ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (388) / 2020

Katarzyna Szkaradnik,

'MUSZĘ BYĆ TWÓRCZO >EGZYSTENCJALNA<', CZYLI LABORATORIUM SYLVII (SYLVIA PLATH: 'DZIENNIKI 1950-1962')

A A A
Znam dno, mówi, dotykam go swym wielkim korzeniem:
Tego się właśnie boisz.
Ja się nie boję: ja tam byłam
(„Wiąz”; Plath 2008: 31).

Boże, pozwól mi myśleć jasno i normalnie; pozwól mi żyć, kochać i pięknie to wyrażać (…), pozwól mi kiedyś wreszcie zobaczyć, kim jestem (…). Jutro kolejny dzień bliżej śmierci (która nigdy do mnie nie przyjdzie, ponieważ jestem tą, która zna ochronne zaklęcia)
(„Dzienniki 1950–1962”, s. 208).

Opisuj własne doświadczenia. Dzięki nim ktoś
może się pewnego dnia choć odrobinę wzbogacić
(„Dzienniki 1950–1962”, s. 61).
Sprawą dyskusyjną pozostaje, czy wszelkie teksty autobiograficzne – tylko dlatego, że oddają cudzą, a więc inną perspektywę – mogą nas wzbogacić. Literatura dokumentu osobistego Sylvii Plath bezdyskusyjnie ma tę moc. Kiedy przed kilkoma laty po Facebooku krążył łańcuszek dotyczący dziesięciu książek najbardziej formatywnych dla naszej mentalności, wymieniłam m.in. „Dzienniki 1950–1962” autorki „Kolosa”, ponieważ „choć jesteśmy tak niepodobne, mogłabym komuś na pytania o mnie wskazywać w odpowiedzi fragmenty owych zapisków”. Bez wątpienia nie jestem w tym odczuciu i w identyfikowaniu się z diarystką odosobniona. A z powyższego wyznania łatwo wywnioskować, że po pierwsze, moja lektura wspomnianej pozycji w wydaniu przygotowanym przez Marginesy była sentymentalnym powrotem, po drugie, przy jej omawianiu raczej nie zdołam zachować krytycznej rezerwy.

Jednak czy o owianej tragiczną legendą Plath da się mówić bez emocji? Czy można wyizolować jej dzieło z życia, z którym się zrastało? Nawet teaser na stronie przywołanej oficyny (widoczny po najechaniu kursorem na okładkę „Dzienników”) brzmi: „Prawdziwa historia bohaterki kultowej powieści »Szklany klosz«”. Zresztą biograficznie interpretuje się również poezję Amerykanki, zaliczaną wszak do nurtu konfesyjnego. Ot, chociażby jeden z moich ulubionych jej wierszy, „Księżyc i cis”, który wolno by uznać za ujęty w mowę wiązaną wyimek z diariusza:

To jest światło umysłu, chłodne i planetarne.

Drzewa umysłu są czarne. Światło niebieskie.

Trawa wylewa żale u mych stóp, jakbym była Bogiem,

Kłując me kostki i szepcąc o swej pokorze.

Opary mgieł duchowych zamieszkują to miejsce

Oddzielone od mego domu rzędem nagrobków.

Po prostu nie wiem, dokąd mam dotrzeć.

Księżyc to nie wrota. To niezależne oblicze,

Zbielałe jak kostki u rąk i bardzo wzburzone.

Wlecze za sobą morze jak tajemną zbrodnię: jest cichy

Z rozwarciem ust w ostatecznej rozpaczy. Tu mieszkam. (…)”

(Plath 2008: 46).

Właśnie „zamieszkiwanie w rozpaczy” stało się biograficzną sztancą w odniesieniu do autorki „Ariela”. Obwołana konsekwentnie zmierzającą do samozagłady poétesse maudite, zyskała pośmiertną sławę, ale to – zgodnie z tytułem poświęconej Sylvii książki Anne Stevenson – bitter fame. Amerykanka awansowała do rangi idolki rzeszy nadwrażliwych, egzaltowanych dziewcząt, lecz koncentracja na jej życiowym dramacie wiedzie do spłycenia odbioru jej twórczości, urozmaiconej tematycznie i złożonej pod względem środków wyrazu. „Wyznaniowemu” odczytywaniu utworów Plath sprzyja fakt, że te klasyfikowane jako najwybitniejsze powstały w ciągu ostatniego roku przed jej samobójstwem. „Lady Lazarus” – Łazarz-artystka z jednego z wierszy, z którą utożsamiana bywa autorka – popełniła je w wieku zaledwie 30 lat, trując się gazem z piecyka po uprzednim zabezpieczeniu swoich dwóch pociech przed podobnym końcem. Trzeba przyznać, że owo nieusłyszane na czas wołanie o pomoc cechuje pewnego rodzaju medialna atrakcyjność: niedawno „Fakt” sensacyjnym nagłówkiem „Dzieci zamknęła w wentylowanym pokoju. W kuchni odkręciła gaz” opatrzył… recenzję omawianego tu wydania „Dzienników”! Z kolei ich poprzednia edycja ukazała się w naszym kraju prawie równolegle do filmu „Sylvia” z Gwyneth Paltrow, wkrótce po 40-leciu śmierci tytułowej bohaterki. Ba, nawet niniejszy tekst opublikowany będzie kilka dni po następnej rocznicy tego zdarzenia. Przypadek? Nie sądzę.

Może trudno mi przekroczyć własną perspektywę, lecz wydaje się, iż zważywszy na smutny rozgłos Plath mało kto weźmie do ręki jej diariusze, nie znając postscriptum do tej opowieści. Zarazem z powodu owego rozgłosu ich wznowienie było pożądane. Jak napomknęłam, wyszły one w Polsce już w 2004 r. za sprawą Prószyńskiego i S-ki; obecnie mamy do czynienia z „wydaniem pierwszym w tej edycji”, w takim samym, choć zrewidowanym (skądinąd znakomitym) tłumaczeniu Joanny Urban i Pawła Stachury. Wcześniejszy tom można jeszcze wyszukać na internetowych aukcjach, ale generalnie jest białym krukiem, wypada więc podziękować Marginesom za podjęcie się wydania na nowo opus magnum autorki „Wisielca”. „Magnum” z uwagi na ilościową skromność jej dorobku (zbiorów poezji i prozy, utworów dla dzieci) oraz na objętość woluminu – ok. 770 gęsto zadrukowanych stron.

Chociaż podkreśla się, że Sylvia pierwszy kajet z przeznaczeniem na dziennik dostała od matki jako 11-latka, do kanonu wydawniczego weszły jej dojrzałe zapiski: bruliony przechowywane w archiwum Smith College plus dwa notesy, których Ted Hughes, mąż Plath, pilnował aż do ich rozpieczętowania w 1998 r. Co istotne, nigdy nie poznamy dwóch ostatnich diariuszy: jeden ponoć zaginął, drugi został spalony przez Hughesa ze względu – i tu znów wkrada się mroczna legenda – na dobro dzieci. Jak wyjaśnia przedmowa: „Osiem głównych dzienników, napisanych w latach 1950–1959, (…) pojawia się w kolejności chronologicznej. Piętnaście notatników i zbiorów zapisków, pochodzących z lat 1951–1962, ułożono chronologicznie pod nazwą »Dodatki«. (…) część dzienników i notatników była prowadzona w tym samym czasie, a więc pokrywa się ze sobą” (s. 6). Regularne notatki kończą się 15.11.1959 r.; resztę tomu stanowią drobiazgi zajmujące najwyżej kilka odrębnych arkuszy papieru (np. z notesów) i zawierające m.in. obserwacje szpitalne z 1958 r. czy charakterystyki sąsiadów z 1962 r. (notabene, nie wiem, dlaczego maszynopis z 15.07.1956 r. ma status „pełnoprawnego” dziennika, a nie dodatku). W owych brulionach i ułomkach łatwo się pogubić, na szczęście już w wydaniu z 2004 r. każdą część poprzedzały skrótowe informacje dotyczące danego wycinka biografii autorki; ponadto do każdego z 23 elementów korpusu dołączono metryczkę edytorską. Za przydatne novum w stosunku do edycji Prószyńskiego i S-ki należy uznać tasiemkę-zakładkę. Jej róż nie tylko zgrabnie komponuje się z kolorystyką okładki, lecz także przywodzi na myśl wzmiankę o płaszczu przeciwdeszczowym kupionym przez Plath, gdyż znęciła ją „frywolna różowa podszewka” (s. 206). Miłym przerywnikiem są fotografie oraz rysunki Sylvii, jednak jako edytorka odczuwam niedosyt reprodukcji oryginalnych diariuszy. Mogą też nie w pełni satysfakcjonować skąpe i nieliczne przypisy, poświęcone głównie mało znanym postaciom, a przede wszystkim brakuje indeksu nazwisk (w amerykańskim pierwodruku opracowała go redaktorka Karen V. Kukil, kustoszka księgozbioru Smith College, sprawująca pieczę nad spuścizną poetki).

Zasadniczo omawiana pozycja nie tylko wygląda efektownie, ale też wpisuje się szatą graficzną w pewną serię, Marginesy bowiem najwyraźniej postanowiły systematycznie przypominać o Plath. Oprócz „Dzienników 1950–1962” w minionym roku opublikowały „Szklany klosz” (choć miał on sporo polskich wydań), czyli poruszającą powieść o narastającym w 19-letniej Esther wyobcowaniu, zniechęceniu, melancholii i wreszcie psychicznej dezintegracji, zakończonej próbą samobójczą, a w rezultacie – najdosłowniej wstrząsową kuracją. Natomiast już w 2015 r. rzeczona oficyna udostępniła nam, niejako dla przeciwwagi, książkę Elizabeth Winder „Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953”. Treść ogniskuje się wokół stażu autorki „Kolosa” w ekskluzywnym magazynie dla młodych kobiet „Mademoiselle”, stażu, po którym pierwszy raz targnęła się ona na swoje życie, co w literackiej otoczce zobrazowała później właśnie w „Szklanym kloszu”. Jak stwierdziłam w recenzji owej biografii: „Winder ma na celu zmycie z bohaterki piętna tragizmu, ukazanie w niej młodej dziewczyny zauroczonej sensualnym aspektem świata, zaabsorbowanej flirtami, fatałaszkami, potańcówkami i uciechami stołu, chcącej prezentować się modnie i seksownie” (link w bibliografii). Co zatem spowodowało, że wróciła ona z Nowego Jorku nie tylko oczarowana, lecz także rozczarowana i bliska załamania?

Znamienne, iż przełomowe lato 1953 r. i następnie leczenie odzwierciedliły się w powieści, ale nie w dziennikach, w których na ten okres przypada luka. Wszakże między przyjazdem a desperacką decyzją natrafimy na przejmujący apel: „[J]eśli jesteś kimś, co jest więcej niż wątpliwe, nie powinnaś się nudzić, tylko zacząć myśleć, akceptować, afirmować – a nie uciekać do masochistycznego piekła, gdzie zazdrość i strach nie pozwalają ci jeść (…). Głupia – boisz się zostać sam na sam ze swoim umysłem. (…) Przestań egoistycznie myśleć o żyletkach i samookaleczeniach, wyjściu z domu i skończeniu ze sobą. Twój pokój nie jest przecież więzieniem. To ty jesteś swoim więzieniem” (s. 209, 210). W różnych partiach tomu znajdziemy notatki wyrażające przytłoczenie, przypływy paniki, depresję i rozpacz – niczym rozproszone prognostyki kolejnych podejść do samounicestwienia. I znów nakładają się one na monologi liryczne z wierszy Sylvii:

(…) Teraz ściana jest szara, odrapana i skrwawiona.

Czyż nie można wyzwolić się od myśli?

Schody poza mną schodzą spiralnie ku studni.

Nie ma drzew ani ptaków w tym świecie,

Tylko rozgoryczenie

(„Obawa”, Plath 2008: 91).

Niemniej jest to tylko jedna strona janusowego oblicza autorki „Ariela”. Winder ma częściową rację – młoda poetka zdecydowanie nie była wyłącznie cierpiętnicą nękaną zwątpieniem i toksycznymi myślami. „Dzienniki” świetnie ilustrują jej rozedrganie czy wręcz rozdarcie emocjonalne, targające nią sprzeczności. Przeczulona i egotyczna, potrafiła też spoglądać na siebie z ironią i trenowała się w dystansie wobec rozbuchanego „ja”: „Jedynym zbawieniem jest dla mnie wejście w inne postacie (…): wszystkie trzy opowiadania (…) są napisane w pierwszej osobie. Problem w tym, że trzeba stworzyć inne pierwsze osoby” (s. 604). Jej nawracające obsesje kontrapunktował analityczny umysł, wrażliwości towarzyszyła niespodziewana odporność, a skupienie na sobie nie przeszkadzało Plath dokonywać bacznych, przenikliwych obserwacji. Co zaś najważniejsze, wewnętrzne udręki przeplatają się w diariuszach z przejawami entuzjazmu i snów o potędze („Jeżeli charakter jest losem, to jestem pewna, że umieszczam swój pod szczęśliwą gwiazdą” [s. 41]) oraz zaaferowanie zmysłowymi walorami świata – jak w plastycznym opisie Nicei z sylwestra 1956 r.: „Morze Śródziemne. Znów sen i nareszcie różowe niczym vin rosé zorze poranka za łańcuchami wzgórz, w nieznanym kraju. Czerwona ziemia, wille o pomarańczowych dachówkach, żółte, brzoskwiniowe, seledynowe i eksplozja, eksplozja błękitu, kiedy po prawej ukazuje się morze. (…) Kępy zielonych palm, kaktusy wypuszczające pęki warzywnych ośmiornic o sterczących mackach i czerwone słońce wschodzące nad krzykliwie błękitnym morzem, niczym oko Boga” (s. 624).

Spoza porażek i zrezygnowania („[A] teraz po szarym, płaczliwym, bezsensownym, nieprzynoszącym satysfakcji dniu idę spać, tłustowłosa, zakrwawiona i nieprzygotowana do zajęć” [s. 428]) przebłyskują na kartach „Dzienników” promienne momenty sukcesów i doznania spełnienia. A w każdym razie autorka usilnie przekonywała siebie, „że w tym miesiącu udało mi się wreszcie pokonać Ptaka Lęku. Jestem spokojną, szczęśliwą i pogodną pisarką. Mam poczucie, że się uczę i każde moje opowiadanie jest lepsze od poprzedniego (…). W tym roku osiągnęłam wszystkie zapowiedziane cele (…)” (s. 555). Wiele miejsca w notatkach zajmują przyjemności cielesne, począwszy od kontaktów z chłopakami (skądinąd 18- czy 20-letniej Plath fortunne randki służyły tyleż rozeznaniu w relacjach z płcią przeciwną, ile zdobyciu prestiżu w środowisku rówieśniczym) przez fascynację modą (drobiazgowe opisy garderoby) po rozkosze podniebienia (repertuar posiłków przyrządzanych dla Teda!). Co pewien czas beznadzieję przełamuje nagła werwa, która pozwala snuć dalekosiężne plany: „Ekscytują mnie praktyczne zajęcia, pakowanie, przygotowania do podróży, spotkania z ludźmi. (…) Mogę sobie wyobrazić, że będziemy mieszkać w Londynie, na jakimś cichym placu (…). Każdego dnia zaczynać życie od nowa” (s. 600).

Wszystko to w ramach owych 12 lat, obejmujących bogatą paletę wydarzeń i doświadczeń: studia w Smith College – przerwane próbami samobójczymi, lecz ukończone z wyróżnieniem – wyjazd na stypendium do Cambridge, poznanie tam poety Hughesa w 1956 r., pełny pasji (w trzech znaczeniach tego słowa) okres małżeństwa, przeprowadzkę z Tedem do USA, wykładanie literatury angielskiej w Smith College, porzucenie tej posady na rzecz oddania się pisarstwu i wejście do grona satelitów Roberta Lowella w Bostonie, niemoc twórczą, kontynuację terapii, wojaże po Ameryce i powrót do Anglii, narodziny i wychowanie Friedy i Nicholasa, dalszą pracę obojga i zmiany miejsc zamieszkania, romans Teda i separację małżonków w 1962 r. oraz samotną opiekę Plath nad dziećmi połączoną z kłopotami finansowymi i zdrowotnymi.

Związek z Hughesem wzbudza po dziś najwięcej emocji. Nie tyle jako namiętna miłość od pierwszego wejrzenia między dwojgiem utalentowanych literatów – wyrazistych osobowości twórczych, które wspierały się i inspirowały – ile jako źródło sporów o to, w jakim stopniu zadufany, niewierny mąż przyczynił się do śmierci Sylvii. Szczególnie że w 2017 r. światło dzienne ujrzały jej cudem ocalałe listy do psychoterapeutki z ostatnich trzech lat życia, a z korespondencji tej wynika (jeżeli nie mamy do czynienia z projekcją), że Tedowi zdarzało się pobić żonę, również tuż przed poronieniem. Z drugiej strony, właśnie on wydał pozostawiony przez Plath tom „Ariel”, który przyniósł jej sławę, jakiej nie zaznała, stojąc w cieniu zbierającego nagrody i cenionego w kręgach poetyckich Hughesa.

Problem dominacji męża warto rozpatrywać na szerszym tle społeczno-kulturowym. Niespełna 20-letnia diarystka zastanawiała się, „czy małżeństwo nadwątli moją twórczą energię i czy unicestwi moje pragnienie wyrażenia się w obrazach i w pisaniu, rosnące razem z głębią niezaspokojonych uczuć…” (s. 69-70). Nie chodzi tylko o ewentualny sublimacyjny wymiar literatury, lecz o fundamentalny dylemat, czy życie rodzinne nie stłumi rozwoju intelektualnego i twórczego. W notatce z lutego 1957 r. niemal słychać westchnienie ulgi: „Martwiłam się, że staję się zbyt radośnie, przyziemnie praktyczna: zamiast studiować Locke’a na przykład czy pisać, piekę sobie jabłecznik (…).Więc właśnie biorę do ręki fantastyczny dziennik Virginii Woolf, kupiony (…) przeze mnie i Teda w sobotę. Walczy z depresją po odrzuceniu przez »Harper’s« (…), czyszcząc kuchnię. (…) Czuję pewien związek pomiędzy nią a moim życiem. (…) I to w jej ślady szłam owego mrocznego lata 1953 roku. (…) Sądzę, że zawsze już będę nadwrażliwa, odrobinę paranoiczna. Ale jestem także tak cholernie zdrowa i odporna. I szczęśliwa jak nie wiem co” (s. 305-306).

Szczęście wszakże, jak wiadomo, jest bardzo ulotne. Ponad rok później – kiedy Plath odkryła romans Teda – z „Dzienników” przebija gorycz bycia wykorzystaną: „Nawet teraz pochrząkuje i pochrapuje w pełnym samozadowolenia śnie. (…) Jakie to zabawne, jakie ironiczne, jakie beznadziejne, że mu zaufałam, uwierzyłam, że nie jest taki jak inni mężczyźni, próżni krętacze-egoiści. Byłam mu potrzebna, wydawałam pieniądze, pieniądze matki, (…) osiem miesięcy pisania, setki razy przepisywałam na maszynie jego wiersze. Cóż, wystarczy mego wkładu we współczesną poezję brytyjską i amerykańską” (s. 450).

Oczywiście, można się bawić w psychologizowanie, ważąc egzo- i endogenne przyczyny kryzysów Sylvii. Z diariuszy wyłania się np. dwuznaczny wizerunek rodzicielki: „[K]ochana z oddali, w pewien sposób obca i znienawidzona, gdy jest blisko. Sterylny, wymuszony, żałosny uśmiech kobiety bez mężczyzny, nad którą się lituję i którą gardzę dokładnie za ten brak, który jest sednem jej tragedii” (s. 364). Niemniej, jako się rzekło, antynomiczność określa przede wszystkim samą poetkę i wewnętrzne konflikty, które tak łatwo opatrzyć etykietą niestabilności emocjonalnej czy choroby afektywnej dwubiegunowej. „Szaleństwo i literatura”? Drwi z podobnych diagnoz bohaterka „Szklanego klosza”: „– Nerwica! – zaśmiałam się szyderczo. – Jeżeli nerwica ma polegać na tym, że człowiek pragnie dwóch zupełnie sprzecznych ze sobą rzeczy naraz, to owszem, w takim razie jestem wariatką! Wiem, że przez całe życie będę się miotała pomiędzy różnymi, wykluczającymi się nawzajem pragnieniami!” (Plath 2004: 102-103).

Dualizm, z jakim borykała się autorka „Zimowych drzew”, dochodził do głosu na rozmaitych płaszczyznach, a w pierwszej kolejności polegał na dychotomii ciała i umysłu. „Gdybym nie myślała, byłabym znacznie szczęśliwsza; gdybym nie miała narządów płciowych, to nie byłabym cały czas na skraju załamania nerwowego i łez” (s. 32) – zżymała się 18-latka. Ale pod powierzchnią tego wyznania odnajdujemy sygnalizowane już szersze tło: problem społecznych oczekiwań wobec „drugiej płci” oraz dwojakich standardów moralności, przeciwko którym oponuje Esther: „Nie mogłam się pogodzić z tym, że kobieta musi prowadzić życie cnotliwe i niepokalane, a mężczyzna może sobie żyć życiem podwójnym – grzesznym i cnotliwym, (…) jak mu się podoba” (Plath 2004: 90). W „Dziennikach” rozpoznawanie własnych potrzeb erotycznych wiedzie do frustracji i poczucia ograniczenia przez patriarchalną kulturę, z powodu której młoda pisarka dopiero w bibliotece uspokajała się po randce, gdy omdlewała z pożądania, lecz w przeciwieństwie do chłopaków nie mogła równocześnie zaspokajać głodu seksu i pozostać sobą (zob. s. 31).

Co prawda w Ameryce lat 50. zauważało się stopniową liberalizację obyczajową i nieśmiałe zwiastuny rewolucji w tej sferze, lecz ciąże pozamałżeńskie (jeszcze przed wynalezieniem pigułek antykoncepcyjnych) nadal spotykały się z ostrym potępieniem. W dodatku kobiety poddawano kolidującym ze sobą presjom: z jednej strony zachęcano je do edukacji i osiągnięć zawodowych, z drugiej – promowano ideał światowej, „leżącej i pachnącej” wytwornisi (z którym Plath non stop stykała się w Nowym Jorku), a zasadniczo model „Kinder, Küche, Kirche”. Stąd rodzaj śmierci Plath bywa interpretowany jako symbol duszenia się „kur domowych” w opresyjnej rzeczywistości (choć warto sprecyzować, że autorce „Tatusia” doskwierałoby bycie wyłącznie idealną gospodynią, tymczasem spełniała się również w takiej roli).

W powyższym kontekście należy także czytać np. notatkę z lipca 1957 r., mogącą wywoływać oskarżenia pod adresem diarystki o krańcowy egocentryzm: „Koszmar upewniania się z każdym dniem, że jestem w ciąży. (…) narastało przerażenie, że oto nadchodzi koniec mnie samej, być może i Teda (…). Koniec świetlanej przyszłości: nie zacznę pracować w Smith, czego bardzo potrzebuję, by mieć (…) możliwość poznawania wartościowych ludzi, wymiany myśli, pracy (…). Do tego wizja dwudziestu lat strapień i tego, że nie będziemy kochali własnego dziecka, ponieważ niechcący zamrozi w nas wszelkie uczucia z powodu konieczności poświęcenia wszystkiego w imię zarabiania pieniędzy, zabije naszą wrażliwość” (s. 334). Tu wypada dodać, że podejrzenie ciąży okazało się fałszywym alarmem, a na temat swej córki donosiła Plath matce wiosną 1962 r.: „Mam prawdziwe uczucie swego odrodzenia poprzez Friedę – jakby dopiero z nią rozpoczęło się w pełni moje prawdziwe, szczęśliwe życie” (1983: 428).

Pytanie, czy zmienianie pieluch może iść w parze z robieniem kariery, nie wydaje się tracić na aktualności, tyle że wówczas jedną z niewielu ścieżek „kariery” przewidzianych dla tzw. płci pięknej stanowiło pisanie… na maszynie. Nic dziwnego, iż autorka „Ariela” znalazła się na sztandarach feministek jako ikona buntu przeciw redukowaniu przez konserwatywne społeczeństwo dostępnych kobietom ról, symbol upartego dążenia do ekspresji twórczej i do zachowania suwerenności. Stąd też w omawianych notatkach dużo deklaracji przypominających tę ze „Szklanego klosza”: „Pani magister anglistyki znająca stenografię i maszynopisanie to zupełnie inna para kaloszy. (…) Całe zastępy młodych, stojących u progu kariery mężczyzn zechcą dyktować jej niezliczone fascynujące listy. Ale ja nie miałam najmniejszego zamiaru wysługiwania się młodym, obiecującym biznesmenom jako sekretarka. Zamierzałam sama dyktować fascynujące listy” (Plath 2004: 84).

Nakreślone wyżej realia są często akcentowane przy roztrząsaniu pisarstwa autorki „Wisielca”. Rzadziej dostrzeganym kolorytem epoki – a zarazem kolejną antynomią – jest z jednej strony gwałtowny wzrost konsumpcji, z drugiej zaś poczucie braku bezpieczeństwa w obliczu groźby rozpętania się konfliktu nuklearnego między USA a ZSRR plus antykomunistyczna obsesja zwolenników maccartyzmu. Trzy symptomatyczne cytaty: „Dlaczego wysyłamy na krzesło elektryczne kogoś, kto zabił jednego człowieka, a potem dekorujemy orderami innych, którzy masowo zabijali arbitralnie wybranych »wrogów«? Czy Rosjanie nie byli komunistami, kiedy pomagali nam pobić Niemców? (…) Jak mielibyśmy ich kontrolować w naszym »demokratycznym« ustroju, my, którzy właśnie tracimy skarb, jakim jest wolność słowa?” (s. 59, 60); „[N]adszedł twój list... Ten o twoim spacerze po mieście, o wojnie. Nie wiesz nawet, jak wielkie zrobił na mnie wrażenie. Mój anormalny strach, zwykle zdławiony i czający się na drugim planie, znów dał o sobie znać i chwycił mnie tak, że mam mdłości (…)” (s. 30); „[Z]astanawiam się, co z nami będzie, kiedy nadlecą te samoloty (…). Z tyłu głowy widzę spadające bomby, płaczące kobiety i dzieci, ale nie umiem teraz tego opisać. (…) wszystko przestanie się liczyć (…); ważne będzie tylko, skąd wziąć jedzenie, jak znaleźć dach nad głową (…). Ale podczas gdy (…) barbarzyńcy zaleją nasz ogromny, soczysty, tłusty i nadziany kraj, gdzieś zostaną narody, które w naszym wyobrażeniu świata i tak się nie liczyły (…). Teraz ja będę żyła w nocy dziejów, a potem historycy powiedzą: »Nie mamy wielu źródeł dokumentujących życie zwykłych ludzi w tamtych czasach (…)«” (s. 44-45).

A propos udokumentowania codziennego życia w Ameryce (i Anglii), sama Plath barwnie zilustrowała obyczaje tamtej dekady: niekiedy mimowiednie, niekiedy celowo, pracując w diariuszach nad warsztatem. W myśl maksymy nulla dies sine linea autorka „Kolosa” traktowała bowiem dziennik jako literackie laboratorium, dlatego odnajdziemy w nim próbki narracji, szkice czy studia postaci, w których testowane są rozmaite style i konwencje. Oczywiście, zważywszy na obszerność tomu napotkamy w nim nieraz fragmenty ubogie w tzw. walory artystyczne. Innymi słowy, błyskotliwie lakoniczne notatki oraz wartkie mikrofabuły sąsiadują z drętwymi i przegadanymi relacjami kronikarskimi, nad podziw dojrzałe refleksje wynurzają się z akapitów przesyconych młodzieńczą afektacją, oszlifowane, iście poetyckie passusy opalizują na tle zdań surowych, powszednie perypetie nie zawsze zostają zwieńczone celnymi puentami. Generalnie jednak urywki frapujące, barwne, kunsztowne, głębokie albo prowokacyjnie bezkompromisowe biorą górę – jeśli nie ilościowo, to na pewno jakościowo.

Naturalnie, literackość przenika „Dzienniki” na poziomie nie tylko formalnym, lecz przede wszystkim treściowym. Czytelnika mogą nieco irytować permanentne utyskiwania Plath na odmowne odpowiedzi czasopism, do których kierowała wiersze, na blokadę twórczą czy swoistą prokrastynację: „Muszę wyleczyć się z tego niszczącego paraliżu i rujnującego rozmarzenia. Jeśli chcę pisać, nie mogę się tak zachowywać – przerażona, zamrożona. Widmo nienarodzonej powieści ma głowę Meduzy” (s. 461). Rekompensują to ciekawe sądy na temat cudzych dzieł (np. trafna i lapidarna ocena „Lat” Woolf) oraz miejsca, w których autorka prezentuje swoją ars poetica, np.: „Zapamiętuj wiernie doświadczenia: szczegóły. Zabierz się do lat w college’u: ten blask, wspaniałość. (…) Przypomnij sobie ból. Radość. Pierwszą miłość. Rozczarowanie bohaterką. Żyj w jasnych światach przeszłości, a będziesz je umiała odtworzyć z niczego, ze słowa, z błysku w oczach starej kobiety” (s. 580).

Niemniej „Dzienniki” stanowią też laboratorium w innym sensie. Literatura dokumentu osobistego bywa przeważnie reklamowana jako absolutnie szczere, intymne wyznanie; w tym wypadku za intymnością przemawiałaby „ekshibicjonistyczna” wiwisekcja ciemnych zakamarków duszy i niezawoalowane poruszanie kwestii seksualnych. Warto jednak dostrzegać we wszelkich diariuszach także narzędzie przyglądania się sobie oraz przestrzeń eksperymentów, przywdziewania masek; przestrzeń, gdzie poprzez zapis następuje tyleż samopoznanie, co autokreacja. Ba, również autoterapia, co poświadczają „sprawozdania” z sesji z lekarką i nawiązująca do nich introspekcja. „Moją pierwszą potrzebą – tłumaczyła Plath matce – jest artykułowanie przeżyć, muszę pisać, nawet gdybym niczego nie miała opublikować, ponieważ w ten sposób nadaję ład płynnej egzystencji” (1983: 181). Dzienniki pełnią więc różnorakie funkcje mediacyjne. Literaturę dokumentu osobistego często przyrównuje się do autoportretu, a przecież między malarzem a płótnem pośredniczy sfera sztuki; przywołując podtytuł klasycznej rozprawy Małgorzaty Czermińskiej „Autobiograficzny trójkąt”, można powiedzieć, że wyzwaniu towarzyszy tutaj wyznanie. Co więcej, chwilami w narracji wyczuwa się obecność implikowanego czytelnika („Po tym czarującym bukiecie idyllicznych opisów przejdę do rzeczy przyziemnych i konkretnych” [s. 66]), innym razem zwrot do adresata jest wręcz ostentacyjny („Teraz już na pewno staję się nieuleczalną romantyczką. Ale proszę, wysłuchajcie mnie” [s. 65]). Czy to jedynie solilokwium? W „Dziennikach” wyraźnie występuje literacka gra. Czy Sylvia spodziewała się, że będą zaliczane do jej najważniejszych dzieł?

Dla nadawania ładu egzystencji oraz dla obecności Innego można znaleźć wspólny mianownik – dialektykę tożsamości autorki w rozprawie z tekstem; „rozprawie” w znaczeniu sporu, ale też długiej pisemnej pracy. W diariuszach Plath co rusz manifestuje się uporczywy pęd do samodoskonalenia, stawiania sobie poprzeczki coraz wyżej, transgresji. Stąd napomnienia: „Zawsze próbuj (…) pójść trudniejszą drogą, jak Spartanie – i pracuj, pracuj, żeby uformować z siebie bogatą, ciągle rozwijającą się jednostkę!” (s. 61). Ponurym rewersem tego zadania są wygórowane aspiracje perfekcjonistki, studentki prymuski, na której stanie psychicznym odbiły się przeciążenie i zawód spowodowany niedorastaniem do własnej miary. Na przełomie 1955 i 1956 r. amerykańska poetka „modliła się”: „Pozwól mi być silną, silną snem i silną rozumem, i silną kością i włóknem; pozwól mi się uczyć, w rozpaczy, rozwinąć się (…). Nie być zgorzkniałą. Ocal mnie od (…) żrącego kwasu w żyłach samotnej zdolnej kobiety” (s. 253).

Daje do myślenia fakt, jak wiele kobiet się w tych zapiskach odnajduje. Chociaż sama uległam tutaj kuszącej aurze fatalnego mitu, życzyłabym sobie, po pierwsze, by czytelniczki i czytelnicy upatrywali w autorce nie tylko mimozowatą, udręczoną duszę, lecz także intrygującą mimo młodego wieku intelektualistkę, charyzmatyczną krytyczkę zbyt ciasnego gorsetu swojej epoki i jedynie słusznego schematu życia, zdeterminowaną rzeczniczkę samostanowienia. Po drugie, by w „Dziennikach”, oprócz podłoża jej desperackiego kroku, szukali dróg formowania się jej osobowości, wrzenia świata i wrzenia umysłu. Nie sposób namawiać do przeczytania tych notatek ciągiem, ponieważ ich poziom jest nierówny, a ogrom może przytłaczać. Jest to natomiast jedna z owych książek, które warto co pewien czas zdejmować z półki, by stale znajdować w nich nowe perełki, takie jak sui generis „dezyderata” Plath z grudnia 1958 r.: „Poznaj życie. Ukrój sobie wielką porcję ze srebrnej tacy, wielki kawałek ciasta. Dowiedz się, jak rosną liście na drzewach. Otwórz oczy. Cienki sierp księżyca leży nad zielonym liściem koniczyny Cities’ Service i rozświetlonymi wzgórzami Watertown, świecący paznokieć Boga, zamknięta powieka anioła. Dowiedz się, jak zachodzi księżyc w nocnym mrozie przed Bożym Narodzeniem. Wciągnij powietrze. Niech życie stanie się teraz” (s. 501).

Literatura:

Plath S.: „Liryki najpiękniejsze”. Oprac. graf. M. Mazur. Toruń 2008.

Plath S.: „Listy do domu”. Przeł. E. Krasińska. Warszawa 1983.

Plath S.: „Szklany klosz”. Przeł. M. Michałowska. Poznań 2004.

Szkaradnik K.: „...a ja, kopciuszek, odpowiedziałam: Do Nowego Jorku!”. „artPAPIER” 2015, nr 13, http://artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=227&artykul=5033
Sylvia Plath: „Dzienniki 1950–1962”. Oprac. Karen V. Kukil. Przeł. Joanna Urban i Paweł Stachura. Wydawnictwo Marginesy. Warszawa 2019.