WIERSZE
A
A
A
DREN
Zostawiam was w martwym położeniu, lodówko z przepukliną lodu
Wystającą spod drzwiczek zamrażalki, kiedy unieruchamiam się przydrożnym
Horyzontem wyschniętego rowu, i poprzez przekątne pokój ulotni się
Wirnikami najrozmaitszych mar, przechodzących przez ościeżnice jego
Zduszonego przyjmowania coraz to nowych sprzętów, zaprzęg dosięgnie nas
Korodowanym karbem nastających wytycznych, nie przejdziesz więc leśnym
Duktem aż do jego wylotu, tarasując się wpław zwiezionym tu nawozem.
Niewybrzmiały do końca trzpień wychodzi jak porzucony cal. Skulony cień
Wyławia na brzegu ostępy sinic, kumuluje się kolejny zewłok burzy pod trokiem
Zwisającego krachu, dopełnieniom nie może być więc końca, kiedy każą ci
Się zatrzymać i podać powód zdrętwiałego przyjścia, i wtedy mokradła tego schodzenia
W bezczas stają się maskującym odlewem nieprzetkniętych żadną dratwą
Celu śnień. Fioletowy zakos tego utkwienia odsłania fiasko przeniesienia, byłego
Odgonienia wielopostaciowych przynęt, wabiących krótkotrwałe wrażenia aż
Po ich przełyk, które na powrót wtrąca cię w przepastne żwirowisko jałowego
Wytrzebienia z płatów, ziaren i drasek, podrzucając drucianą pętlę, jaką
Przedłuży ci ostatnie życzenie. Łuski prześwietlonego dnia opadają w komin
Spierzchłych wejrzeń i zrastają się z wizjami tego, co nastąpi za kilkadziesiąt
Mil tej coraz bardziej oczadziałej doczesności, gdzie będziemy chybotliwie
Dryfowali na osobnych krach wprost ku ściągającemu, drenującemu dno lejowi
Pozostania z niczym, aż po kielnie spadku, zejście krętą lawiną dreszczy w najniższy
Stopień odchylenia. Nikt tedy nie wychynie poza kontur dostępnego kramu, nie
Zbiegnie się z linią prowadzącą na bezbrzeżne wydmy nowego przeniknięcia
W malstrom zesztywniałych fal, nie odemknie mu bowiem żaden wiatr,
Demarkacyjnie wykrawających jego plan, krat swego zasięgu. Zgrudziałe oko
Cyklonu. Splata się w jeden powróz wszystek kłaków kurzu, wybieranych z
Osiwiałych kątów lub spod uchylanych drzwi. Każde wyjście staje się sygnaturą
Prześwitu, majaczącego dostępu do zabarykadowanego, zewnętrznego świata,
Który, wyludniony do cna, jest coraz silniej obcym narzeczem rytmu swych
Tępych cyklów i żyznego samowchłaniania, albowiem w rosnącym oddzieleniu
Nie wysonduje się już nic innego, każda wymacana rzecz będzie tylko porzuconym,
Zamokłym krzesiwem, które w swej niepotrzebności okaże się poronionym totemem
Tamtejszego czasu, czemukolwiek służącym tylko na pokaz, w tych wszystkich
Katakumbach miałkich objawień, wieńcem zarzuconym na zgięty teraz jak temblak
Kark. Zastana niczym cholewa forma porządku. Nieprzechodnie już niweczenie,
Mające swój początek i koniec w zaciętym punkcie zwrotnym, łożysku charczącego
Tchnienia, stało się dziurawym mostem nad żrąca zawiesiną, i w swej przepastności
Nikt go nie jest w stanie pokonać, cofnąć się czy też przepuścić następnego,
Gdyż nie ma już na nic innego miejsca, owego kłykcia gorzkiego bardziej niż opar
Utrąconej wieży. Zarosła śluza. Wybrak światła. Zatorowane wnęki przyszłych
Osiedleń. Zagęszczenie murami. Oblodzony załom będzie szedł w każdym dziąśle
Kierunku. Klamra świstu zepnie ten bujny wrak. Naciek kresu, jak jodyny gram,
To stały już dren, kiedy osuwasz się coraz bardziej w ten puściejący trakt.
PRZYBÓR PĘT
Niedosięgła już nigdy równowaga jest wciąż odważnikiem powidoku,
Mieszczącym zetlałą mozaikę z rozłupanych stanów, które mościły się w tobie,
Zanim nie było jeszcze za późno na kolejną odsłonę życia w jej wielokierunkowych
Zakresach, chybotliwych krokach po żeliwnej belce rozpiętej między ruchliwymi
Oczami. Mamy zawsze o coś pretensje, co napędza wirniki pozwalające
Kłapać wszelkie przyrzeczenia względem tej zagraconej pustki, owe roszczenia
Wobec zespalanych ze sobą własnych i cudzych urojeń, gdyż stanowi to
Głębinowe źródło najmniej odczuwalnych potyczek ze światem zalanym
W łoju stałego rozedrgania, krążących wokół każdego słupka cienia orbit
Impulsywnych wejrzeń poza nierównomiernie biegnące fosy zwidujących się
Odmian tego samego braku sensu celu. Kiedy mówiłem ci w kolczastych
Zadyszkach o konieczności życia na bakier względem niepohamowanych
Wymagań, byłaś coraz bardziej żarzącą się bilardową kulą, otoczeni
Parcianymi gazami bieżących przepierzeń, byliśmy przeto coraz bardziej
Demarkacyjnym lontem, pod końcówki którego podtykaliśmy ostrza płomyków,
I zatęchły knebel czasu dalej dławi przełyki obecnego nasłuchu. Razowe
Pęta wystające z nachodzących na siebie ścian zaciskają się momentalnie na
Pęcinach żalu i prowadzą każdy krok na odpowiednie tory kwadratury dookolnej
Marszruty, bez przeciwstawnych sobie punktów, w gardłowej zawierusze, gdzie
Dominium chłamliwej wymiany sklecanych oznajmień złuszcza strop danej,
Nieskończonej chwili trwania w oniemieniu resztek woli, jakby piargi
Samoczynnych uniesień były jeno symulacyjnym manewrem obronnym wobec
Zakusów coraz wyraźniejszego mieszczenia się w odliczonej już końcówce tej
Przesieki dna. Dobywania alternatywnych krzesiw wywołują stłumione
Wyjścia w nierozległe, acz skądeś znajome, stany prędkiego odpychania
Kurczących się w lufie tego spadu stron, odsyłania ich do nieustannego potem,
Karnie już zmierzającego do podstawy tej otwartej piramidy, w której
Przechodzimy wzmożone kursy odpowiadania niczemu wielopostaciowym brakiem.
Numery w kratkach krzyżówki są odpowiedziami na pytania niezaczepione
O żaden torf. Kotwiczenie tylko w zrębach, pionowej, zatęchłej bruździe coraz
Bardziej sztywnego znieruchomienia, poza miarą wszelkich pożegnań, nie witany
Niczym innym, jak prętem wytoczonym z popiołu, na końcowym przystanku
Ogniskowej przekłuć i wybić, kiedy dopiero zaczyna się plwanie na zgarniane
Przez pługi odpady z wcześniejszych ziszczeń, galwanizowanych nieustannie
Otorbionych zejść, samoczynnie spłaszczanych teraz półobrotów, skośnie
Pełzających przemieszczeń w roszadach zaniku, na lejowatym kwartale
Wytchniętych wyzbyć, gdzie zbierasz obtłuczone kliny i gruboziarniste odpryski,
Drobiąc wokół rozrzuconych szczątek, które zachowały się na krawędzi tej zapadni.
PRZYSTĘPY
Bezładny szlam bieżących dojść do przenośnego muru rozłożyście obejmuje
Nawet największe wypiętrzenia tego pobywania wśród występowalnej,
Jedna po drugiej, zgrozy tego prątkującego omiotu, fundowanej przez rozchybotane
Wieści i nieprzejrzyste oznaki, tak mylnie i zwodniczo, markując swą
Sztywną istotę, podchodzące pod twarz. Kompletna bezradność jest taką
Samą symulacją, jak aktywna uważność i pilność w przestrzeganiu zasad. Oto
Coraz bardziej erodujące nas przewyższenia, silnie napięć na glinianych
Tabliczkach czół cofających się szybciej niż sama głowa, kiedy nie pozostaje
Nic poza tym, co zapadająco zastane, wwiercające się w tę wielowarstwową
Wiatę, za którą każdy się szczelnie skrywa, myśląc tylko o parodniowej ucieczce
Pod jakiś tropik szczytu czy na pustynny basen, ażeby zakopać się w chwili
Przeciąganej, jak arsenał strun, aż do poziomego garbu i dotknięcia bocznego dna.
Czymkolwiek byśmy innym żyli, będziemy jedynie mościli się w sparowanych
Przewidzeniach rojonych wcześniej oddaleń od ruchomego oka lejowatego cyklonu,
Niepochwytnego w swej niezmaterializowanej postaci, oddziałującego niczym
Zimny klin przeciągu między uchylonymi dyszami skrzypiących jaźni, w coraz
Szybszych przystępach plackowatej mazi, znoszącej geometryczne podziały,
Wprowadzające skończoność w funkcjonalność naszego miotu losu, prowadzącego
W okratowane koryta coraz większego załomu. Wielodniowe zastoiny
Skrzyżowanych zachowań ulegają nagłemu skupieniu i od wczorajszych jawień
Jesteśmy już poza zastawioną siatką, podłużną jak horyzontalny walec, blisko
Skarpy, przy rwącym potoku, w resztkach zszarzałej zawiei, owalnie lodowej
Szczelinie, jakby odłamki z rozkruszonego nawisu żłobiły kolejny osinowy próg,
Po którym meta majaczy już tylko rumowiskiem. Odjazd to kolejne opuszczenie.
Zdalnie odwleczona nicość. Wygłos pustki niepozostawiający w konewce pory
Żadnego osadu ziarniny z krawędzi kosy. Odwłoki naszych śladów kumulują się
W zasupłaną przerwę między tamtejszym odwrotem od topornego pala, a
Dyndającym stryczkiem koniecznych gestów, ówczesnego pełzania po
Sinusoidalnej linii, na moment nie dłuższy niż tyknięcie, choć jesteśmy zatopieni
Na stałe w żelatynie zastygającej grymasy i rysy w trwały obojczyk odmowy,
Nieodmienni w swych odległościach pomiędzy zębami wideł, jakie nas dzielą
Na coraz bardziej dotkliwie bolesne mikrony pierzchnięć, w spiralnym odbiorze
Najprostszej szczapy oznajmienia o schyłkowym okresie umykania przed
Kłapnięciem wnyki, wygięci w pałąk zwidu realnych przetrąceń. Odliczamy się
Sami. Nie może to trwać dłużej niż potknięcie. Nie może to powstrzymać ubywania.
Przepustnice są pełne. Grodzie zacięte. Większość zaś zgina swój kark,
Wierząc że kiedyś przyniesie jej to moment ulgi, który nastawi zwichnięte pole,
Jakie w sobie nosi, gdy musi obrabiać korzenie cudzych chceń. Poprzeczna
Smuga przechodzi faliście z jednego krańca w drugi, i zawężając go w
Szpadlową macierz, jak pogłębiony wychył, zamienia wszelki zakres w gnilne łożysko.
Zostawiam was w martwym położeniu, lodówko z przepukliną lodu
Wystającą spod drzwiczek zamrażalki, kiedy unieruchamiam się przydrożnym
Horyzontem wyschniętego rowu, i poprzez przekątne pokój ulotni się
Wirnikami najrozmaitszych mar, przechodzących przez ościeżnice jego
Zduszonego przyjmowania coraz to nowych sprzętów, zaprzęg dosięgnie nas
Korodowanym karbem nastających wytycznych, nie przejdziesz więc leśnym
Duktem aż do jego wylotu, tarasując się wpław zwiezionym tu nawozem.
Niewybrzmiały do końca trzpień wychodzi jak porzucony cal. Skulony cień
Wyławia na brzegu ostępy sinic, kumuluje się kolejny zewłok burzy pod trokiem
Zwisającego krachu, dopełnieniom nie może być więc końca, kiedy każą ci
Się zatrzymać i podać powód zdrętwiałego przyjścia, i wtedy mokradła tego schodzenia
W bezczas stają się maskującym odlewem nieprzetkniętych żadną dratwą
Celu śnień. Fioletowy zakos tego utkwienia odsłania fiasko przeniesienia, byłego
Odgonienia wielopostaciowych przynęt, wabiących krótkotrwałe wrażenia aż
Po ich przełyk, które na powrót wtrąca cię w przepastne żwirowisko jałowego
Wytrzebienia z płatów, ziaren i drasek, podrzucając drucianą pętlę, jaką
Przedłuży ci ostatnie życzenie. Łuski prześwietlonego dnia opadają w komin
Spierzchłych wejrzeń i zrastają się z wizjami tego, co nastąpi za kilkadziesiąt
Mil tej coraz bardziej oczadziałej doczesności, gdzie będziemy chybotliwie
Dryfowali na osobnych krach wprost ku ściągającemu, drenującemu dno lejowi
Pozostania z niczym, aż po kielnie spadku, zejście krętą lawiną dreszczy w najniższy
Stopień odchylenia. Nikt tedy nie wychynie poza kontur dostępnego kramu, nie
Zbiegnie się z linią prowadzącą na bezbrzeżne wydmy nowego przeniknięcia
W malstrom zesztywniałych fal, nie odemknie mu bowiem żaden wiatr,
Demarkacyjnie wykrawających jego plan, krat swego zasięgu. Zgrudziałe oko
Cyklonu. Splata się w jeden powróz wszystek kłaków kurzu, wybieranych z
Osiwiałych kątów lub spod uchylanych drzwi. Każde wyjście staje się sygnaturą
Prześwitu, majaczącego dostępu do zabarykadowanego, zewnętrznego świata,
Który, wyludniony do cna, jest coraz silniej obcym narzeczem rytmu swych
Tępych cyklów i żyznego samowchłaniania, albowiem w rosnącym oddzieleniu
Nie wysonduje się już nic innego, każda wymacana rzecz będzie tylko porzuconym,
Zamokłym krzesiwem, które w swej niepotrzebności okaże się poronionym totemem
Tamtejszego czasu, czemukolwiek służącym tylko na pokaz, w tych wszystkich
Katakumbach miałkich objawień, wieńcem zarzuconym na zgięty teraz jak temblak
Kark. Zastana niczym cholewa forma porządku. Nieprzechodnie już niweczenie,
Mające swój początek i koniec w zaciętym punkcie zwrotnym, łożysku charczącego
Tchnienia, stało się dziurawym mostem nad żrąca zawiesiną, i w swej przepastności
Nikt go nie jest w stanie pokonać, cofnąć się czy też przepuścić następnego,
Gdyż nie ma już na nic innego miejsca, owego kłykcia gorzkiego bardziej niż opar
Utrąconej wieży. Zarosła śluza. Wybrak światła. Zatorowane wnęki przyszłych
Osiedleń. Zagęszczenie murami. Oblodzony załom będzie szedł w każdym dziąśle
Kierunku. Klamra świstu zepnie ten bujny wrak. Naciek kresu, jak jodyny gram,
To stały już dren, kiedy osuwasz się coraz bardziej w ten puściejący trakt.
PRZYBÓR PĘT
Niedosięgła już nigdy równowaga jest wciąż odważnikiem powidoku,
Mieszczącym zetlałą mozaikę z rozłupanych stanów, które mościły się w tobie,
Zanim nie było jeszcze za późno na kolejną odsłonę życia w jej wielokierunkowych
Zakresach, chybotliwych krokach po żeliwnej belce rozpiętej między ruchliwymi
Oczami. Mamy zawsze o coś pretensje, co napędza wirniki pozwalające
Kłapać wszelkie przyrzeczenia względem tej zagraconej pustki, owe roszczenia
Wobec zespalanych ze sobą własnych i cudzych urojeń, gdyż stanowi to
Głębinowe źródło najmniej odczuwalnych potyczek ze światem zalanym
W łoju stałego rozedrgania, krążących wokół każdego słupka cienia orbit
Impulsywnych wejrzeń poza nierównomiernie biegnące fosy zwidujących się
Odmian tego samego braku sensu celu. Kiedy mówiłem ci w kolczastych
Zadyszkach o konieczności życia na bakier względem niepohamowanych
Wymagań, byłaś coraz bardziej żarzącą się bilardową kulą, otoczeni
Parcianymi gazami bieżących przepierzeń, byliśmy przeto coraz bardziej
Demarkacyjnym lontem, pod końcówki którego podtykaliśmy ostrza płomyków,
I zatęchły knebel czasu dalej dławi przełyki obecnego nasłuchu. Razowe
Pęta wystające z nachodzących na siebie ścian zaciskają się momentalnie na
Pęcinach żalu i prowadzą każdy krok na odpowiednie tory kwadratury dookolnej
Marszruty, bez przeciwstawnych sobie punktów, w gardłowej zawierusze, gdzie
Dominium chłamliwej wymiany sklecanych oznajmień złuszcza strop danej,
Nieskończonej chwili trwania w oniemieniu resztek woli, jakby piargi
Samoczynnych uniesień były jeno symulacyjnym manewrem obronnym wobec
Zakusów coraz wyraźniejszego mieszczenia się w odliczonej już końcówce tej
Przesieki dna. Dobywania alternatywnych krzesiw wywołują stłumione
Wyjścia w nierozległe, acz skądeś znajome, stany prędkiego odpychania
Kurczących się w lufie tego spadu stron, odsyłania ich do nieustannego potem,
Karnie już zmierzającego do podstawy tej otwartej piramidy, w której
Przechodzimy wzmożone kursy odpowiadania niczemu wielopostaciowym brakiem.
Numery w kratkach krzyżówki są odpowiedziami na pytania niezaczepione
O żaden torf. Kotwiczenie tylko w zrębach, pionowej, zatęchłej bruździe coraz
Bardziej sztywnego znieruchomienia, poza miarą wszelkich pożegnań, nie witany
Niczym innym, jak prętem wytoczonym z popiołu, na końcowym przystanku
Ogniskowej przekłuć i wybić, kiedy dopiero zaczyna się plwanie na zgarniane
Przez pługi odpady z wcześniejszych ziszczeń, galwanizowanych nieustannie
Otorbionych zejść, samoczynnie spłaszczanych teraz półobrotów, skośnie
Pełzających przemieszczeń w roszadach zaniku, na lejowatym kwartale
Wytchniętych wyzbyć, gdzie zbierasz obtłuczone kliny i gruboziarniste odpryski,
Drobiąc wokół rozrzuconych szczątek, które zachowały się na krawędzi tej zapadni.
PRZYSTĘPY
Bezładny szlam bieżących dojść do przenośnego muru rozłożyście obejmuje
Nawet największe wypiętrzenia tego pobywania wśród występowalnej,
Jedna po drugiej, zgrozy tego prątkującego omiotu, fundowanej przez rozchybotane
Wieści i nieprzejrzyste oznaki, tak mylnie i zwodniczo, markując swą
Sztywną istotę, podchodzące pod twarz. Kompletna bezradność jest taką
Samą symulacją, jak aktywna uważność i pilność w przestrzeganiu zasad. Oto
Coraz bardziej erodujące nas przewyższenia, silnie napięć na glinianych
Tabliczkach czół cofających się szybciej niż sama głowa, kiedy nie pozostaje
Nic poza tym, co zapadająco zastane, wwiercające się w tę wielowarstwową
Wiatę, za którą każdy się szczelnie skrywa, myśląc tylko o parodniowej ucieczce
Pod jakiś tropik szczytu czy na pustynny basen, ażeby zakopać się w chwili
Przeciąganej, jak arsenał strun, aż do poziomego garbu i dotknięcia bocznego dna.
Czymkolwiek byśmy innym żyli, będziemy jedynie mościli się w sparowanych
Przewidzeniach rojonych wcześniej oddaleń od ruchomego oka lejowatego cyklonu,
Niepochwytnego w swej niezmaterializowanej postaci, oddziałującego niczym
Zimny klin przeciągu między uchylonymi dyszami skrzypiących jaźni, w coraz
Szybszych przystępach plackowatej mazi, znoszącej geometryczne podziały,
Wprowadzające skończoność w funkcjonalność naszego miotu losu, prowadzącego
W okratowane koryta coraz większego załomu. Wielodniowe zastoiny
Skrzyżowanych zachowań ulegają nagłemu skupieniu i od wczorajszych jawień
Jesteśmy już poza zastawioną siatką, podłużną jak horyzontalny walec, blisko
Skarpy, przy rwącym potoku, w resztkach zszarzałej zawiei, owalnie lodowej
Szczelinie, jakby odłamki z rozkruszonego nawisu żłobiły kolejny osinowy próg,
Po którym meta majaczy już tylko rumowiskiem. Odjazd to kolejne opuszczenie.
Zdalnie odwleczona nicość. Wygłos pustki niepozostawiający w konewce pory
Żadnego osadu ziarniny z krawędzi kosy. Odwłoki naszych śladów kumulują się
W zasupłaną przerwę między tamtejszym odwrotem od topornego pala, a
Dyndającym stryczkiem koniecznych gestów, ówczesnego pełzania po
Sinusoidalnej linii, na moment nie dłuższy niż tyknięcie, choć jesteśmy zatopieni
Na stałe w żelatynie zastygającej grymasy i rysy w trwały obojczyk odmowy,
Nieodmienni w swych odległościach pomiędzy zębami wideł, jakie nas dzielą
Na coraz bardziej dotkliwie bolesne mikrony pierzchnięć, w spiralnym odbiorze
Najprostszej szczapy oznajmienia o schyłkowym okresie umykania przed
Kłapnięciem wnyki, wygięci w pałąk zwidu realnych przetrąceń. Odliczamy się
Sami. Nie może to trwać dłużej niż potknięcie. Nie może to powstrzymać ubywania.
Przepustnice są pełne. Grodzie zacięte. Większość zaś zgina swój kark,
Wierząc że kiedyś przyniesie jej to moment ulgi, który nastawi zwichnięte pole,
Jakie w sobie nosi, gdy musi obrabiać korzenie cudzych chceń. Poprzeczna
Smuga przechodzi faliście z jednego krańca w drugi, i zawężając go w
Szpadlową macierz, jak pogłębiony wychył, zamienia wszelki zakres w gnilne łożysko.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |