
ŻYCIE BEZUŻYTECZNE (AUDUR AVA ÓLAFDOTTIR: 'BLIZNA')
A
A
A
Blizna jest czymś, co jednocześnie jest i nie jest naszym ciałem. Rodzi się z ciała – z jakiejś jego szczególnej historii (z bólu, krzyku, przerażenia, z porodu, wypadku, oparzenia), a jednocześnie pozostaje wobec ciała zewnętrzna: wadzi, gniecie, swędzi. Brak jej elastyczności, tych wszystkich przymiotów skóry, które są jej immanentnymi i zasadniczymi cechami. Jest skórą-nieskórą, ciałem-nieciałem. Choć zaświadcza o nie-zwykłym, choć jest świadkiem najbardziej dramatycznych chwil, to jednocześnie bywa czymś zewnętrznym, niechcianym, maskowanym i ukrywanym. Jest nami i jednocześnie jest obca. Blizny prowokują do zadawania pytań. Wiemy, że kryją się za nimi historie, emocje, przeżycia. Wiemy, że zrodziły się z dramatu. Nie są puste w wyrazie, nie są wytarte ze znaczeń. To mocne znaki, gorejące symbole. Jednocześnie blizny są ciche. Świadczą o naszym bólu bezgłośnie. Pokazują nasz dyskomfort milcząco. Są efektem końcowym, zaleczonym stadium naszych najgłębszych ran. W taki „bliznowaty” sposób o źródle swoich bolączek, zmartwień i obaw komunikuje główny bohater i narrator najnowszej książki Auður Avy Ólafsdóttir – czujemy, że doskwiera mu wiele, jednak nie wszystko podaje nam od razu, dawkuje swoje lęki.
To proza, która nie ufa nadmiarowi i przesytowi. Nie wysługuje się frazesami, spiętrzonymi metaforami, nagromadzeniem epitetów. Jest surowa jak islandzki krajobraz, chłodna jak tamtejsza aura. Bywa introwertyczna, cicha i wyważona. Jeśli nawet wydaje się, że narracja momentami jest niedopowiedziana, to jednocześnie odnosimy niezwykle silne wrażenie, że każde kolejne słowo byłoby już zbędne. Zbędne jak życie – powiedziałby pewnie główny bohater tej powieści.
Bo „Blizna” Ólafsdóttir jest książką o poczuciu zbędności. Przewrotnym symbolem bezużyteczności bohatera jest skrzynka z narzędziami. Rekwizyt, z którym Jonas się nie rozstaje, jest znakiem, odwróconym zwierciadłem, przenicowaniem największego zmartwienia bohatera książki Ólafsdóttir. Jonas Ebeneser nie jest szczęśliwy. Jego dotychczasowe, prawie pięćdziesięcioletnie życie zostawiło wiele emocjonalnych blizn. Trudno odnaleźć dobre wspomnienia, które będą nakręcać sprężyny teraźniejszości i dawać motywację do mierzenia się z przyszłością. Jonas jest samotnym rozwodnikiem, któremu towarzyszy obezwładniające poczucie zbędności. Definiuje siebie i swoje relacje z kobietami przez rolę domowego majsterkowicza – naprawia, wykonuje polecenia, realizuje prośby. Nie czuje jednak ani satysfakcji, ani wdzięczności. Zadania wypełnia mechanicznie, bo próżno w prośbie i geście jej spełnienia szukać szczerych, dobrych uczuć. „Tak oto spotykamy się pośrodku drogi: ja dostarczam jej cierpienia, ona obdarowuje mnie zadaniami” (s. 70) – podsumowuje ostatnie miesiące wspólnego mieszkania z byłą żoną. „Rozmowa z mamą, to jak rozmowa z nikim” (s. 27) – konstatuje dyskutując z matką i obawiając się stoczenia w ten szczególny byt-niebyt, w jakim tkwią starsi ludzie: schorowani, zależni od pomocy innych, przygnieceni ograniczeniami umysłu i ciała.
Jonas znalazł się na rozdrożu, może bardziej: na zakręcie, za którym nie tylko nie widać dalszej drogi, ale i nie ma na nią specjalnej nadziei. Nie potrafi wykrzesać w sobie entuzjazmu do żadnej innej aktywności poza technicznym planowaniem własnej śmierci, poza rozwiązaniami samobójczymi, które rozważa i analizuje. Koniec wydaje mu się jedynym punktem zaczepienia. Skoro życie poróżniło się z planami, pogubiło metodologię i wymknęło się oczekiwaniom, przynajmniej własny koniec można dobrze przygotować, opracować, nazwać.
Jest to historia o obezwładniającym poczuciu braku sensu i podróży w jego poszukiwaniu. Jonas, niczym narrator „Cieśnin” Wojciecha Nowickiego, oddaje się żywiołowi tej szczególnej, podwójnej wędrówki: jednocześnie głowy i nóg. Podróż przemierzająca przestrzeń ma być jednocześnie podróżą w głąb siebie. Można więc rzecz: typowa fabuła, znana literaturze od zarania dziejów. To dążenie do poznania siebie i zmierzenia się z własnymi lękami przez doznanie nowej przestrzeni oraz doświadczenie zderzenia z Innym. Z jednej strony Auður Avy Ólafsdóttir przewrotnie odwraca utarte metafory podróży literackich. Nie ma w „Bliźnie” tego, co w takich fabułach często miało zaintrygować czytelnika w sposób szczególny: wątku awanturniczego, poszukiwania przygód i eksploracji nowej rzeczywistości z perspektywy nieustraszonego i żądnego wrażeń podróżnika, wojownika, odkrywcy. Z drugiej strony mamy jednak wrażenie, że sam motyw podróży wewnętrznej wyrażony poprzez metaforykę podróży faktycznej, drogi w nieznane (przekraczanie przestrzeni jako przekraczanie własnych ograniczeń, przemierzanie drogi jako mierzenie się z własną drogą wewnętrzną – wewnętrznymi demonami i lękami) jest nieco ograny. Jonas, analizując możliwości samobójcze, postanawia udać się w podróż: „to będzie bilet w jedną stronę” (s. 67), jak sam podsumowuje. Wybiera terytorium zniszczone niedawną wojną: pokiereszowane, poranione, ale po wprowadzonym zawieszeniu broni już niecieszące się zainteresowaniem mediów, schodzące na dalszy plan. Wybrane przez Jonasa miasto jest blizną – jego rana nie wygoiła się, ale już nie krwawi. Tkanka nie wróciła do zdrowia, miasto jest zrujnowane, a konflikty pomiędzy ludnością jedynie zabliźnione. I tak, jak blizny na ciele wciąż ciągną, uwierają, gniotą.
Podróż Jonasa do postwojennego jądra ciemności odczytać więc można jako zgraną metaforę podróży będącej drogą poszukiwania sensu, ale i – tutaj dostrzegam potencjał interpretacyjny powieści – jako przewrotne, atrakcyjnie przenicowane, wykorzystanie motywu literature of homecoming. Jonas, niczym Odyseusz odwrócony, dopiero oddalając się od domu i pozostawionych daleko kobiet swojego życia (tych islandzkich Penelop, trzech Gudrun: matki, byłej żony i córki), dociera do sedna, do samego środka siebie, do źródła sensu. Wiele można wyczytać z tak prowadzonych losów Jonasa. Wydaje się jednak, że czegoś „Bliźnie” brakuje: równego rytmu, wewnętrznej linii. Nie zdradzając za wiele z fabuły, odnieść można wrażenie, że proponowane rozwiązania są zbyt schematyczne i wytarte. Przemiana bohatera nie zaskakuje i nie przekonuje – jest przewidywalna, a nie tego oczekuje czytelnik współczesnej prozy. Część pierwsza, islandzka, to księga zwierzeń. Prowadzona jest w sposób pewny: poznajemy Jonasa zapośredniczonego jego własną relacją. Widzimy jego oczyma i słuchamy Jonasa uszami. Rozumiemy jego obawy, odbieramy jego emocje, głęboko współodczuwamy. Czujemy się tak blisko bohatera, jak tylko to możliwe. Znów wypada więc cofnąć się do starogreckich wzorów, bo bliscy jesteśmy i litości, i trwogi. Wykorzystanie tego zabiegu, znanego niemalże od początków działalności performatywnej człowieka, po raz kolejny w historii powiodło się bez zarzutu. Po etapie islandzkiej opowieści intymnej, gdy dostrzegamy blizny, które siedzą głęboko we wnętrzu bohatera – które pokrywają jego wspomnienia, jego przeszłość, teraźniejszość i zapatrywania na ewentualną przyszłość, przenosimy się do etapu zderzenia Jonasa z rzeczywistością poza-islandzką i jednocześnie otwiera się przed nami, czytelnikami, druga, jakby przepołowiona, część tej historii. Mniej równa, bardziej przewidywalna, choć wciąż wciągająca i warta lektury.
Nie pada nazwa miasta, do którego udaje się Jonas. Pewne szczegóły zdradzone w fabule pozwalają nam jednak wierzyć, że nienazwane miasto z powieści Ólafsdóttir ma w sobie sporo z Sarajewa (baczną uwagę zwraca choćby epizod z brakiem czerwonej farby, którą wypełniano dziury po kulach, niczym sarajewskie róże). Z kraju, który nie zna pojęcia nowoczesnej wojny, Jonas przenosi się wprost do rzeczywistości realnie przez okrucieństwo i bezsens wojny doświadczonej. W świecie, w którym zmagać trzeba się z niemożliwością zaspokojenia podstawowych potrzeb, Jonas – co nie jest zbyt zaskakujące i fabularnie przewidywalne – powoli zaczyna opuszczać swój bezpieczny kokon, metaforyczną, bliznowatą tkankę, która oddziela wewnętrzne poczucie nieszczęścia i bezsensu od potrzeb świata zewnętrznego.
W życiu Jonasa niczym w soczewce odbijają się typowe życiorysy współczesnych mieszkańców zachodnich społeczeństw. Doskwierają mu bolączki wieku, na czele z poczuciem bezsensu, koniecznością reinterpretacji relacji z najbliższymi (znów według zachodniego schematu, a więc rozwód z żoną, ułożenie relacji z oddającymi się przedstawicielkami innych pokoleń: z dorosłą córką oraz schorowaną matką mieszkającą w domu opieki) oraz przykrywającą to całe emocjonalne rozedrganie dawką egocentryzmu (Jonas jest tak usilnie wpatrzony we własne wnętrze i skoncentrowany na planowaniu samobójstwa, że nie dostrzega sygnałów płynących z najbliższego otoczenia, w tym symptomów nadchodzącej tragedii). Zderzenie wygodnego z uwierającym, uświadomienie sobie palety kontrastów pomiędzy światami wojny i pokoju, bezpieczeństwa i niebezpieczeństwa, życia i śmierci, przewartościowuje myślenie Jonasa, a przynajmniej po części prolonguje jego autodestrukcyjne zamierzenia. Nie ma w tym za wiele literackiego suspensu, zza fabuły wyziera uproszczenie, niemniej historia – nawet jeśli przewidywalna – jest ważnym głosem w dyskusji nad relatywizmem w podejściu do definiowania szczęścia, sensu życia, nadziei. Jonas, tak intensywnie skupiony na planowaniu własnego końca, wciąż na nowo roztrząsający swoje położenie, nieustający w zadawaniu pytań sobie samemu, zostaje zderzony z postapokaliptycznym światem powojennym. Obserwuje ludzi pokiereszowanych przeszłością, mierzących się z codziennością zrujnowanego miasta. Podpatruje, a z biegiem czasu także współuczestniczy, w dramatycznych próbach odbudowy normalności w rzeczywistości, w której nie można zadawać pytań, bo odpowiedzi na nie będą zbyt bolesne. W anturażu Hotelu Silence, rozmawiając z jego współwłaścicielką (pracownicą, tymczasową właścicielką? Nic w powojennym świecie nie jest w końcu jednoznaczne) uświadamia sobie: „Nie mogę powiedzieć tej młodej kobiecie, która nie ma niczego poza życiem, że się pogubiłem. Albo że życie jest inne, niż się spodziewałem” (s. 159).
Wyznanie Jonasa brzmi jak uświadomienie sobie relatywnej natury nieszczęścia. Tego, że zadowolenia z życia nie sposób mierzyć jedną miarą. Prawda to oczywista, a jednocześnie zawsze warta powtórzenia, bo jej ulotność silniejsza bywa od jej oczywistości.
To proza, która nie ufa nadmiarowi i przesytowi. Nie wysługuje się frazesami, spiętrzonymi metaforami, nagromadzeniem epitetów. Jest surowa jak islandzki krajobraz, chłodna jak tamtejsza aura. Bywa introwertyczna, cicha i wyważona. Jeśli nawet wydaje się, że narracja momentami jest niedopowiedziana, to jednocześnie odnosimy niezwykle silne wrażenie, że każde kolejne słowo byłoby już zbędne. Zbędne jak życie – powiedziałby pewnie główny bohater tej powieści.
Bo „Blizna” Ólafsdóttir jest książką o poczuciu zbędności. Przewrotnym symbolem bezużyteczności bohatera jest skrzynka z narzędziami. Rekwizyt, z którym Jonas się nie rozstaje, jest znakiem, odwróconym zwierciadłem, przenicowaniem największego zmartwienia bohatera książki Ólafsdóttir. Jonas Ebeneser nie jest szczęśliwy. Jego dotychczasowe, prawie pięćdziesięcioletnie życie zostawiło wiele emocjonalnych blizn. Trudno odnaleźć dobre wspomnienia, które będą nakręcać sprężyny teraźniejszości i dawać motywację do mierzenia się z przyszłością. Jonas jest samotnym rozwodnikiem, któremu towarzyszy obezwładniające poczucie zbędności. Definiuje siebie i swoje relacje z kobietami przez rolę domowego majsterkowicza – naprawia, wykonuje polecenia, realizuje prośby. Nie czuje jednak ani satysfakcji, ani wdzięczności. Zadania wypełnia mechanicznie, bo próżno w prośbie i geście jej spełnienia szukać szczerych, dobrych uczuć. „Tak oto spotykamy się pośrodku drogi: ja dostarczam jej cierpienia, ona obdarowuje mnie zadaniami” (s. 70) – podsumowuje ostatnie miesiące wspólnego mieszkania z byłą żoną. „Rozmowa z mamą, to jak rozmowa z nikim” (s. 27) – konstatuje dyskutując z matką i obawiając się stoczenia w ten szczególny byt-niebyt, w jakim tkwią starsi ludzie: schorowani, zależni od pomocy innych, przygnieceni ograniczeniami umysłu i ciała.
Jonas znalazł się na rozdrożu, może bardziej: na zakręcie, za którym nie tylko nie widać dalszej drogi, ale i nie ma na nią specjalnej nadziei. Nie potrafi wykrzesać w sobie entuzjazmu do żadnej innej aktywności poza technicznym planowaniem własnej śmierci, poza rozwiązaniami samobójczymi, które rozważa i analizuje. Koniec wydaje mu się jedynym punktem zaczepienia. Skoro życie poróżniło się z planami, pogubiło metodologię i wymknęło się oczekiwaniom, przynajmniej własny koniec można dobrze przygotować, opracować, nazwać.
Jest to historia o obezwładniającym poczuciu braku sensu i podróży w jego poszukiwaniu. Jonas, niczym narrator „Cieśnin” Wojciecha Nowickiego, oddaje się żywiołowi tej szczególnej, podwójnej wędrówki: jednocześnie głowy i nóg. Podróż przemierzająca przestrzeń ma być jednocześnie podróżą w głąb siebie. Można więc rzecz: typowa fabuła, znana literaturze od zarania dziejów. To dążenie do poznania siebie i zmierzenia się z własnymi lękami przez doznanie nowej przestrzeni oraz doświadczenie zderzenia z Innym. Z jednej strony Auður Avy Ólafsdóttir przewrotnie odwraca utarte metafory podróży literackich. Nie ma w „Bliźnie” tego, co w takich fabułach często miało zaintrygować czytelnika w sposób szczególny: wątku awanturniczego, poszukiwania przygód i eksploracji nowej rzeczywistości z perspektywy nieustraszonego i żądnego wrażeń podróżnika, wojownika, odkrywcy. Z drugiej strony mamy jednak wrażenie, że sam motyw podróży wewnętrznej wyrażony poprzez metaforykę podróży faktycznej, drogi w nieznane (przekraczanie przestrzeni jako przekraczanie własnych ograniczeń, przemierzanie drogi jako mierzenie się z własną drogą wewnętrzną – wewnętrznymi demonami i lękami) jest nieco ograny. Jonas, analizując możliwości samobójcze, postanawia udać się w podróż: „to będzie bilet w jedną stronę” (s. 67), jak sam podsumowuje. Wybiera terytorium zniszczone niedawną wojną: pokiereszowane, poranione, ale po wprowadzonym zawieszeniu broni już niecieszące się zainteresowaniem mediów, schodzące na dalszy plan. Wybrane przez Jonasa miasto jest blizną – jego rana nie wygoiła się, ale już nie krwawi. Tkanka nie wróciła do zdrowia, miasto jest zrujnowane, a konflikty pomiędzy ludnością jedynie zabliźnione. I tak, jak blizny na ciele wciąż ciągną, uwierają, gniotą.
Podróż Jonasa do postwojennego jądra ciemności odczytać więc można jako zgraną metaforę podróży będącej drogą poszukiwania sensu, ale i – tutaj dostrzegam potencjał interpretacyjny powieści – jako przewrotne, atrakcyjnie przenicowane, wykorzystanie motywu literature of homecoming. Jonas, niczym Odyseusz odwrócony, dopiero oddalając się od domu i pozostawionych daleko kobiet swojego życia (tych islandzkich Penelop, trzech Gudrun: matki, byłej żony i córki), dociera do sedna, do samego środka siebie, do źródła sensu. Wiele można wyczytać z tak prowadzonych losów Jonasa. Wydaje się jednak, że czegoś „Bliźnie” brakuje: równego rytmu, wewnętrznej linii. Nie zdradzając za wiele z fabuły, odnieść można wrażenie, że proponowane rozwiązania są zbyt schematyczne i wytarte. Przemiana bohatera nie zaskakuje i nie przekonuje – jest przewidywalna, a nie tego oczekuje czytelnik współczesnej prozy. Część pierwsza, islandzka, to księga zwierzeń. Prowadzona jest w sposób pewny: poznajemy Jonasa zapośredniczonego jego własną relacją. Widzimy jego oczyma i słuchamy Jonasa uszami. Rozumiemy jego obawy, odbieramy jego emocje, głęboko współodczuwamy. Czujemy się tak blisko bohatera, jak tylko to możliwe. Znów wypada więc cofnąć się do starogreckich wzorów, bo bliscy jesteśmy i litości, i trwogi. Wykorzystanie tego zabiegu, znanego niemalże od początków działalności performatywnej człowieka, po raz kolejny w historii powiodło się bez zarzutu. Po etapie islandzkiej opowieści intymnej, gdy dostrzegamy blizny, które siedzą głęboko we wnętrzu bohatera – które pokrywają jego wspomnienia, jego przeszłość, teraźniejszość i zapatrywania na ewentualną przyszłość, przenosimy się do etapu zderzenia Jonasa z rzeczywistością poza-islandzką i jednocześnie otwiera się przed nami, czytelnikami, druga, jakby przepołowiona, część tej historii. Mniej równa, bardziej przewidywalna, choć wciąż wciągająca i warta lektury.
Nie pada nazwa miasta, do którego udaje się Jonas. Pewne szczegóły zdradzone w fabule pozwalają nam jednak wierzyć, że nienazwane miasto z powieści Ólafsdóttir ma w sobie sporo z Sarajewa (baczną uwagę zwraca choćby epizod z brakiem czerwonej farby, którą wypełniano dziury po kulach, niczym sarajewskie róże). Z kraju, który nie zna pojęcia nowoczesnej wojny, Jonas przenosi się wprost do rzeczywistości realnie przez okrucieństwo i bezsens wojny doświadczonej. W świecie, w którym zmagać trzeba się z niemożliwością zaspokojenia podstawowych potrzeb, Jonas – co nie jest zbyt zaskakujące i fabularnie przewidywalne – powoli zaczyna opuszczać swój bezpieczny kokon, metaforyczną, bliznowatą tkankę, która oddziela wewnętrzne poczucie nieszczęścia i bezsensu od potrzeb świata zewnętrznego.
W życiu Jonasa niczym w soczewce odbijają się typowe życiorysy współczesnych mieszkańców zachodnich społeczeństw. Doskwierają mu bolączki wieku, na czele z poczuciem bezsensu, koniecznością reinterpretacji relacji z najbliższymi (znów według zachodniego schematu, a więc rozwód z żoną, ułożenie relacji z oddającymi się przedstawicielkami innych pokoleń: z dorosłą córką oraz schorowaną matką mieszkającą w domu opieki) oraz przykrywającą to całe emocjonalne rozedrganie dawką egocentryzmu (Jonas jest tak usilnie wpatrzony we własne wnętrze i skoncentrowany na planowaniu samobójstwa, że nie dostrzega sygnałów płynących z najbliższego otoczenia, w tym symptomów nadchodzącej tragedii). Zderzenie wygodnego z uwierającym, uświadomienie sobie palety kontrastów pomiędzy światami wojny i pokoju, bezpieczeństwa i niebezpieczeństwa, życia i śmierci, przewartościowuje myślenie Jonasa, a przynajmniej po części prolonguje jego autodestrukcyjne zamierzenia. Nie ma w tym za wiele literackiego suspensu, zza fabuły wyziera uproszczenie, niemniej historia – nawet jeśli przewidywalna – jest ważnym głosem w dyskusji nad relatywizmem w podejściu do definiowania szczęścia, sensu życia, nadziei. Jonas, tak intensywnie skupiony na planowaniu własnego końca, wciąż na nowo roztrząsający swoje położenie, nieustający w zadawaniu pytań sobie samemu, zostaje zderzony z postapokaliptycznym światem powojennym. Obserwuje ludzi pokiereszowanych przeszłością, mierzących się z codziennością zrujnowanego miasta. Podpatruje, a z biegiem czasu także współuczestniczy, w dramatycznych próbach odbudowy normalności w rzeczywistości, w której nie można zadawać pytań, bo odpowiedzi na nie będą zbyt bolesne. W anturażu Hotelu Silence, rozmawiając z jego współwłaścicielką (pracownicą, tymczasową właścicielką? Nic w powojennym świecie nie jest w końcu jednoznaczne) uświadamia sobie: „Nie mogę powiedzieć tej młodej kobiecie, która nie ma niczego poza życiem, że się pogubiłem. Albo że życie jest inne, niż się spodziewałem” (s. 159).
Wyznanie Jonasa brzmi jak uświadomienie sobie relatywnej natury nieszczęścia. Tego, że zadowolenia z życia nie sposób mierzyć jedną miarą. Prawda to oczywista, a jednocześnie zawsze warta powtórzenia, bo jej ulotność silniejsza bywa od jej oczywistości.
Auður Ava Ólafsdóttir: „Blizna”. Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |