
POWOJENNA MAKABRESKA (WOJCIECH CHAMIER-GLISZCZYŃSKI: 'PORTRECISTA PSÓW')
A
A
A
Powojnie to taki czas, w którym może się wydarzyć wszystko. To moment rozplątywania splątanego i łatania rozdarć, czas ekstatycznego, demiurgicznie oszałamiającego nowego początku. Niepowtarzalna chwila, gdy można zacząć na nowo. Lub przynajmniej łudzić się, że da się tak zrobić.
W takiej właśnie rzeczywistości wczesnych lat dwudziestych ubiegłego wieku odnajdujemy bohaterów „Portrecisty psów”, debiutanckiej powieści Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego opublikowanej tej jesieni przez Wydawnictwo Czarne. Wraz z bohaterami zostajemy wrzuceni w sam środek powojennej zawieruchy: miotły historii zaczynają dopiero zamiatać na nowo, kurz nie opadł, kurtyna ciągle w górze. Bohaterowie opowieści Chamier-Gliszczyńskiego, szczególnie zaś narratorka tej historii, zdają się nam sugerować: po okrutnościach i okropieństwach wojny, zanim się zacznie znój i trud szarej codzienności, można mieć tę chwilę bezczasu: naprędce tworzonych biografii, zmyślnie cerowanych historii i mgliście tłumaczonych nieścisłości, chwilę zawieszenia przed spotęgowaną akceleracją, zanim świat znów zacznie wpadać w swoje formy.
Debiut Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego osadzony został w niezwykle interesującym momencie dziejowym, w równie frapujących okolicznościach i jednocześnie mocno skomplikowanym miejscu na mapie ówczesnej Europy. Znajdujemy się na Pomorzu, na pograniczu polsko-niemieckim, gdzie wszystko zaczyna się na nowo, ale nie na czystych kartach. Każdy z bohaterów niesie ze sobą tajemnice (makabryczne!), niedopowiedzenia i niejasności. Pod wygładzoną podszewką teraźniejszości znajduje się wygnieciona i poplątana przeszłość, zza przybranych masek zaczyna powoli wychodzić przypudrowane naprędce prawdziwe oblicze. Pobieżnie łatane nowe życie ewidentnie rozłazi się w szwach. Nic tu nie jest oczywiste i przyjemne. Nie ma prostych historii, nie ma łatwych rozwiązań. Nad bohaterami wiszą ponure, burzowe chmury ich własnych mikrohistorii, które znaczy makabra, zbrodnia i winy. Win tych natomiast zmyć nie dał rady nawet rwący nurt wielkiej historii przetaczającej się z impetem i gwałtem przez ich życie.
Elisabeth Åsbrink wydała kilka lat temu książkę „1947. Świat zaczyna się teraz” (Wydawnictwo Poznańskie 2017) – jej tytuł pasuje jak ulał także do powieści Chamier-Gliszczyńskiego. Świat w „Portreciście psów” też „zaczyna się teraz”. Czujemy tę nerwowość, niepewność, niestałość losów, głębokie poczucie wprawionej w ruch wielkiej machiny zmiany, którą próbować trzeba złapać w locie, choć na moment unieruchomić. Stagnacja, chęć przeczekania teraźniejszości, która dla wielu była synonimem tymczasowości, mieszała się z wędrówkami, typowymi dla powojnia ucieczkami, wyjazdami, przymusem (ale i chęcią!) zmiany miejsca. Oddając głos narratorce: „Wielu miejscowych trwało w przekonaniu, że to nowe państwo jest jedynie tworem okresowym, epizodem w historii, dlatego należy przeczekać zawieruchę dziejową tak, jakby nic się nie zmieniło […]; lecz drobni rzemieślnicy i kupcy coraz częściej decydowali się na wyprowadzkę […]. Napływający do miasta rzemieślnicy zaczęli zajmować miejsca opuszczone przez dawnych przedsiębiorców, otwierali zupełnie nowe sklepy i warsztaty” (s. 10).
W tak zarysowanym świecie przedstawionym nietrudno o splątane biografie, tajemnice przeszłości i niedopowiedzenia, które mają budować ten – jak się okaże kruchy, nietrwały i tragiczny w skutkach – nowy ład. Do charakterystycznych dla powojennych losów niedopowiedzeń i poplątania Chamier-Gliszczyński dodaje kilka kwestii, które nadają tej opowieści szczególnego tonu, wyznaczają jej literacki dukt. Powojenne układanie życia na nowo to nie tylko żonglowanie cudzymi tożsamościami, gra w maski i fasady, ale także spora dawka makabry, grozy, zbrodni i kanibalizmu. Wszystko to podlane niejednoznacznym erotyzmem, namiętnościami i nerwami, które bardzo często ponoszą bohaterów. Przypomina się klimat, jaki w powieści „Ciemność i partnerzy” odmalował Sigitas Parulskis. Jeden bohaterów tej litewskiej powieści mówi: „Wybacz mi. Nie zdążyłem wymyślić dobrego kłamstwa” (s. 17) – i cytat ten równie dobrze można byłoby wpasować, bez widocznych szwów, do wypowiedzi bohaterów i świata przedstawionego „Portrecisty psów”. Partnerstwa w ciemności w powieści Chamier-Gliszczyńskiego nie brakuje. Mroku jest aż zanadto, a skomplikowane więzy pomiędzy poszczególnymi postaciami wyznaczają sprawy ciemne, mroczne i niejasne właśnie.
Z historii przedstawionej w „Portreciście psów” wyłania się kilka tropów interpretacyjnych. Historia, jaką opowiada Chamier-Gliszczyński na kartach swojej debiutanckiej powieści, stawia wiele pytań, raczej rozdziela znaki zapytania, niż szafuje łatwymi odpowiedziami. Konstrukcja samej opowieści zdaje się warstwowa, patchworkowa – co odbija charakter świata przedstawionego i charaktery poszczególnych, zaludniających go postaci. Rzeczywistość, jaką widzimy na kartach „Portrecisty psów” i jaka wyłania się z historii bohaterów, jest zszyta cienką nicią, przenicowywana po wielokroć, jakby naprędce chciano połączyć ze sobą niedopasowane elementy. Jest tu miejsce na groteskę (co nie dziwi, groteska niedopasowaniem się wszak żywi), makabrę, do tego humor podszyty surrealizmem i ironią oraz realistyczno-fantastyczne sploty akcji.
Bez wątpienia i przede wszystkim jest to opowieść o złu: nie tyle jego kiełkującym zaczynie, co raczej rozsadzającej sile mającej wpływ na porządek rzeczywistości. Nie ma tu uczciwych, dobrych bohaterów: herosów nowej rzeczywistości, którzy na swoich barkach niosą trud budowania świata od podstaw, kierując się uczciwością, rzetelnością i pracowitością. Są podstęp, zmyłki, gry i uniki. „Mieli mnie sądzić za mężobójstwo, ale uciekłam; sto razy zmieniałam imię” (s. 9) – to nie tylko autoprezentacja narratorki i głównej bohaterki, to także lakoniczne (acz trafne!) podsumowanie atmosfery całej powieści. Z atmosfery tej, z retardacyjnych refleksji narratorki także, wyłania się próba odpowiedzi na pytania o granicę pomiędzy dobrem a złem, o motywacje i skłonności do czynienia tego drugiego. W jaki sposób abstrakcyjne idee piękna, brzydoty czy zła motywują nasze wybory, jak nas kształtują i jakimi nas – ostatecznie – pozostawiają? Nie bez przyczyny narratorka konstatuje: „Jeśli istnieje materialne piękno, to naturalnie powinno również istnieć piękno duchowe, nie ma zatem żadnej przeszkody, aby nie istniały także duchowa brzydota, duchowe plugastwa i tego rodzaju ekskrementy” (s. 74). Momentami czujemy się jak u Manna, jak w „Czarodziejskiej górze”, zmuszani nie tyle do śledzenia akcji, ile przede wszystkim do refleksji, która powie stokroć więcej niż fabuła.
„Portrecista psów” to także historia o pozorach. Wielka gra w pożyczone: ukradzione tożsamości, przywłaszczone towary, nieczyste zagrania, w końcu prawda, która się kłania wszechobecnym oszustwom i chodzi na krótkiej smyczy podejrzanych układów i ciemnych interesów. Realizm miesza się z fantazją, tak jak prawda kotłuje się tutaj z kłamstwem. Nic nie jest pewne, do niczego nie jesteśmy stuprocentowo przekonani. Makabryczne historie mają zazwyczaj wiele motywacji, zabójstwa są aktem tyle brutalnej bezwzględności, ile wyrównywania rachunków i odpłacania za zło wyrządzone wcześniej. Nie da się jednocześnie ukryć, że wiele tu także niezawinionej śmierci i hultajstwa, którego usprawiedliwić nie mogą żadne gry w pozory. Interesująco (choć i jednocześnie przerażająco!) wnikać w te opowieści.
Debiutancka powieść Chamier-Gliszczyńskiego jest – o czym świadczy i motywika zła, i prowadzone gry pozorów – podszyta brawurą, spowita cieniem, aż lepi się od ponurych cech półświatka z dwudziestolecia międzywojennego (albo raczej tego, jak sobie ten półświatek współcześnie wyobrażamy). Szczepan Twardoch w „Królu” pobudził nasz czytelniczy apetyt na ciemne klimaty w szatach sprzed prawie wieku: szemrane towarzystwo, wszechobecność porywczość i powszedniość przemocy. Bohaterowie „Portrecisty psów” pewnie świetnie dogadaliby się z Jakubem Szapiro i jego kompanami, gdyby tylko opuścili Pomorze na rzecz Warszawy (i dożyli, co pewne być nie może, mając na uwadze ich przygody, drugiej połowy lat 30. XX wieku).
Tematem „Portrecisty psów” jest także ciało. Jego witalne siły i to, co je potęguje, także jego erotyczne rozgrzanie, a w końcu krwawa, nagła, makabryczna śmierć. To, co nas żywi i to, co nas zabija. Zdaniem narratorki przecież: „Gotowanie jest sztuką. Zabijanie jest sztuką. […] Istnieją potrawy przyrządzone z konieczności, jak też przypadkowe zabójstwa […]. Gotowanie i zabijanie to zresztą pokrewne dziedziny” (s. 73). Zabijania jest tu co niemiara, historię wszakże opowiada nam mężobójczyni, gotowanie pojawia się również – nie zdradzając zbyt wielu szczegółów – w sposób powiązany z zabijaniem. Rzeczywistość jest cielesna, rozbuchana, gorąca – tu nie ma miejsca na letniość, ulotność, eteryczność. Wszystko jest namacalne, żywioły egzystencji wiecznie się kotłują, energetyzują. Oddając głos narratorce: „[Ojciec] deprawował mnie i nauczał wszystkich swoich mądrości, żebym poznała świat taki, jakim on go widział, brutalny, ale też pełny życia, na które składają się zarówno cierpienie, jak i rozkosz, niejednokrotnie rozkosz będąca pochodną zadawania cierpienia, satysfakcji z czynienia zła” (s. 112).
Nic więc dziwnego, że mąż narratorki – mający na sumieniu aż za wiele cudzego cierpienia – zginął śmiercią gwałtowną, a rozkoszy zaznaje ona (wraz z innymi) raczej wyłącznie w lunaparach.
Jest to także historia o odwadze. Zza zbrodni wyłania się bowiem kobieca odwaga czynienia sobie świata podległym. Dzieje się w krwawy sposób, ofiar jest bez liku, ale bez wątpienia to właśnie narratorka jest tutaj – bezwzględnie – najsilniejszą postacią. Jest przebiegła, sprytna i dwulicowa. Nie ma w sobie ani krzty z bohaterskiej wielkości, ale fascynuje nas jej czarna siła, tajemnicza materia, z której powstała i złowroga aura, którą roztacza. Poznajemy ją przecież, gdy opowiada nam, w jaki sposób weszła w posiadanie zakładu fotograficznego, a do celu tego wybrała drogę tyle skuteczną, ile zbrodniczą (poprzedni właściciel zakładu, „z niewielką pomocą” narratorki, skręcił kark). Przez krew i okrucieństwo przebija demiurgiczna chęć tworzenia świata przez oczyszczenie go: przez zabójstwa, które mają być aktem konkretnych motywacji i środkiem osiągnięcia konkretnych celów. Gdy ma się świadomość, że „konstrukcja świata oparta jest jedynie na konwencji. […] Pewne tradycje i rytuały niczemu nie służą ani nie mają dla nikogo większego znaczenia, powtarza się je jednak z przyzwyczajenia” (s. 239), to naprawdę korci, by wreszcie dotrzeć do tego, „co jest podszewką świata” (s. 239), przebić się przez te puste, bezbarwne konwencje, dojść do sedna, do samego jądra sensów, a może nawet ułożyć świat na nowo, po swojemu (choć bohaterka ma nieco bezczelne podejście do tego, jakich narzędzi do tego użyć i z pewną dezynwolturą traktuje ludzkie życie).
„Portrecista psów” jest opowieścią o bezwzględnej wyobraźni i gorzkiej rzeczywistości, historią brutalnej przeszłości i rysującej się ponuro przyszłości. To powieść o zderzeniu z bezceremonialnością świata, o życiu, które przeplata się z gwałtownością śmierci – najczęściej śmierci zadawanej cudzą ręką, przedwczesnej i zbrodniczej. Nastał powojenny czas poplątania, rodzinne historie pełne są niewybaczalnego. Dojmująca jest niepewność przyszłości, na którą nie ma recepty. Świat wiruje, nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół, próżno szukać pewnych punktów oparcia. Wydaje się, że jedyną receptą być może refleksja narratorki: „I uważam też, że wszyscy zasługujemy na nicość, na to, aby powrócić do stanu, w którym znajdowaliśmy się przed poczęciem” (s. 73).
W takiej właśnie rzeczywistości wczesnych lat dwudziestych ubiegłego wieku odnajdujemy bohaterów „Portrecisty psów”, debiutanckiej powieści Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego opublikowanej tej jesieni przez Wydawnictwo Czarne. Wraz z bohaterami zostajemy wrzuceni w sam środek powojennej zawieruchy: miotły historii zaczynają dopiero zamiatać na nowo, kurz nie opadł, kurtyna ciągle w górze. Bohaterowie opowieści Chamier-Gliszczyńskiego, szczególnie zaś narratorka tej historii, zdają się nam sugerować: po okrutnościach i okropieństwach wojny, zanim się zacznie znój i trud szarej codzienności, można mieć tę chwilę bezczasu: naprędce tworzonych biografii, zmyślnie cerowanych historii i mgliście tłumaczonych nieścisłości, chwilę zawieszenia przed spotęgowaną akceleracją, zanim świat znów zacznie wpadać w swoje formy.
Debiut Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego osadzony został w niezwykle interesującym momencie dziejowym, w równie frapujących okolicznościach i jednocześnie mocno skomplikowanym miejscu na mapie ówczesnej Europy. Znajdujemy się na Pomorzu, na pograniczu polsko-niemieckim, gdzie wszystko zaczyna się na nowo, ale nie na czystych kartach. Każdy z bohaterów niesie ze sobą tajemnice (makabryczne!), niedopowiedzenia i niejasności. Pod wygładzoną podszewką teraźniejszości znajduje się wygnieciona i poplątana przeszłość, zza przybranych masek zaczyna powoli wychodzić przypudrowane naprędce prawdziwe oblicze. Pobieżnie łatane nowe życie ewidentnie rozłazi się w szwach. Nic tu nie jest oczywiste i przyjemne. Nie ma prostych historii, nie ma łatwych rozwiązań. Nad bohaterami wiszą ponure, burzowe chmury ich własnych mikrohistorii, które znaczy makabra, zbrodnia i winy. Win tych natomiast zmyć nie dał rady nawet rwący nurt wielkiej historii przetaczającej się z impetem i gwałtem przez ich życie.
Elisabeth Åsbrink wydała kilka lat temu książkę „1947. Świat zaczyna się teraz” (Wydawnictwo Poznańskie 2017) – jej tytuł pasuje jak ulał także do powieści Chamier-Gliszczyńskiego. Świat w „Portreciście psów” też „zaczyna się teraz”. Czujemy tę nerwowość, niepewność, niestałość losów, głębokie poczucie wprawionej w ruch wielkiej machiny zmiany, którą próbować trzeba złapać w locie, choć na moment unieruchomić. Stagnacja, chęć przeczekania teraźniejszości, która dla wielu była synonimem tymczasowości, mieszała się z wędrówkami, typowymi dla powojnia ucieczkami, wyjazdami, przymusem (ale i chęcią!) zmiany miejsca. Oddając głos narratorce: „Wielu miejscowych trwało w przekonaniu, że to nowe państwo jest jedynie tworem okresowym, epizodem w historii, dlatego należy przeczekać zawieruchę dziejową tak, jakby nic się nie zmieniło […]; lecz drobni rzemieślnicy i kupcy coraz częściej decydowali się na wyprowadzkę […]. Napływający do miasta rzemieślnicy zaczęli zajmować miejsca opuszczone przez dawnych przedsiębiorców, otwierali zupełnie nowe sklepy i warsztaty” (s. 10).
W tak zarysowanym świecie przedstawionym nietrudno o splątane biografie, tajemnice przeszłości i niedopowiedzenia, które mają budować ten – jak się okaże kruchy, nietrwały i tragiczny w skutkach – nowy ład. Do charakterystycznych dla powojennych losów niedopowiedzeń i poplątania Chamier-Gliszczyński dodaje kilka kwestii, które nadają tej opowieści szczególnego tonu, wyznaczają jej literacki dukt. Powojenne układanie życia na nowo to nie tylko żonglowanie cudzymi tożsamościami, gra w maski i fasady, ale także spora dawka makabry, grozy, zbrodni i kanibalizmu. Wszystko to podlane niejednoznacznym erotyzmem, namiętnościami i nerwami, które bardzo często ponoszą bohaterów. Przypomina się klimat, jaki w powieści „Ciemność i partnerzy” odmalował Sigitas Parulskis. Jeden bohaterów tej litewskiej powieści mówi: „Wybacz mi. Nie zdążyłem wymyślić dobrego kłamstwa” (s. 17) – i cytat ten równie dobrze można byłoby wpasować, bez widocznych szwów, do wypowiedzi bohaterów i świata przedstawionego „Portrecisty psów”. Partnerstwa w ciemności w powieści Chamier-Gliszczyńskiego nie brakuje. Mroku jest aż zanadto, a skomplikowane więzy pomiędzy poszczególnymi postaciami wyznaczają sprawy ciemne, mroczne i niejasne właśnie.
Z historii przedstawionej w „Portreciście psów” wyłania się kilka tropów interpretacyjnych. Historia, jaką opowiada Chamier-Gliszczyński na kartach swojej debiutanckiej powieści, stawia wiele pytań, raczej rozdziela znaki zapytania, niż szafuje łatwymi odpowiedziami. Konstrukcja samej opowieści zdaje się warstwowa, patchworkowa – co odbija charakter świata przedstawionego i charaktery poszczególnych, zaludniających go postaci. Rzeczywistość, jaką widzimy na kartach „Portrecisty psów” i jaka wyłania się z historii bohaterów, jest zszyta cienką nicią, przenicowywana po wielokroć, jakby naprędce chciano połączyć ze sobą niedopasowane elementy. Jest tu miejsce na groteskę (co nie dziwi, groteska niedopasowaniem się wszak żywi), makabrę, do tego humor podszyty surrealizmem i ironią oraz realistyczno-fantastyczne sploty akcji.
Bez wątpienia i przede wszystkim jest to opowieść o złu: nie tyle jego kiełkującym zaczynie, co raczej rozsadzającej sile mającej wpływ na porządek rzeczywistości. Nie ma tu uczciwych, dobrych bohaterów: herosów nowej rzeczywistości, którzy na swoich barkach niosą trud budowania świata od podstaw, kierując się uczciwością, rzetelnością i pracowitością. Są podstęp, zmyłki, gry i uniki. „Mieli mnie sądzić za mężobójstwo, ale uciekłam; sto razy zmieniałam imię” (s. 9) – to nie tylko autoprezentacja narratorki i głównej bohaterki, to także lakoniczne (acz trafne!) podsumowanie atmosfery całej powieści. Z atmosfery tej, z retardacyjnych refleksji narratorki także, wyłania się próba odpowiedzi na pytania o granicę pomiędzy dobrem a złem, o motywacje i skłonności do czynienia tego drugiego. W jaki sposób abstrakcyjne idee piękna, brzydoty czy zła motywują nasze wybory, jak nas kształtują i jakimi nas – ostatecznie – pozostawiają? Nie bez przyczyny narratorka konstatuje: „Jeśli istnieje materialne piękno, to naturalnie powinno również istnieć piękno duchowe, nie ma zatem żadnej przeszkody, aby nie istniały także duchowa brzydota, duchowe plugastwa i tego rodzaju ekskrementy” (s. 74). Momentami czujemy się jak u Manna, jak w „Czarodziejskiej górze”, zmuszani nie tyle do śledzenia akcji, ile przede wszystkim do refleksji, która powie stokroć więcej niż fabuła.
„Portrecista psów” to także historia o pozorach. Wielka gra w pożyczone: ukradzione tożsamości, przywłaszczone towary, nieczyste zagrania, w końcu prawda, która się kłania wszechobecnym oszustwom i chodzi na krótkiej smyczy podejrzanych układów i ciemnych interesów. Realizm miesza się z fantazją, tak jak prawda kotłuje się tutaj z kłamstwem. Nic nie jest pewne, do niczego nie jesteśmy stuprocentowo przekonani. Makabryczne historie mają zazwyczaj wiele motywacji, zabójstwa są aktem tyle brutalnej bezwzględności, ile wyrównywania rachunków i odpłacania za zło wyrządzone wcześniej. Nie da się jednocześnie ukryć, że wiele tu także niezawinionej śmierci i hultajstwa, którego usprawiedliwić nie mogą żadne gry w pozory. Interesująco (choć i jednocześnie przerażająco!) wnikać w te opowieści.
Debiutancka powieść Chamier-Gliszczyńskiego jest – o czym świadczy i motywika zła, i prowadzone gry pozorów – podszyta brawurą, spowita cieniem, aż lepi się od ponurych cech półświatka z dwudziestolecia międzywojennego (albo raczej tego, jak sobie ten półświatek współcześnie wyobrażamy). Szczepan Twardoch w „Królu” pobudził nasz czytelniczy apetyt na ciemne klimaty w szatach sprzed prawie wieku: szemrane towarzystwo, wszechobecność porywczość i powszedniość przemocy. Bohaterowie „Portrecisty psów” pewnie świetnie dogadaliby się z Jakubem Szapiro i jego kompanami, gdyby tylko opuścili Pomorze na rzecz Warszawy (i dożyli, co pewne być nie może, mając na uwadze ich przygody, drugiej połowy lat 30. XX wieku).
Tematem „Portrecisty psów” jest także ciało. Jego witalne siły i to, co je potęguje, także jego erotyczne rozgrzanie, a w końcu krwawa, nagła, makabryczna śmierć. To, co nas żywi i to, co nas zabija. Zdaniem narratorki przecież: „Gotowanie jest sztuką. Zabijanie jest sztuką. […] Istnieją potrawy przyrządzone z konieczności, jak też przypadkowe zabójstwa […]. Gotowanie i zabijanie to zresztą pokrewne dziedziny” (s. 73). Zabijania jest tu co niemiara, historię wszakże opowiada nam mężobójczyni, gotowanie pojawia się również – nie zdradzając zbyt wielu szczegółów – w sposób powiązany z zabijaniem. Rzeczywistość jest cielesna, rozbuchana, gorąca – tu nie ma miejsca na letniość, ulotność, eteryczność. Wszystko jest namacalne, żywioły egzystencji wiecznie się kotłują, energetyzują. Oddając głos narratorce: „[Ojciec] deprawował mnie i nauczał wszystkich swoich mądrości, żebym poznała świat taki, jakim on go widział, brutalny, ale też pełny życia, na które składają się zarówno cierpienie, jak i rozkosz, niejednokrotnie rozkosz będąca pochodną zadawania cierpienia, satysfakcji z czynienia zła” (s. 112).
Nic więc dziwnego, że mąż narratorki – mający na sumieniu aż za wiele cudzego cierpienia – zginął śmiercią gwałtowną, a rozkoszy zaznaje ona (wraz z innymi) raczej wyłącznie w lunaparach.
Jest to także historia o odwadze. Zza zbrodni wyłania się bowiem kobieca odwaga czynienia sobie świata podległym. Dzieje się w krwawy sposób, ofiar jest bez liku, ale bez wątpienia to właśnie narratorka jest tutaj – bezwzględnie – najsilniejszą postacią. Jest przebiegła, sprytna i dwulicowa. Nie ma w sobie ani krzty z bohaterskiej wielkości, ale fascynuje nas jej czarna siła, tajemnicza materia, z której powstała i złowroga aura, którą roztacza. Poznajemy ją przecież, gdy opowiada nam, w jaki sposób weszła w posiadanie zakładu fotograficznego, a do celu tego wybrała drogę tyle skuteczną, ile zbrodniczą (poprzedni właściciel zakładu, „z niewielką pomocą” narratorki, skręcił kark). Przez krew i okrucieństwo przebija demiurgiczna chęć tworzenia świata przez oczyszczenie go: przez zabójstwa, które mają być aktem konkretnych motywacji i środkiem osiągnięcia konkretnych celów. Gdy ma się świadomość, że „konstrukcja świata oparta jest jedynie na konwencji. […] Pewne tradycje i rytuały niczemu nie służą ani nie mają dla nikogo większego znaczenia, powtarza się je jednak z przyzwyczajenia” (s. 239), to naprawdę korci, by wreszcie dotrzeć do tego, „co jest podszewką świata” (s. 239), przebić się przez te puste, bezbarwne konwencje, dojść do sedna, do samego jądra sensów, a może nawet ułożyć świat na nowo, po swojemu (choć bohaterka ma nieco bezczelne podejście do tego, jakich narzędzi do tego użyć i z pewną dezynwolturą traktuje ludzkie życie).
„Portrecista psów” jest opowieścią o bezwzględnej wyobraźni i gorzkiej rzeczywistości, historią brutalnej przeszłości i rysującej się ponuro przyszłości. To powieść o zderzeniu z bezceremonialnością świata, o życiu, które przeplata się z gwałtownością śmierci – najczęściej śmierci zadawanej cudzą ręką, przedwczesnej i zbrodniczej. Nastał powojenny czas poplątania, rodzinne historie pełne są niewybaczalnego. Dojmująca jest niepewność przyszłości, na którą nie ma recepty. Świat wiruje, nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół, próżno szukać pewnych punktów oparcia. Wydaje się, że jedyną receptą być może refleksja narratorki: „I uważam też, że wszyscy zasługujemy na nicość, na to, aby powrócić do stanu, w którym znajdowaliśmy się przed poczęciem” (s. 73).
Wojciech Chamier-Gliszczyński: „Portrecista psów”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |