
ZWIERCIADŁO LEŚNEGO SOWIZDRZAŁA (ŁUKASZ ŁUCZAJ: 'SEKS W WIELKIM LESIE')
A
A
A
Łukasz Łuczaj nie jest literackim ani szerzej medialnym debiutantem. Wprost przeciwnie – jest swego rodzaju celebrytą, z gronem oddanych miłośników. Na wstępie muszę uczciwie przyznać, że sam także czuję do autora „Seksu w wielkim lesie” sympatię nieodpartą, stąd nie będzie to recenzja nieuprzedzona. Jego „Dzika kuchnia” (2013) otworzyła mnie na niejeden nowy smak, a jego obfita twórczość vlogerska niezmiennie bawi mnie i uczy. Stąd też i najnowsza publikacja Łuczaja nie jest dla mnie aż takim zaskoczeniem, należy jednak lojalnie uprzedzić, że zawartość tej książeczki może u przygodnego czytelnika wywołać trwałe zmiany wyobraźni. To bowiem Łuczaj skondensowany, a jak to zawsze bywa w przypadku substancji zmieniających świadomość, i tutaj lepiej zaczynać od dawek małych i rozrzedzonych.
Zaznaczmy też, że książka miała już swoją światową premierę i do polskiego czytelnika dociera z kilkumiesięcznym opóźnieniem (zob. Łuczaj: „Sex in Nature” [2020]). W polskim wydaniu została natomiast mocniej doprawiona lokalnym kolorytem (np. cały rozdział „Prywatność”). Można się tylko cieszyć, że ta, o ile mi wiadomo, pionierska pozycja pozwoli otworzyć także lasy krajowe, w tym w zarządzie Polskich Lasów Państwowych, na pozycje znane już lasom zagranicznym.
Książka jest również ilustrowana (ilustracje stworzyła Julia Gmosińska). Rysunki pełnią funkcję na poły dekoracyjną, na poły poglądową (jak np. w przypadku drobnej i uciążliwej fauny leśnej), nie odrywają jednak uwagi od tekstu.
W trakcie lektury, a nawet po jej zakończeniu, trudno o zdefiniowanie, z czym mamy do czynienia. Nie chodzi tutaj o formalne wpisanie w którąś z genologicznych przegródek, ale o odczytanie związku między światem przedstawionym a rzeczywistością pozatekstową. Podtytuł „Botaniczny przewodnik” sugeruje, że oba te wymiary powinny dość ściśle do siebie przylegać; co więcej, deklarowanym celem autora jest właśnie poprowadzenie czytelnika przez intersubiektywną rzeczywistość, nie zaś zanurzenie go w wewnętrznym świecie autorskiej fikcji (czy fiksacji). Łuczaj pisze: „moja książka jest propozycją bardziej świadomego bzykania się w lesie” (s. 106). Czyli chyba coś na kształt wprowadzenia w erotyczną mindfulness.
Elementy poradnikowe są faktycznie obecne, części z nich nie sposób nawet odmówić zdroworozsądkowej słuszności, np.:
– jeśli kochacie się zimą na stojąco, to lepiej robić to w butach (s. 92);
– nie kochajcie się w tarninie – rany goją się długo i ropieją (s. 25);
– ani pośród rżniączki (Dactylis glomerata), bo was porżnie, gdy się rżniecie (s. 66).
Nie sposób też zaprzeczyć, że książka ma istotny walor poznawczy. Jak chyba wszyscy wiedzą, Łukasz Łuczaj nie wybrzydza przy jedzeniu. Nie wybrzydza też przy cytowaniu. Mamy tutaj Biblię i „Super Express” z 21 czerwca 2019 (doniesienie ze Zgierza), mamy Anakreonta, Oskara Kolberga i „Acta Societatis Botanicorum Poloniae”; no i jeszcze „indyjską pornosferę” (s. 30). Skoro pożywne białko znajdziemy tak w kurczaku, jak i w pędraku, tak też strawa intelektualna leży nieraz nie w bibliotece akademickiej, ale pomiędzy „Faktem” i kalendarzem na 2021. Łuczaj jest wolny od uprzedzeń, smakuje wszystkiego. Dlatego nawet zdeklarowany erotoman poszerzy swoje horyzonty o rzeczy, których nie widział, o których nie słyszał, i o których nie przypuszczał, że nawet wyobrazić je sobie może – a cóż dopiero zrealizować. Mamy więc seks z delfinem (zaniepokojonych uspokójmy, że chodzi o delfina rzecznego [s. 55]), dogging (s. 59), mykoseksualność (s. 85) – a to tylko garść przykładów.
Nie chcę wcale powiedzieć, że zaliczam „Seks w wielkim lesie” do fikcji literackiej. O nie. Bez wątpienia wszystkie (no, może prawie wszystkie) propozycje Łuczaja są anatomicznie możliwe i niekoniecznie muszą skończyć się śmiercią lub kalectwem, sam autor często zresztą snuje narrację w pierwszej osobie i śmiało poleca konkretne rozwiązania. Wydaje się jednak stale prowadzić grę z zaufaniem czytelnika. Świat przedstawiony zdaje się nie zawsze przylegać ściśle do świata empirycznego. Oba plączą się wzajem w miłosnym uścisku, ale ewidentnie fikcja chciałaby czasem zgłębić namacalność bardziej dosadnie niż ta ostatnia może sobie na to pozwolić. Namacalność stawia opór wyobraźni, jak sentencjonalnie rzecz ujmuje autor: „na eukaliptusie potniesz sobie pupę!” (s. 27).
Ja klucz do książki znajduję w XVI wieku. Pisarstwu Łuczaja najbliżej bowiem do literatury sowizdrzalskiej. Sowizdrzał to zarówno autor, jak i prowadzony przezeń literacki protagonista, w obu rolach „sprytny wesołek i łotr nad łotry ośmieszający możnych i uczonych (…) tyle »krotochwilny i śmieszny«, co i plugawy. (…) Literatura sowizdrzalska (…) prowokacyjnie ośmiesza mity i ideały kultury «oficjalnej», zarówno szlacheckiej i kościelnej, jak też mieszczańskiej, parodiuje pojęcia estetyczne, drwi z poetyki i ideologii (…)” (Grzeszczuk 1985: VI-VII). Brać sowizdrzalska zachowywała kpiarski dystans do Kościoła i akademii, z których się wywodziła. Dystans ten tworzono świadomie dzięki prowokacji i parodii: „Prowokacja jest niewątpliwie zasadniczym elementem sowizdrzalskiej postawy wobec świata, oficjalnej moralistyki i panującego porządku prawnego, obyczajowego i społecznego. Jest zarazem podstawową metodą postępowania artystycznego (…)”, i dalej: „Sowizdrzalska drwina (…) i sowizdrzalska parodia – wywodzą się z ludowej niechęci do abstrakcji i banału moralnego, sprowadzanych natychmiast do wymiarów materialnych i cielesnych czy wprost fizjologicznych, i sprawdzanych w pospolitych, codziennych zastosowaniach” (Grzeszczuk 1985: XLIII, LI).
Łukasz Łuczaj wpisuje się w tę konwencję niemal idealnie. O sowizdrzale co prawda nie pisze, opisuje jednak z lubością nasięźrzał i podejźrzon (s. 42), więc i na etymologicznie pokrewnego sowizdrzała (czy bardziej źródłowo: sowiźrzała) może sam by przystał.
Brać sowizdrzalska wywodziła się niekoniecznie ze sfrustrowanych żaków i bakałarzy, plebejską maskę zakładali nieraz ludzie wysokiego stanu i wybitnego wykształcenia (por. Tazbir 1983). Łuczaj jest naukowcem w swej akademickiej karierze już posuniętym, publikującym obficie w branżowych i punktowych żurnalach. W swojej książeczce świat oficjalnej nauki pokazuje jednak z rzadka i to w osobliwym zwierciadle, jak w tej migawce z akademickiego życia: „Na jednej z konferencji spotkałem panią botanik, która w tropikalnej dżungli zaspokaja się kwiatami filodendronów (…) polecała szczególnie Philodendron giganteum” (s. 67). Anegdota aż za dobra by być prawdziwą, zwłaszcza biorąc pod uwagę filologiczne smaczki. Człon (nomen omen) gatunkowy giganteum nie wymaga zaawansowanej znajomości łaciny, jednak kiedy odczytamy człon (nomen omen) rodzajowy philodendron, to otrzymamy „drzewoluba” – „wielkiego drzewoluba” tak dokładnie. Czy autor snuje tu jedynie fantazje, czy może wręcza klucz do właściwego zrozumienia całej sceny? Na pewno daje nam coś więcej niż techniczną radę, czego można by oczekiwać po przewodniku.
Jak przystało na rasowego sowizdrzała, Łukasz Łuczaj kocha lud chłopomańską miłością, choć skupia się raczej na babskiej chłopstwa połowie. Cytaty z Kolberga przeplata seks na grobli, w stogu, a już zwłaszcza na kartoflisku (s. 49) – autor nie jest bowiem szczególnym miłośnikiem przyrody nieujarzmionej, jego przyspieszony puls nie bije tętnem pierwotnej puszczy. Pociągają go bardziej kośne łąki na łagodnych podkarpackich pagórkach. Preferencje do natury pielęgnowanej przenosi zresztą i na wzgórki Wenery.
Książkę czytam przede wszystkim jako zawadiacki manifest wolności. Pełno w niej zaczepek i szturchańców. Część z nich Łuczaj wymierza ciasnej wyobraźni seksualnej. Nie przypisuje jej bynajmniej ludowi wiejskiemu, który ma za seksualnie tęgi, choć niekoniecznie świadomy. Jego wolnościowe hasła mają pociągnąć raczej wielkomiejską klasę przepracowaną, nieustającą w gromadzeniu oryginalnych, ale dobrze rozreklamowanych wrażeń, w tym seksualnych. Kiedy jednak zerknąć do popularnych poradników, próżno szukać w nich inspiracji i tych samych kilkanaście propozycji powtarza się z nużącą rutyną. W zestawieniach typu „Uprawiaj seks i spalaj pączki! 10 pozycji seksualnych, które spalają kalorie” (za stroną Super Express, którą za Łukaszem Łuczajem uznaję za rzetelne źródło wiedzy) pozycje na stojąco i tyłem są do znudzenia obowiązkowe. Tymczasem Łuczaj proponuje miłość na pniu bukowym, „który jest tak gładki, że nie grozi otarciem pochwy” (s. 22).
Jestem jednak pewien, że inne, a po części te same szturchańce wymierza autor zagorzałym zwolennikom powrotu do natury, różnego rodzaju obsesjonatom wszystkiego, co ekologiczne i bio. Wystawia ich na próbę, złośliwie sprawdza, jak daleko są w stanie się posunąć. Czy są już na tyle ekoseksualni, by kochać się z drzewami – oczywiście tylko naturalnie wypróchniałymi – wiercenie otworów surowo wzbronione! (patrz s. 101)
Łukasz Łuczaj zatem radzi i uczy; śmieszy, tumani i przestrasza; prowokuje i parodiuje, od materialności, a tym bardziej fizjologii nie tylko nie stroni, ale epatuje nimi, jak może. Sowizdrzał nad sowizdrzały!
Sumując. Mamy do czynienia z książeczką niewielkich rozmiarów, będącą bardziej grą z czytelnikiem niż faktycznym przewodnikiem. Jest to gra wielopoziomowa, erudycyjna, pełna humoru. Jej odbiór w dużej mierze zależy od pokładów wyobraźni, w znacznie mniejszej mierze od doświadczenia – bo większość czytelników zapewne będzie wolała raczej unikać opisanych w książce eksperymentów niż przeprowadzać je na własnym ciele. Pełniejszy odbiór na pewno zakłada jednak pewną znajomość lasu. Kto nigdy nie gładził bukowego pnia, nie pobrudził się żywicą czy nie wyciągał z oka strzyżaka sarniego, może mieć problem z przyswojeniem bardzo sensorycznych opisów. Jeśli erotyczne gawędy Łukasza Łuczaja wyciągną czytelnika do lasu choćby na spacer, choćby i w butach (na ten temat patrz s. 35), to książka spełni w znacznej mierze swe zadanie.
Zatem do lasu! A ten, kto myśli, że w tej recenzji zdradziłem najbardziej pikantne momenty, ten się myli i brak mu wyobraźni.
LITERATURA:
Grzeszczuk S.: „Wstęp”. W: „Antologia literatury sowizdrzalskiej XVI i XVII wieku”. Wrocław 1985.
Łuczaj Ł.: „Dzika kuchnia”. Warszawa 2013.
Łuczaj Ł.: „Sex in nature: A Guide to Making Love in Forests and Meadows”. Pietrusza Wola 2020.
Tazbir J.: „Sowizdrzalskie zagadki”. „Przegląd Historyczny” 1983, nr 74.
Zaznaczmy też, że książka miała już swoją światową premierę i do polskiego czytelnika dociera z kilkumiesięcznym opóźnieniem (zob. Łuczaj: „Sex in Nature” [2020]). W polskim wydaniu została natomiast mocniej doprawiona lokalnym kolorytem (np. cały rozdział „Prywatność”). Można się tylko cieszyć, że ta, o ile mi wiadomo, pionierska pozycja pozwoli otworzyć także lasy krajowe, w tym w zarządzie Polskich Lasów Państwowych, na pozycje znane już lasom zagranicznym.
Książka jest również ilustrowana (ilustracje stworzyła Julia Gmosińska). Rysunki pełnią funkcję na poły dekoracyjną, na poły poglądową (jak np. w przypadku drobnej i uciążliwej fauny leśnej), nie odrywają jednak uwagi od tekstu.
W trakcie lektury, a nawet po jej zakończeniu, trudno o zdefiniowanie, z czym mamy do czynienia. Nie chodzi tutaj o formalne wpisanie w którąś z genologicznych przegródek, ale o odczytanie związku między światem przedstawionym a rzeczywistością pozatekstową. Podtytuł „Botaniczny przewodnik” sugeruje, że oba te wymiary powinny dość ściśle do siebie przylegać; co więcej, deklarowanym celem autora jest właśnie poprowadzenie czytelnika przez intersubiektywną rzeczywistość, nie zaś zanurzenie go w wewnętrznym świecie autorskiej fikcji (czy fiksacji). Łuczaj pisze: „moja książka jest propozycją bardziej świadomego bzykania się w lesie” (s. 106). Czyli chyba coś na kształt wprowadzenia w erotyczną mindfulness.
Elementy poradnikowe są faktycznie obecne, części z nich nie sposób nawet odmówić zdroworozsądkowej słuszności, np.:
– jeśli kochacie się zimą na stojąco, to lepiej robić to w butach (s. 92);
– nie kochajcie się w tarninie – rany goją się długo i ropieją (s. 25);
– ani pośród rżniączki (Dactylis glomerata), bo was porżnie, gdy się rżniecie (s. 66).
Nie sposób też zaprzeczyć, że książka ma istotny walor poznawczy. Jak chyba wszyscy wiedzą, Łukasz Łuczaj nie wybrzydza przy jedzeniu. Nie wybrzydza też przy cytowaniu. Mamy tutaj Biblię i „Super Express” z 21 czerwca 2019 (doniesienie ze Zgierza), mamy Anakreonta, Oskara Kolberga i „Acta Societatis Botanicorum Poloniae”; no i jeszcze „indyjską pornosferę” (s. 30). Skoro pożywne białko znajdziemy tak w kurczaku, jak i w pędraku, tak też strawa intelektualna leży nieraz nie w bibliotece akademickiej, ale pomiędzy „Faktem” i kalendarzem na 2021. Łuczaj jest wolny od uprzedzeń, smakuje wszystkiego. Dlatego nawet zdeklarowany erotoman poszerzy swoje horyzonty o rzeczy, których nie widział, o których nie słyszał, i o których nie przypuszczał, że nawet wyobrazić je sobie może – a cóż dopiero zrealizować. Mamy więc seks z delfinem (zaniepokojonych uspokójmy, że chodzi o delfina rzecznego [s. 55]), dogging (s. 59), mykoseksualność (s. 85) – a to tylko garść przykładów.
Nie chcę wcale powiedzieć, że zaliczam „Seks w wielkim lesie” do fikcji literackiej. O nie. Bez wątpienia wszystkie (no, może prawie wszystkie) propozycje Łuczaja są anatomicznie możliwe i niekoniecznie muszą skończyć się śmiercią lub kalectwem, sam autor często zresztą snuje narrację w pierwszej osobie i śmiało poleca konkretne rozwiązania. Wydaje się jednak stale prowadzić grę z zaufaniem czytelnika. Świat przedstawiony zdaje się nie zawsze przylegać ściśle do świata empirycznego. Oba plączą się wzajem w miłosnym uścisku, ale ewidentnie fikcja chciałaby czasem zgłębić namacalność bardziej dosadnie niż ta ostatnia może sobie na to pozwolić. Namacalność stawia opór wyobraźni, jak sentencjonalnie rzecz ujmuje autor: „na eukaliptusie potniesz sobie pupę!” (s. 27).
Ja klucz do książki znajduję w XVI wieku. Pisarstwu Łuczaja najbliżej bowiem do literatury sowizdrzalskiej. Sowizdrzał to zarówno autor, jak i prowadzony przezeń literacki protagonista, w obu rolach „sprytny wesołek i łotr nad łotry ośmieszający możnych i uczonych (…) tyle »krotochwilny i śmieszny«, co i plugawy. (…) Literatura sowizdrzalska (…) prowokacyjnie ośmiesza mity i ideały kultury «oficjalnej», zarówno szlacheckiej i kościelnej, jak też mieszczańskiej, parodiuje pojęcia estetyczne, drwi z poetyki i ideologii (…)” (Grzeszczuk 1985: VI-VII). Brać sowizdrzalska zachowywała kpiarski dystans do Kościoła i akademii, z których się wywodziła. Dystans ten tworzono świadomie dzięki prowokacji i parodii: „Prowokacja jest niewątpliwie zasadniczym elementem sowizdrzalskiej postawy wobec świata, oficjalnej moralistyki i panującego porządku prawnego, obyczajowego i społecznego. Jest zarazem podstawową metodą postępowania artystycznego (…)”, i dalej: „Sowizdrzalska drwina (…) i sowizdrzalska parodia – wywodzą się z ludowej niechęci do abstrakcji i banału moralnego, sprowadzanych natychmiast do wymiarów materialnych i cielesnych czy wprost fizjologicznych, i sprawdzanych w pospolitych, codziennych zastosowaniach” (Grzeszczuk 1985: XLIII, LI).
Łukasz Łuczaj wpisuje się w tę konwencję niemal idealnie. O sowizdrzale co prawda nie pisze, opisuje jednak z lubością nasięźrzał i podejźrzon (s. 42), więc i na etymologicznie pokrewnego sowizdrzała (czy bardziej źródłowo: sowiźrzała) może sam by przystał.
Brać sowizdrzalska wywodziła się niekoniecznie ze sfrustrowanych żaków i bakałarzy, plebejską maskę zakładali nieraz ludzie wysokiego stanu i wybitnego wykształcenia (por. Tazbir 1983). Łuczaj jest naukowcem w swej akademickiej karierze już posuniętym, publikującym obficie w branżowych i punktowych żurnalach. W swojej książeczce świat oficjalnej nauki pokazuje jednak z rzadka i to w osobliwym zwierciadle, jak w tej migawce z akademickiego życia: „Na jednej z konferencji spotkałem panią botanik, która w tropikalnej dżungli zaspokaja się kwiatami filodendronów (…) polecała szczególnie Philodendron giganteum” (s. 67). Anegdota aż za dobra by być prawdziwą, zwłaszcza biorąc pod uwagę filologiczne smaczki. Człon (nomen omen) gatunkowy giganteum nie wymaga zaawansowanej znajomości łaciny, jednak kiedy odczytamy człon (nomen omen) rodzajowy philodendron, to otrzymamy „drzewoluba” – „wielkiego drzewoluba” tak dokładnie. Czy autor snuje tu jedynie fantazje, czy może wręcza klucz do właściwego zrozumienia całej sceny? Na pewno daje nam coś więcej niż techniczną radę, czego można by oczekiwać po przewodniku.
Jak przystało na rasowego sowizdrzała, Łukasz Łuczaj kocha lud chłopomańską miłością, choć skupia się raczej na babskiej chłopstwa połowie. Cytaty z Kolberga przeplata seks na grobli, w stogu, a już zwłaszcza na kartoflisku (s. 49) – autor nie jest bowiem szczególnym miłośnikiem przyrody nieujarzmionej, jego przyspieszony puls nie bije tętnem pierwotnej puszczy. Pociągają go bardziej kośne łąki na łagodnych podkarpackich pagórkach. Preferencje do natury pielęgnowanej przenosi zresztą i na wzgórki Wenery.
Książkę czytam przede wszystkim jako zawadiacki manifest wolności. Pełno w niej zaczepek i szturchańców. Część z nich Łuczaj wymierza ciasnej wyobraźni seksualnej. Nie przypisuje jej bynajmniej ludowi wiejskiemu, który ma za seksualnie tęgi, choć niekoniecznie świadomy. Jego wolnościowe hasła mają pociągnąć raczej wielkomiejską klasę przepracowaną, nieustającą w gromadzeniu oryginalnych, ale dobrze rozreklamowanych wrażeń, w tym seksualnych. Kiedy jednak zerknąć do popularnych poradników, próżno szukać w nich inspiracji i tych samych kilkanaście propozycji powtarza się z nużącą rutyną. W zestawieniach typu „Uprawiaj seks i spalaj pączki! 10 pozycji seksualnych, które spalają kalorie” (za stroną Super Express, którą za Łukaszem Łuczajem uznaję za rzetelne źródło wiedzy) pozycje na stojąco i tyłem są do znudzenia obowiązkowe. Tymczasem Łuczaj proponuje miłość na pniu bukowym, „który jest tak gładki, że nie grozi otarciem pochwy” (s. 22).
Jestem jednak pewien, że inne, a po części te same szturchańce wymierza autor zagorzałym zwolennikom powrotu do natury, różnego rodzaju obsesjonatom wszystkiego, co ekologiczne i bio. Wystawia ich na próbę, złośliwie sprawdza, jak daleko są w stanie się posunąć. Czy są już na tyle ekoseksualni, by kochać się z drzewami – oczywiście tylko naturalnie wypróchniałymi – wiercenie otworów surowo wzbronione! (patrz s. 101)
Łukasz Łuczaj zatem radzi i uczy; śmieszy, tumani i przestrasza; prowokuje i parodiuje, od materialności, a tym bardziej fizjologii nie tylko nie stroni, ale epatuje nimi, jak może. Sowizdrzał nad sowizdrzały!
Sumując. Mamy do czynienia z książeczką niewielkich rozmiarów, będącą bardziej grą z czytelnikiem niż faktycznym przewodnikiem. Jest to gra wielopoziomowa, erudycyjna, pełna humoru. Jej odbiór w dużej mierze zależy od pokładów wyobraźni, w znacznie mniejszej mierze od doświadczenia – bo większość czytelników zapewne będzie wolała raczej unikać opisanych w książce eksperymentów niż przeprowadzać je na własnym ciele. Pełniejszy odbiór na pewno zakłada jednak pewną znajomość lasu. Kto nigdy nie gładził bukowego pnia, nie pobrudził się żywicą czy nie wyciągał z oka strzyżaka sarniego, może mieć problem z przyswojeniem bardzo sensorycznych opisów. Jeśli erotyczne gawędy Łukasza Łuczaja wyciągną czytelnika do lasu choćby na spacer, choćby i w butach (na ten temat patrz s. 35), to książka spełni w znacznej mierze swe zadanie.
Zatem do lasu! A ten, kto myśli, że w tej recenzji zdradziłem najbardziej pikantne momenty, ten się myli i brak mu wyobraźni.
LITERATURA:
Grzeszczuk S.: „Wstęp”. W: „Antologia literatury sowizdrzalskiej XVI i XVII wieku”. Wrocław 1985.
Łuczaj Ł.: „Dzika kuchnia”. Warszawa 2013.
Łuczaj Ł.: „Sex in nature: A Guide to Making Love in Forests and Meadows”. Pietrusza Wola 2020.
Tazbir J.: „Sowizdrzalskie zagadki”. „Przegląd Historyczny” 1983, nr 74.
Łukasz Łuczaj: „Seks w wielkim lesie”. Korporacja Ha!art. Kraków 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |