kreatorskiej pozycji samotnego. Trwał, niezdecydowany, pomiędzy budzącą trwogę otchłanią wolności a piekłem życia uładzonego i fałszywego. Rozwiązanie, które ostatecznie wybrał, było przewrotne i sygnalizowało rodzaj egzystencjalnej akrobatyki wyższego rzędu. Przyznał sobie rolę złego, grzesznika. Wielu komentatorów Baudelaire’a zastanawiało się, czemu ów libertyn i dandys przyjmował restrykcyjną doktrynę Josepha de Maistre’a. Skąd u tego bluźniercy ciągłe oscylowanie wokół katolicyzmu? Dlaczego ten miłośnik perwersji pozwalał sądowi rodzinnemu na nieustającą kontrolę swojego życia i finansów?
Odpowiedź, jaką prezentuje Sartre, jest zaskakująca: Baudelaire przyznał sobie rolę grzesznika, obsadził się w roli złego. Takie usytuowanie pozwoliło mu, z jednej strony, uznać nienaruszalność powszechnych zasad i umknąć przed grozą twórcy wartości, z drugiej zaś, wymknąć się konwencjonalnemu życiu swoich krytyków i prześladowców. Wskazuje na to, zdaniem francuskiego filozofa, skwapliwość, z jaką Baudelaire się kajał, z jaką wyolbrzymiał swoje grzechy, jego obsesja na punkcie swoich przewin. Autor „Malarza życia nowoczesnego” to nie epikurejczyk, dla którego istotą były intensyfikacja przyjemności i odrzucenie skostniałych wartości mieszczańskiego świata. Błąd stanowiłoby umieszczenie go na tej samej płaszczyźnie, co choćby markiza de Sade’a. Poeta był raczej udręczonym gnostykiem, porażonym cierpieniem, świadomym własnej grzeszności. Zajęcie pozycji złego pozwalało mu uwewnętrznić spojrzenie sądzących go innych i stać się przedmiotem, podległym i wyzbytym sprawczości. Umożliwiało mu ono przez utożsamienie się z karzącym spojrzeniem przyjęcie jednocześnie roli sędziego, niewcielonego wzroku, tym samym umknięcie własnej przedmiotowości. Zajmując jednocześnie pozycje sądzonego i sądzącego, Baudelaire potwierdzał nienaruszalność moralnego ładu, a zarazem stawiał się poza jego domeną. Ustanowił się w roli wyjątku potwierdzającego regułę. Utożsamiał się z Prawem, które przekraczał. Ta paradoksalność przyprawiała go o autentyczne cierpienia. Ciągła oscylacja pomiędzy niesprowadzalnymi do siebie funkcjami sprawiała, że jego życie było naznaczone ciągłym bólem. Stąd wytłumaczenie znajdują bolesna nerwowość poety, jego melancholia, a także antynaturalizm. Sztuka i perwersja pojmowane jako wybryk, jako emanacja nieposiadającego substancjalności zła nie naruszały w niczym porządku wartości. W ten sposób Baudelaire mógł zaspokoić swoje pragnienie odróżnienia się od filistra i zażegnać nudę, wyzyskać swoją wolę kreatywności bez dyskomfortu towarzyszącemu prawdziwie wolnym czynom. Błędne koło, w którego ramach poruszał się poeta, zamknęło się w ten sposób, tworząc idealną masochistyczną machinę. Zła wiara wytwarza bowiem własne uzasadnienia, precyzyjnie maskując ich zwichrowaną logikę.
Z tekstem Sartre’a jest kilka problemów. Jeżeli zechcemy potraktować ten esej jako szacowną „ramotkę”, obiekt czysto muzealny, to odbieramy tym samym prawomocność całemu przedsięwzięciu intelektualnemu, który go wygenerował, przyznajemy, że egzystencjalizm jest bezpowrotnie martwy. Jeżeli zaś spróbujemy potraktować dzieło Sartre’a poważnie, to musimy zmierzyć się z głoszoną przez myśliciela zawrotną koncepcją wolności. Wolności, która nawet przebrana w kostium złej wiary podskórnie kieruje wszelkimi aktywnościami podmiotu, nadaje rytm egzystencji. Wszelkie determinizmy społeczne, historyczne, ekonomiczne są tylko realnościami, które wolność napotyka w procesie samostanowienia. Prowadzi to, pomimo głoszonego przez Sartre’a przekonania o przygodności wrzucenia w świat, do osłabienia roli przypadku w porządku życia. Tak wielka intencjonalność, subiektywność rozdęta do monstrualnych, karykaturalnych niemal rozmiarów wydaje się trudna do strawienia w erze następującej po radykalnym ograniczeniu roli podmiotu.
Innym problemem jest eksplanacyjna wartość tego modelu. Trudno bowiem wydestylować z tekstu Sartre’a jakieś szczególnie odkrywcze tezy na temat tekstów Baudelaire’a, na temat konstytuowania się nowoczesności w literaturze europejskiej. Pod tym względem bardziej instruktywne okazują się teksty wspomnianego wcześniej Benjamina. Sartre nie dokonuje pracy interpretacji – wiąże się to z instrumentalnym traktowaniem przezeń literatury. Kontrowersyjne jest również podważenie społecznej sprawczości poezji, potraktowanie jej jako niegroźnej w sumie gry. To wynik uprzywilejowania przez francuskiego filozofa epickiej strony literatury, jako zdolnej do bycia nośnikiem filozoficznych idei. Dlatego pracę Sartre’a można polecić jako przejrzystą wykładnię głównych tez egzystencjalizmu tym wszystkim, których zniechęca wizja brnięcia przez kilkusetstronicowe pasaże „Bytu i nicości”. Jeśli natomiast ktoś zechce potraktować omawiany tekst jako przyczynek biograficzny albo analizę literaturoznawczą, to srodze się zawiedzie.
„Baudelaire” to pierwszy z „portretów egzystencjalnych” napisanych przez Jeana-Paula Sartre’a. Kolejne części nieformalnego cyklu zostały poświęcone Jeanowi Genetowi i Gustave’owi Flaubertowi. Zamiarem Sartre’a było nie tyle napisanie biografii albo nakreślenie psychologicznego wizerunku, ile opisaniu szczególnego ruchu egzystencji, ustanawiającego osobność poszczególnych twórców. Pisząc „Baudelaire’a”, Sartre był świeżo upieczonym autorem „Bytu i nicości”, egzystencjalistycznej summy, która zmieniła bieg powojennej myśli europejskiej. Stąd pewien apostolski sznyt, który trudno przezwyciężyć podczas lektury „Baudelaire’a”. Praca o słynnym poecie momentami zmienia się w sumaryczny wykład głównych tez egzystencjalizmu. Inna kwestia to sposób, w jaki Sartre traktuje literaturę. Jest ona dla niego zwierciadłem egzystencji, ma charakter symptomatyczny, pełni rolę wyrazu dla zapętleń wrzuconej w istnienie świadomości. Ten sposób traktowania literatury jako systemu wglądów raczej aniżeli autonomicznej, oddzielonej od życia dziedziny symbolicznej sprawia, że Sartre w swoich tezach znajduje się zaskakująco blisko psychoanalizy. Różnica polega na tym, iż dla autora „Mdłości” słowo stanowi ekspresję egzystującego podmiotu, a nie podświadomości. Co za tym idzie, literatura odzwierciedla projekt egzystencjalny piszącego, stanowi element świadomej gry z istnieniem. Dlatego pisząc o Baudelairze, Genecie czy Flaubercie, Sartre starał się ten świadomy projekt zrekonstruować, traktując dokumenty biograficzne i dzieła literackie jako epifenomeny, ekspresje wcielonego subiektum. Jest to podejście fenomenologiczne, nie przypadkiem Sartre jawi się jako poniekąd kontynuator Edmunda Husserla – materię literatury postrzega się tutaj w topice relacji pomiędzy wyrazem a tym, co wyrażone, w myśl przekonania o symbolicznej relacji wiążącej słowo i świadomość. Inicjujące ponowoczesność przekonanie o nieuchronnej cząstkowości wszelkich rekonstrukcji jeszcze u Sartre’a nie występuje; o ile egzystencjalizm jawi się jako myśl zmierzchu nowoczesnego Zachodu, o tyle przekonanie o źródłowej ekspresyjności języka jest w nim silnie zakorzenione. Stąd poczucie, że czytając „Baudelaire’a”, obcujemy z jakimś archaicznym dokumentem naiwnej lektury, w którym przekonanie o nieprzechodnim charakterze języka jeszcze się nie objawiło.
Innym elementem jest optyka, za pomocą której Sartre przygląda się Baudelaire’owi. To perspektywa bliskości, która nie pozwala nam opuścić omawianego bohatera choćby na minutę. Przyglądamy się z bliska najintymniejszym poruszeniom istnienia Baudelaire’a, rzadko wybiegając w kierunku społeczeństwa czy historii. To Sartre jeszcze przed „Krytyką rozumu dialektycznego”, przekonany o supremacji indywidualnego istnienia. Choć egzystencjalizm wyrastał z przekonania, iż egzystujące ego zawsze jest wrzucone w jakąś sytuację, to nie uświadczymy tu badań społecznej, historycznej czy ekonomicznej bazy bycia. Sytuacje takie jak konstelacje rodzinne, kwestie majątkowe czy usytuowanie towarzyskie oczywiście odgrywają znaczącą rolę, stanowią jednak elementy realności bytującego, wobec których konstytuuje się on jako świadomy podmiot. Świadomy projekt egzystencjalny zawsze wybija się na pierwszy plan. Kontyngencja i przypadkowość muszą zostać przezwyciężone przez wolność, która sama na siebie bierze swoje istnienie i odpowiada nań. Jest to najskrajniejsza forma supremacji postkartezjańskiego cogito, nie przypadkiem będąca finalnym aktem poszatkowanego przez wojenną traumę modernizmu. Po egzystencjalizmie wiary w wagę wolnego projektu i możliwości swobodnego decydowania o swoim istnieniu nie da się już wskrzesić.
Te współrzędne sprawiają, że dojmującym pytaniem towarzyszącym czytelnikowi podczas lektury Sartre’a jest pytanie o to, jak rozważania francuskiego filozofa się zestarzały i na ile są one przydatne podczas lektury samego Baudelaire’a. Odpowiedź nie okaże się bynajmniej oczywista. O ile Walter Benjamin w swoich starszych o ponad dekadę esejach poświęconych Baudelaire’owi traktował autora „Kwiatów zła” jako wyraziciela początków nowoczesności z jej kultem przyspieszenia, bałwochwalczym umiłowaniem obrazów i pokawałkowaniem percepcji, o tyle Sartre wyraźnie odcina się od jakiejkolwiek próby wpisania swojego bohatera w epokę. Interesuje go raczej pewna strategia egzystencjalna, o której zaświadczają wszelkie dokumenty odnoszące się do Baudelaire’a. Jednak Sartre odsuwa również na bok klasyczny język biografii – na rzecz czegoś usytuowanego gdzieś pomiędzy traktatem filozoficznym a interpretacją psychologiczną (nie mylić z psychoanalityczną). Stąd tylko krok do „krytyki tematycznej” Georges’a Pouleta. Tym, co nie pozwala zaliczyć Sartre’a do grona literackich fenomenologów, jest demonstracyjny niemal brak empatii. Sartre nie tyle stara się wczuć w Baudelaire’a, ile uczynić zeń pretekst do poglądowej rekonstrukcji swojej ontologii. Nic nie ukazuje tego dobitniej niż programowa niemal nieufność Sartre’a do poezji. Wydaje się być w tym wymiarze spadkobiercą filozoficznego scjentyzmu, który wszystkie nieprzechodnie użycia języka traktuje jako semantyczną aberrację. Jednak jego teza o zasadniczej przypadkowości wrzucenia w byt i traktowanie zasad uniwersalnych jako emanacji wolnej decyzji nie pozwalają uznać go za spolegliwego wobec idei świeckiej teodycei racjonalistę. Owa mieszanina elementów irracjonalnych, popularnych niemal obrazów opisujących bezład życia i kartezjańskiego z ducha umiłowania przejrzystości stanowiła wszak o intelektualnej atrakcyjności egzystencjalizmu w pierwszych latach po wojnie. Żadna filozofia lepiej nie opisywała paradoksu, w imię którego jesteśmy absolutnie wolni, a zarazem spętani swoją wolnością, samotni, a jednocześnie boleśnie jednakowi w swoich bezładnych zabiegach. Co nie zmienia faktu, że sposób traktowania przez francuskiego filozofa literatury wydaje się w najlepszym razie przyczynkarski. Ponadto dzieło Baudelaire’a nie jest dla Sartre’a bytem autonomicznym, ale siecią wybiegów, projekcją egzystencjalnej gry. Co ciekawsze, podobnie Sartre traktuje dokumenty biograficzne. Nie chodzi zatem ani o analizę biograficznych motywów w dziele, ani o opartą na źródłach próbę rekonstrukcji powikłanej psychiki poety, lecz o opis skomplikowanej gry egzystencjalnej uprawianej przez poetę.
Wszystko to przygotowuje nas na podstawową i najbardziej kontrowersyjną warstwę pracy, mianowicie próbę przedstawienia ojca poezji nowoczesnej jako modelowego przykładu złej wiary. Zła wiara, żeby odwołać się do rozważań zawartych w „Bycie i nicości”, jest najdobitniejszym przykładem ucieczki przed wolnością. Dotknięty zjawiskiem złej wiary podmiot próbuje być jak rzecz, żeby ukryć przed sobą fakt niezbywalnej odpowiedzialności za własne istnienie. Dla Sartre’a egzystujący podmiot jest nicością, bezzasadnym i absurdalnym, pozbawionym ontycznego umocowania w bycie ruchem. To sprawia, iż zasadnicza różnica pomiędzy porządkiem istnienia a rzeczowością, pomiędzy egzystencją a bytem określa się jako dystans pomiędzy wolnością samostanowienia a zakrzepłością substancji. Podmiot, który sam od nowa musi nadawać swojemu życiu sens, który jawi się jako samotny prawodawca istnienia, żywi tęsknotę za określeniem, za stałością. Skazany na ciągły wybór, na nieustanną przytomność tęskni za błogością determinacji, za bytem na sposób rzeczy. W tym właśnie momencie pojawia się zła wiara. To życie w taki sposób, jakby wolność nie była zasadniczą właściwością podmiotu. Objawia się na przykład w akceptacji wprzódy ustanowionych zasad, pomimo świadomości ich arbitralności, albo w przyjęciu z gruntu konformistycznych modeli bycia, w złudnym przekonaniu, iż społeczeństwo jest bytem quasi-przyrodniczym. To bycie nieautentyczne per se, gruntowne zaprzeczenie egzystencjalistycznej etyki, która nakazuje wzięcie odpowiedzialności za swoją egzystencję, uświadomienie sobie swojej wolności. Zła wiara jest procesem, w którym podmiot sam przed sobą ukrywa fakt, iż jest wiecznie niegotowy, iż nieustannie się tworzy. Podmiot nie przestaje wybierać, nie przestaje być wolny, jednak sam przed sobą swoją wolność ukrywa, próbuje o sobie myśleć jak o precyzyjnie skonstruowanym mechanizmie, podlegającym z góry ustalonym regułom. Taką grę praktykował zdaniem Sartre’a ojciec poezji nowoczesnej.
Odtworzeniu tej zawiłej psychomachii poświęca autor najwięcej miejsca w swoim eseju. Prowadzi go to do wniosku, iż pierwszy poeta przeklęty, którego życie obfitowało w serię nieszczęść i niepowodzeń (powtórne zamążpójście matki i nienawiść do ojczyma, długi, niedocenienie, ryzykowne miłostki, syfilis), było oparte na pewnej strategii. Według Sartre’a autor „Paryskiego splinu” sam precyzyjnie zaprogramował swoje klęski, a motorem tego była właśnie zła wiara. Baudelaire nie mógł sobie poradzić z własną wolnością, z przypadkowością i bezzasadnością swojej egzystencji. Wolność, nakazująca mu tworzenie wartości i nadanie sensu własnemu życiu, przerażała go. Z drugiej strony brzydził się filisterską bezdusznością, życiem uporządkowanym i przewidywalnym, zabezpieczonym przez powszechnie uznane wartości i społeczny konsens. Takie życie, upostaciowione w osobie złowrogiego ojczyma, Aupicka, wydało mu się nie do przyjęcia. Ale by wymknąć się konformizmowi powszechnych wartości, musiałby stworzyć własne, wcielić się w postać stwórcy, autonomicznego i w swojej kreatorskiej pozycji samotnego. Trwał, niezdecydowany, pomiędzy budzącą trwogę otchłanią wolności a piekłem życia uładzonego i fałszywego. Rozwiązanie, które ostatecznie wybrał, było przewrotne i sygnalizowało rodzaj egzystencjalnej akrobatyki wyższego rzędu. Przyznał sobie rolę złego, grzesznika. Wielu komentatorów Baudelaire’a zastanawiało się, czemu ów libertyn i dandys przyjmował restrykcyjną doktrynę Josepha de Maistre’a. Skąd u tego bluźniercy ciągłe oscylowanie wokół katolicyzmu? Dlaczego ten miłośnik perwersji pozwalał sądowi rodzinnemu na nieustającą kontrolę swojego życia i finansów?
Odpowiedź, jaką prezentuje Sartre, jest zaskakująca: Baudelaire przyznał sobie rolę grzesznika, obsadził się w roli złego. Takie usytuowanie pozwoliło mu, z jednej strony, uznać nienaruszalność powszechnych zasad i umknąć przed grozą twórcy wartości, z drugiej zaś, wymknąć się konwencjonalnemu życiu swoich krytyków i prześladowców. Wskazuje na to, zdaniem francuskiego filozofa, skwapliwość, z jaką Baudelaire się kajał, z jaką wyolbrzymiał swoje grzechy, jego obsesja na punkcie swoich przewin. Autor „Malarza życia nowoczesnego” to nie epikurejczyk, dla którego istotą były intensyfikacja przyjemności i odrzucenie skostniałych wartości mieszczańskiego świata. Błąd stanowiłoby umieszczenie go na tej samej płaszczyźnie, co choćby markiza de Sade’a. Poeta był raczej udręczonym gnostykiem, porażonym cierpieniem, świadomym własnej grzeszności. Zajęcie pozycji złego pozwalało mu uwewnętrznić spojrzenie sądzących go innych i stać się przedmiotem, podległym i wyzbytym sprawczości. Umożliwiało mu ono przez utożsamienie się z karzącym spojrzeniem przyjęcie jednocześnie roli sędziego, niewcielonego wzroku, tym samym umknięcie własnej przedmiotowości. Zajmując jednocześnie pozycje sądzonego i sądzącego, Baudelaire potwierdzał nienaruszalność moralnego ładu, a zarazem stawiał się poza jego domeną. Ustanowił się w roli wyjątku potwierdzającego regułę. Utożsamiał się z Prawem, które przekraczał. Ta paradoksalność przyprawiała go o autentyczne cierpienia. Ciągła oscylacja pomiędzy niesprowadzalnymi do siebie funkcjami sprawiała, że jego życie było naznaczone ciągłym bólem. Stąd wytłumaczenie znajdują bolesna nerwowość poety, jego melancholia, a także antynaturalizm. Sztuka i perwersja pojmowane jako wybryk, jako emanacja nieposiadającego substancjalności zła nie naruszały w niczym porządku wartości. W ten sposób Baudelaire mógł zaspokoić swoje pragnienie odróżnienia się od filistra i zażegnać nudę, wyzyskać swoją wolę kreatywności bez dyskomfortu towarzyszącemu prawdziwie wolnym czynom. Błędne koło, w którego ramach poruszał się poeta, zamknęło się w ten sposób, tworząc idealną masochistyczną machinę. Zła wiara wytwarza bowiem własne uzasadnienia, precyzyjnie maskując ich zwichrowaną logikę.
Z tekstem Sartre’a jest kilka problemów. Jeżeli zechcemy potraktować ten esej jako szacowną „ramotkę”, obiekt czysto muzealny, to odbieramy tym samym prawomocność całemu przedsięwzięciu intelektualnemu, który go wygenerował, przyznajemy, że egzystencjalizm jest bezpowrotnie martwy. Jeżeli zaś spróbujemy potraktować dzieło Sartre’a poważnie, to musimy zmierzyć się z głoszoną przez myśliciela zawrotną koncepcją wolności. Wolności, która nawet przebrana w kostium złej wiary podskórnie kieruje wszelkimi aktywnościami podmiotu, nadaje rytm egzystencji. Wszelkie determinizmy społeczne, historyczne, ekonomiczne są tylko realnościami, które wolność napotyka w procesie samostanowienia. Prowadzi to, pomimo głoszonego przez Sartre’a przekonania o przygodności wrzucenia w świat, do osłabienia roli przypadku w porządku życia. Tak wielka intencjonalność, subiektywność rozdęta do monstrualnych, karykaturalnych niemal rozmiarów wydaje się trudna do strawienia w erze następującej po radykalnym ograniczeniu roli podmiotu.
Innym problemem jest eksplanacyjna wartość tego modelu. Trudno bowiem wydestylować z tekstu Sartre’a jakieś szczególnie odkrywcze tezy na temat tekstów Baudelaire’a, na temat konstytuowania się nowoczesności w literaturze europejskiej. Pod tym względem bardziej instruktywne okazują się teksty wspomnianego wcześniej Benjamina. Sartre nie dokonuje pracy interpretacji – wiąże się to z instrumentalnym traktowaniem przezeń literatury. Kontrowersyjne jest również podważenie społecznej sprawczości poezji, potraktowanie jej jako niegroźnej w sumie gry. To wynik uprzywilejowania przez francuskiego filozofa epickiej strony literatury, jako zdolnej do bycia nośnikiem filozoficznych idei. Dlatego pracę Sartre’a można polecić jako przejrzystą wykładnię głównych tez egzystencjalizmu tym wszystkim, których zniechęca wizja brnięcia przez kilkusetstronicowe pasaże „Bytu i nicości”. Jeśli natomiast ktoś zechce potraktować omawiany tekst jako przyczynek biograficzny albo analizę literaturoznawczą, to srodze się zawiedzie.
Jean-Paul Sartre: „Baudelaire”. Przeł. Krzysztof Jarosz. Wydawnictwo Aletheia. Warszawa 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |