![](pliki/foty/201924/vinci.jpg)
DA VINCI? WHO CARES? (MIKE LANDFORD: 'STAĆ SIĘ LEONARDEM')
A
A
A
Niewiele postaci w historii europejskiej kultury zajmuje miejsce tak wysokie, by nie rzec ikoniczne, jak Leonardo da Vinci. Literatura mu poświęcona zajmuje metry półek bibliotecznych, reprodukcje obrazów zapełniają stojaki sklepików muzealnych, a w sezonie ogórkowym zawsze można odgrzebać sensacyjkę o autorstwie / zaprzeczeniu autorstwa lub kolejną teorię wyjaśniającą tożsamość Giocondy. Ostateczny gwóźdź do trumny zamykającej Leonarda w popkulturze przybił Dan Brown, z dezynwolturą poruszający się po faktografii i zachowujący się niczym słoń lub stereotypowy amerykański turysta w europejskim muzeum. Podkreślam amerykańskość Browna, gdyż znowu dwaj Amerykanie wzięli na warsztat postać Leonarda i z rozmysłem ustawili się w kontrze do tradycyjnych biografii. Ale czy podczas wpuszczania powietrze do być może zatęchłych pomieszczeń naprawdę dochodzi do wymiany energii? Czy warto dekonstruować biografię Leonarda i co komu może z tego przyjść?
Drodzy czytelnicy przymierzający się do lektury książki Mike’a Lankforda: będziecie czerpali z niej przyjemność, szczególnie jeśli przedkładacie lekkość czytania i poczucie humoru autora ponad bibliograficzną dokładność. Jeśli byliście fanami „Rodziny Borgiów” i Jeremy’ego Ironsa w roli niesławnego papieża Aleksandra, tutaj odnajdziecie rozległe fragmenty poświęcone Cezaremu B. Autor nie powiela bzdur o sekretnych wiadomościach, ale wprowadzi was w zdumienie otwartością i bezceremonialnym potraktowaniem swojego bohatera. Zamiesza w kotle interpretacji i poda kilka ciekawych hipotez, choć może niektóre – tak jak tej o pochodzeniu malarza, trudno obronić. Autor podchodzi do kwestii dowodów niefrasobliwie – jeśli nie można udowodnić, to i nie można zabronić spekulowania co do matki bohatera. Nie jestem zwolenniczką takiego podejścia, gdyż zacieranie granic między faktami i hipotezami strąca książkę z półki biografii „w dół”, na półkę fikcji literackich. Niejednokrotnie, wspominając o Vasarim i jego dziele, z którego czerpiemy większość informacji o środowisku artystów renesansowych Włoch, Lankford pisze o podejrzliwości, z jaką powinniśmy podchodzić do opisów znanego estetyka, o wygładzeniu i wyczyszczeniu biografii przez pośrednictwo zbyt długiej linii świadków. Tymczasem sam dokonuje odwrotnego zabiegu – buduje domniemania, chwytając się jednego zdania lub jego braku. Mimo przyjemności lektury, nie umieściłabym tej biografii jako głównego źródła pracy naukowej. Zresztą autor nie ma takich ambicji, wręcz przeciwnie – niczym Janusz Rudnicki drapie pod powierzchnią i wyciąga nader nieprzyjemne sprawy.
W tym roku na polskim rynku ukazała się szeroko promowana biografia Leonarda pióra Waltera Isaacsona pod jakże bezpretensjonalnym tytułem „Leonardo da Vinci”. Bardziej niż nazwisko autora przemówiła do mnie jej piękna szata graficzna. Opasłe tomiszcze wydane w bieli i miedzianym złotym odcieniu z doskonałymi ilustracjami obiecywało przyjemność na co najmniej kilka dni. Isaacson, podobnie jak Lankford, nie powtarza utartych komunałów, ale bardziej interesuje go panoramiczne spojrzenie na Leonarda – zaczyna i kończy biografię rodzajem motywacyjnego manifestu, w szczególności w zakończeniu formułuje zasady, które mogłyby znaleźć się w motywacyjnym przewodniku i pyta „czego możemy nauczyć się od Leonarda?”. Właściwie tytuł książki Lankforda bardziej nadawałby się do książki Isaacsona, który nieustannie robi odniesienia do tych cech osobowości, które można rozwijać i pielęgnować. Tak, to takie amerykańskie i może was razić. Przez życie mistrza Lankford przeprowadza czytelnika gładko – wyraźnie dzieli je na etapy, dołączając kalendarium wydarzeń europejskich i tych (skoro to epoka odkryć geograficznych) wykraczających poza nasz kontynent. Lanfkord umocowuje doświadczenia Leonarda w naszej współczesnej świadomości: „Każdy kto patrzył, jak wali mu się życie, umie rozpoznać zwiastujące to znaki: ludzie nie oddzwaniają, ignorują nasze podania, konkurenci dostają zamówienia, które z racji posiadanych kwalifikacji spokojnie moglibyśmy przyjąć, potem jeszcze wylewa rzeka, a kiedy po opadnięciu wód obsycha błoto, wybucha zaraza. Coś w tym guście. Pominąwszy nieodebrane telefony, ostatnie lata Leonarda we Florencji musiały przebiec mniej więcej według powyższego scenariusza”. W innych miejscach autor bywa bardzo dosadny i bezkompromisowy w ocenie omawianych postaci, można bez trudu wyobrazić sobie odpychającego fundamentalizmem Savonarolę, ostrożnego w osądach Machiavellego czy budzącego przestrach Cezarego Borgię. Obaj autorzy zdejmują Leonarda z piedestału – geniusz, ale i człowiek, który wiele szans zaprzepaścił, zniechęcając do siebie ludzi, nie we wszystkim odnosił sukces, gdyż zrealizował stosunkowo niewiele projektów. Tym, co jest ożywcze w obu książkach, jest historia zmagania się nie tylko z materią (pomnik konny Sforzy), ludźmi (zleceniodawcy, którzy nie wiedzieć czemu nalegają na dokończenie zamówienia, szczególnie po zainkasowaniu przez artystę zaliczki), ale przede wszystkim z sobą samym. I tutaj szczęśliwie obaj autorzy nie fundują nam przesadnych psychoanaliz.
Jeśli myślicie o prezencie świątecznym i nie możecie podjąć decyzji, zadajcie sobie pytanie – czy bardziej chcę olśnić obdarowanego, który sporo czyta, czy chcę podarować prezent raczej sporadycznemu czytelnikowi, który dobrze odnajduje się w chaosie informacyjnym i prawdopodobnie będzie to jego jedyna książka o da Vinci, którą przeczyta. Jeśli podejrzewacie tę drugą okoliczność, możecie wybrać Lankforda. Jeśli żywicie przekonanie, że obdarowany będzie miał chęć konfrontacji choćby z wirtualną wizytą w Luwrze – to Isaacsona. Na sam koniec duży plus dla wydawnictwa Marginesy za informację o autorze przekładu zamieszczoną na okładce książki. Zdarza się to niezmiernie rzadko, a to wszak przez pryzmat tłumacza patrzymy na dzieło autora. Poza tym doskonały tłumacz powieści Bukowskiego, Austera czy Nabokova to powód do dumy dla wydawcy. Spójrzmy na Leonarda świeżym okiem, chyba mu się to na tę pięćsetkę należy.
Drodzy czytelnicy przymierzający się do lektury książki Mike’a Lankforda: będziecie czerpali z niej przyjemność, szczególnie jeśli przedkładacie lekkość czytania i poczucie humoru autora ponad bibliograficzną dokładność. Jeśli byliście fanami „Rodziny Borgiów” i Jeremy’ego Ironsa w roli niesławnego papieża Aleksandra, tutaj odnajdziecie rozległe fragmenty poświęcone Cezaremu B. Autor nie powiela bzdur o sekretnych wiadomościach, ale wprowadzi was w zdumienie otwartością i bezceremonialnym potraktowaniem swojego bohatera. Zamiesza w kotle interpretacji i poda kilka ciekawych hipotez, choć może niektóre – tak jak tej o pochodzeniu malarza, trudno obronić. Autor podchodzi do kwestii dowodów niefrasobliwie – jeśli nie można udowodnić, to i nie można zabronić spekulowania co do matki bohatera. Nie jestem zwolenniczką takiego podejścia, gdyż zacieranie granic między faktami i hipotezami strąca książkę z półki biografii „w dół”, na półkę fikcji literackich. Niejednokrotnie, wspominając o Vasarim i jego dziele, z którego czerpiemy większość informacji o środowisku artystów renesansowych Włoch, Lankford pisze o podejrzliwości, z jaką powinniśmy podchodzić do opisów znanego estetyka, o wygładzeniu i wyczyszczeniu biografii przez pośrednictwo zbyt długiej linii świadków. Tymczasem sam dokonuje odwrotnego zabiegu – buduje domniemania, chwytając się jednego zdania lub jego braku. Mimo przyjemności lektury, nie umieściłabym tej biografii jako głównego źródła pracy naukowej. Zresztą autor nie ma takich ambicji, wręcz przeciwnie – niczym Janusz Rudnicki drapie pod powierzchnią i wyciąga nader nieprzyjemne sprawy.
W tym roku na polskim rynku ukazała się szeroko promowana biografia Leonarda pióra Waltera Isaacsona pod jakże bezpretensjonalnym tytułem „Leonardo da Vinci”. Bardziej niż nazwisko autora przemówiła do mnie jej piękna szata graficzna. Opasłe tomiszcze wydane w bieli i miedzianym złotym odcieniu z doskonałymi ilustracjami obiecywało przyjemność na co najmniej kilka dni. Isaacson, podobnie jak Lankford, nie powtarza utartych komunałów, ale bardziej interesuje go panoramiczne spojrzenie na Leonarda – zaczyna i kończy biografię rodzajem motywacyjnego manifestu, w szczególności w zakończeniu formułuje zasady, które mogłyby znaleźć się w motywacyjnym przewodniku i pyta „czego możemy nauczyć się od Leonarda?”. Właściwie tytuł książki Lankforda bardziej nadawałby się do książki Isaacsona, który nieustannie robi odniesienia do tych cech osobowości, które można rozwijać i pielęgnować. Tak, to takie amerykańskie i może was razić. Przez życie mistrza Lankford przeprowadza czytelnika gładko – wyraźnie dzieli je na etapy, dołączając kalendarium wydarzeń europejskich i tych (skoro to epoka odkryć geograficznych) wykraczających poza nasz kontynent. Lanfkord umocowuje doświadczenia Leonarda w naszej współczesnej świadomości: „Każdy kto patrzył, jak wali mu się życie, umie rozpoznać zwiastujące to znaki: ludzie nie oddzwaniają, ignorują nasze podania, konkurenci dostają zamówienia, które z racji posiadanych kwalifikacji spokojnie moglibyśmy przyjąć, potem jeszcze wylewa rzeka, a kiedy po opadnięciu wód obsycha błoto, wybucha zaraza. Coś w tym guście. Pominąwszy nieodebrane telefony, ostatnie lata Leonarda we Florencji musiały przebiec mniej więcej według powyższego scenariusza”. W innych miejscach autor bywa bardzo dosadny i bezkompromisowy w ocenie omawianych postaci, można bez trudu wyobrazić sobie odpychającego fundamentalizmem Savonarolę, ostrożnego w osądach Machiavellego czy budzącego przestrach Cezarego Borgię. Obaj autorzy zdejmują Leonarda z piedestału – geniusz, ale i człowiek, który wiele szans zaprzepaścił, zniechęcając do siebie ludzi, nie we wszystkim odnosił sukces, gdyż zrealizował stosunkowo niewiele projektów. Tym, co jest ożywcze w obu książkach, jest historia zmagania się nie tylko z materią (pomnik konny Sforzy), ludźmi (zleceniodawcy, którzy nie wiedzieć czemu nalegają na dokończenie zamówienia, szczególnie po zainkasowaniu przez artystę zaliczki), ale przede wszystkim z sobą samym. I tutaj szczęśliwie obaj autorzy nie fundują nam przesadnych psychoanaliz.
Jeśli myślicie o prezencie świątecznym i nie możecie podjąć decyzji, zadajcie sobie pytanie – czy bardziej chcę olśnić obdarowanego, który sporo czyta, czy chcę podarować prezent raczej sporadycznemu czytelnikowi, który dobrze odnajduje się w chaosie informacyjnym i prawdopodobnie będzie to jego jedyna książka o da Vinci, którą przeczyta. Jeśli podejrzewacie tę drugą okoliczność, możecie wybrać Lankforda. Jeśli żywicie przekonanie, że obdarowany będzie miał chęć konfrontacji choćby z wirtualną wizytą w Luwrze – to Isaacsona. Na sam koniec duży plus dla wydawnictwa Marginesy za informację o autorze przekładu zamieszczoną na okładce książki. Zdarza się to niezmiernie rzadko, a to wszak przez pryzmat tłumacza patrzymy na dzieło autora. Poza tym doskonały tłumacz powieści Bukowskiego, Austera czy Nabokova to powód do dumy dla wydawcy. Spójrzmy na Leonarda świeżym okiem, chyba mu się to na tę pięćsetkę należy.
Mike Lankford: „Stać się Leonardem. Słabości i geniusz Leonarda da Vinci”. Przeł. Michał Kłobukowski. Wydawnictwo Marginesy. Warszawa 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |