ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (388) / 2020

Michał Paweł Urbaniak,

MIĘDZY ŻYWYMI I UMARŁYMI (WALDEMAR BAWOŁEK: 'POMARLI')

A A A
„Pomarli” – po takim tytule można się spodziewać zbioru wspominkowych tekstów poświęconych tym, którzy już odeszli; literackiego wskrzeszenia nieboszczyków, zawsze uniwersalnego memento mori. Takie oczekiwania podbijają też tytuły poszczególnych rozdziałów – składa się na nie numer, personalia (czasem będące tylko odniesieniem do relacji umarłego i narratora) oraz wiek (na przykład: „Numer 17: pan Antoni Sojat – odszedł w wieku 68 lat”, „Numer 28: ciocia Marysia – odeszła w wieku 45 lat”, „Numer 128: Bogusława Burnus – odeszła w wieku 74 lat”, „Numer 74: Marcel Cichoń – odszedł w wieku 18 lat”). Jednak co naprawdę kryje w sobie najnowsza książka Waldemara Bawołka?

Już lektura pierwszych stron ujawnia, że wbrew tytułowi i ewentualnym oczekiwaniom sprawa nie jest aż tak prosta. Oczywiście są to wspomnienia o zmarłych z otoczenia Waldemara – tak ma na imię narrator zabierający głos w większości tych historii – o członkach rodziny, przyjaciołach, sąsiadach, mieszkańcach prowincjonalnego miasteczka. Ich status w tej książce jest różny – niektórzy stają się głównymi bohaterami zaprezentowanych opowieści, inni pozostają na drugim planie, a pozostali pojawiają się w przypisanych sobie rozdziałach wręcz epizodycznie (jak na przykład Emil Sebond z jednej z najciekawszych miniatur z tego zbioru). O jednych można dowiedzieć się całkiem sporo, o drugich niewiele. Kolejne rozdziały niekiedy sprawiają wrażenie celowo „niedomkniętych”, zostawiają po sobie sporo czytelniczych znaków zapytania.

„Pomarli” to wbrew tytułowi nie tyle może opowieść o umieraniu, ale o życiu, którego częścią musi stać się umieranie. Akcja rozgrywa się w świecie trochę „stężałym” we własnym ustalonym już dawno porządku. Sam narrator przyznaje: „Życie na prowincji w dzisiejszych czasach nie jest łatwe. Radzę sobie z tym raz lepiej, raz gorzej, szamocząc się pośród bliskich mi ludzi. Wędruję z jednego miejsca do drugiego (…), upatrując w tej wędrówce sensu, który usprawiedliwiłby wszelkie nieporozumienia wynikające z mojego ciągłego zagubienia”. I właśnie owe wędrówki – między żywymi i zmarłymi – stanowią kwintesencję tej książki. Główny bohater próbuje opowiedzieć przeszłość, rozliczyć się z tym, co minione i co ukształtowało teraźniejszość („Wszystko, czego dotykam, pokrywa się obrazami z przeszłości. Przeszłość wlatuje w każdą szczelinę, w każdy zakamarek mnie i nie szuka wyjścia”). Czas w „Pomarłych” zostaje zawieszony, wyłączony, biegnie nieutartymi koleinami („Czas przestał dla mnie istnieć albo bez przerwy zmienia się, meandruje, zapętla”). Ta kwestia będzie powracała („I znowu ten czas – jest czy go nie ma? Czas nie istnieje. Istnieje tylko nieskończoność, oderwanie się od życia”). Narrator zastanawia się: „Jak tu oddzielać przeszłość od teraźniejszości, żeby wiernie wszystko pokazać, żeby obraz był prawdziwy? Czas jest określony linią znikającą i pojawiającą się w przeciągach myśli, gdzie konkretność, niczym woda, przyjmuje kształt naczynia, w jakim znajduje się w danej chwili”.

W tej rzeczywistości meandrującego czasu Waldek jest dzieckiem, dorastającym chłopcem, dorosłym mężczyzną. Jest także przyjacielem, wnukiem, synem, ojcem, dziadkiem. Pojawiają się swoiste słowa-klucze, motywy nieodłącznie związane z kolejnymi etapami życia. Wszystko wydaje się rozpięte między seksem (podglądanie, dziecięce zabawy w odkrywanie sekretów ciała, masturbacja, szczeniacka inicjacja seksualna, przemoc, odreagowywanie, wreszcie seks jako początek życia), a tkwiącą niejako na drugim biegunie śmiercią. Bawołek zdaje się przypominać, że tak przedstawia się odwieczny bieg życia i każdy człowiek mu podlega. Przejmujący jest rozdział, w którym Waldemar spotyka się ze swym nowonarodzonym wnukiem. Ma świadomość tego, że mały Staś jest podporządkowany temu samemu co wszyscy upływowi czasu – i wcześnie zdobędzie może okrutną, ale niezbędną wiedzę o prawach życia, owego „spektaklu złudzeń i rytualnych kłamstw” („Stasiu, co tam widzisz? Powiedz… Jeszcze nie umiesz mówić, ale nauczysz się, wszystko będziesz opowiadał, każdą myśl wysłowisz, zobaczysz, nie denerwuj się, dojrzewanie to samotnienie, nabywanie obcości względem wiary ojców, wobec obyczajowości bliskich, względem języka… osiągnięcie dojrzałości to nieodwracalne opuszczenie prywatnej ojczyzny…”). Ostatecznie malec, podobnie jak dawniej jego dziadek, będzie musiał się zmierzyć z ludzką śmiertelnością, „przedrzeć się do niej przez gąszcz słów i masek”. Nieprzypadkowo ten rozdział kończy się spotkaniem Waldemara z sąsiadem, którego czeka właściwie już tylko śmierć.

Mamy do czynienia z prozą oniryczną – czy może być inaczej w świecie meandrującego czasu? Króluje tu realizm magiczny, scenki rodzajowe, portrety z życia prowincji rozpadają się, zyskując fascynujący surrealistyczny wymiar. Niektóre obrazy czy zdarzenia wydają się jako żywo wyjęte z opowiadań Schulza (nie bez przyczyny wspomnianego już na pierwszej stronie książki Bawołka). Autor „Bimetalu” swobodnie przemieszcza się też między konwencjami, perspektywami (patrzy raz oczami dziecka, raz dorosłego), korzystając przy tym z różnych rejestrów językowych – fragmenty prawie poetyckie czy eseistyczne sąsiadują tu z wulgaryzmami. Takie ujęcie tworzy głęboką, unikalną całość. Warto przytoczyć tutaj reprezentacyjny fragment z początkowego rozdziału poświęconego pani Genowefie Stępniowskiej: „Od dziecka pamiętam ją, jak stoi pośrodku ogródka, a ja kłaniam się, gdy podchodzi do siatki okolonej drutem kolczastym i pyta, co u babci, czy odrobiłem lekcje, żebym dwójki w szkole nie oberwał, bo religii należy się uczyć, modlić się należy, ona ciągle się modli, pochyla, by wyrywać chwasty, robić porządki w ziemi, żeby rośliny mogły oddychać, niekiedy wołała mnie do ogrodzenia, by mi podać poćwiartowanego pomidora posypanego cukrem, słodziutkiego, że aż ślinka cieknie. Pani Stępniowska już tam jest, na scenie, z aptekarską dokładnością pieli grządki, sama zresztą pracuje na zapleczu apteki – w granatowym chałacie przyrządza przeróżne mikstury. Ale to kiedyś tak się rozpraszała, bo dzisiaj już nie żyje. Przez kilka lat nie ruszała się z łóżka, że tylko zapomnieć o niej. Ale nie ja. Bo gdy tylko przechodzę obok jej ogrodu, widzę ją, jak przedziera się przez gąszcze przeszłości, kręte i zawiłe ścieżki. Wygląda jak Egga van Haardt, którą tak pięknie Schulz swego czasu opisał. To się pochyla, to kuca, raz zauważa przechodniów, innym razem nie. Kwiaty i ptaki, chmury pędzące po niebie, słychać stuk dzięcioła, śmiech wiatru, połyskiwanie kropelek rosy. Jak to uchwycić, jak przyswoić? Cukinie, strączki groszku cukrowego i fasolki. Pachnie wszystko w ogródku pani Stępniowskiej, pląsa i śpiewa o osach i motylach, o wiewiórkach i trzmielach. Widzę siebie i panią Stępniowską, chłopców widzę i dziewczyny, jak gramy w państwa-miasta. (…) Ulica pusta, cicha, nami wypełniona, można było bez obaw rzucać patykami, odliczać, skakać i zwyciężać. A jakby co, to wiać do uliczki, wskoczyć do leszczyny, schować się, żeby nikt nie znalazł, nie odczytał myśli, nie odebrał marzeń. To był wysiłek porównywalny z wizytą w wielkiej bibliotece ze słowami. Niech będzie pochwalony buk zielony, piękność, świeżość zieloności i niebiańskości. Na podwórku kury dziobią pszenicę, wszędzie wokół różne odchody, trzeba się namęczyć, by nie wdepnąć w kupę, nasrane, że hej, pobrudzić czółenka, mokasyny najłatwiej, gdy się nie patrzy pod nogi i biegnie na oślep dla osiągnięcia pełnej harmonii między rytmem oddechu a pracą całego ciała bądź to poszczególnych mięśni”. Ta narracja zdumiewa i hipnotyzuje.

Czy najnowsza książka Bawołka to wspominki o zmarłych układające się w wielobarwne, pełne symboli memento mori, czy raczej próba rozliczenia z własnym życiem, czy wreszcie powieść o jednostajnej egzystencji mieszkańców prowincjonalnego miasteczka? Narrator niejako łączy to wszystko: „Rozpamiętuję przeszłość, bo nie potrafię odnaleźć momentu, kiedy mój los został przesądzony, kiedy złośliwy Bóg rzucił o ziemię tysiącem twarzy. Uświadamiam sobie, jak bardzo troszczymy się o to dotychczasowe bycie, każdego dnia szukając jakiegoś uchwytu w prostej czynności, gdy sięgamy po największy skarb tego drugiego człowieka, jego oczy jak klejnoty lśniące łzami, gdy nas żegnają. To życie, tak cicho milczące, razem z odlatującymi motylami unosi się wśród tumanów kurzu”. Jak widać, odpowiedź nie jest jednoznaczna, bo też „Pomarli” unikają wszelkiej jednoznaczności. To fascynująca, złożona proza – taka, której tajemnice niełatwo jest przeniknąć, ale chce się to zrobić.
Waldemar Bawołek: „Pomarli”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.