
W STRONĘ KLASOWEGO COMING OUTU (ADAM LESZCZYŃSKI: 'LUDOWA HISTORIA POLSKI')
A
A
A
„Historia stosunku inteligencji polskiej do chłopów jest oczywiście o wiele bogatsza i bardziej zawiła. Niemniej jednak można by z tej historii wyciągnąć skrótowy wniosek, że chłopów darzono albo współczuciem, albo obojętnością, albo się ich bano, albo ich eksploatowano, albo ich lekceważono, albo im schlebiano, nigdy ich tak naprawdę nie rozumiejąc. Owo niezrozumienie najwyraźniej odbija się w obrazie kultury chłopskiej ukształtowanym przez inteligenckie wyobrażenia, inteligenckie uproszczenia i uprzedzenia. Taki obraz, niestety, pokutuje w powszechnej świadomości do dziś” (Wiesław Myśliwski: „Kres kultury chłopskiej”).
O „Ludowej historii Polski” Adama Leszczyńskiego bardzo szybko powiedziano bardzo dużo, prawie wszystko. Wytknięto mu (w dużej mierze słusznie) wszystkie przeoczenia i uproszczenia, wychwalono (jak najsłuszniej) na wszystkie możliwe sposoby. „Ludową…” w błyskawicznym tempie obudowała pokaźna bibliografia, obrosła cyfrowym bluszczem komentarzy. Kiedy w miarę lektury książki warszawskiego historyka robię więc notatki i uwagi, które zamierzam zawrzeć w błyskotliwym omówieniu, ale równocześnie śledzę bieg tej lawiny komentarzy i wpisów w mediach społecznościowych, mina mi rzednie i muszę po kolei swoje notki wraz z jakże celnymi polemikami wykreślać i gumować. W namnażających się świadectwach lektury moje myśli i spostrzeżenia zostają po wielekroć i często lepiej wypowiedziane (nie tylko one rzecz jasna, pojawia się sporo innych, o których nie mam pojęcia bądź na które nigdy bym nie wpadł). Z jednej strony jako recenzent zaczynam czuć się zwolniony z obowiązku pisania zamówionego przez Redakcję kolejnego omówienia, z drugiej strony wszakże, czując ciążące na sobie zobowiązanie, mam przed sobą diabelnie trudne zadanie napisania „czegoś”.
Kusi więc, żeby napisać esej o stylach odbioru tej książki i polemikach, jakimi pęcznieją „internety” i „sosziale”. Stanowią one zupełnie nadzwyczajny fenomen: „Ludowa…” rozeszła się jak ciepłe bułeczki, jak „Sztuka kochania” Wisłockiej w latach 70.! W mojej, nazwijmy ją „inteligencką”, bańce informacyjnej czytają ją dosłownie wszyscy (a jeśli opasłego tomiszcza nie czytają, to z pewnością przyswoili po 2-3 wywiady z autorem, które tomowi towarzyszą i streszczają zasadniczą myśl, co pozwala znakomicie udawać znajomość samej książki). Dawno już nie było pozycji, której „wstyd nie znać”. Choćby z tego czytelniczego wzmożenia widać, że książka współgra ściśle z zeitgeistem, tak jak zeitgeist lat 90. rezonował w książkach Normana Daviesa.
„Ludowa…” jest oczywiście pracą na styku naukowości (obfitość źródeł, przypisów, metodologicznej konsekwencji i samoświadomości) i popularnonaukowości (potoczystość stylu, anegdotyczność przykładów, literacka swada i narracyjny dar autora) w iście amerykańskim stylu (autor świadomie nawiązuje do Howarda Zinna – nie robi tego jednak niewolniczo [zob. s. 562-571]). To jednak niewiele tłumaczy. Co zatem sprawia, że mamy do czynienia z resuscytacją martwego, zdawałoby się, fenomenu tzw. „inteligenckiego bestsellera”? Wydaje się, że książka Leszczyńskiego pojawiła się, gdy przekroczona została masa krytyczna rożnych „wiszących w powietrzu” tendencji. Nadejście rozprawy Leszczyńskiego zapowiadały już prace Michała Łuczewskiego („Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej”), Jana Sowy („Fantomowe ciało króla”), Andrzeja Ledera („Prześniona rewolucja”), esej Andrzeja Mencwela („Toast na progu”), monumentalna „Krótka historia długiego trwania. Kapitalizm” Kacpra Pobłockiego, rozprawy historyków i historyczek Zagłady. Wszystkie one próbowały przekroczyć, jeśli wolno sobie pozwolić na takie upraszczające zryczałtowanie, paradygmaty myślowe polskiej akademickiej historiografii i wszystkie niemal z miejsca zaczęły inspirować zażarte dyskusje, rozmontowywać dominujące style myślenia, konfrontować się z naszymi wyobrażeniami. Nic dziwnego że strażnicy oficjalnej polityki historycznej wytaczają przeciw autorom ciężkie działa (por. wystąpienie min. Magdaleny Gawin podczas konferencji „Polska – Wielki Projekt”, 9-11 października 2020). Większości spośród wspomnianych prac brakowało jednak monumentalnej skali i ciała – merytorycznego wsadu faktów, tej mrówczej archiwistycznej roboty, którą zamierzył Leszczyński (nb. w trakcie pracy zauważył on, że często wystarczy odkurzenie faktów i świadectw dobrze opisanych w latach 50. i 60. przez historyków marksistowskich, ale ze względu na „złe pochodzenie” wypartych ze współczesnego obiegu). Niezbędnym i aktualnym pendant do dziejowej panoramy Leszczyńskiego jest historia chłopskich strategii opisana niemal równolegle przez Michała Rauszera w „Bękartach pańszczyzny” i „wynalezienie” Europy Wschodniej, o którym opowiada właśnie wydana w Polsce klasyczna rozprawa Larry’ego Wolffa „Wynalezienie Europy Wschodniej. Mapa Cywilizacji w dobie Oświecenia”.
Rok ukazania się książki Leszczyńskiego jest też, mam wrażenie, rokiem plebejskiego bohatera literackiego: Jakuba Szeli z nagrodzonej Nike „Baśni o wężowym sercu” Radka Raka, Franciszka Karego z „Chama z kulą w głowie” Ziemowita Szczerka czy Aloisa Pokory z „Pokory” Szczepana Twardocha. Nie odmówię sobie przyjemności przywołania w tym samym kontekście narratora „Kajś” Zbigniewa Rokity, który swój esej rozpoczyna od deklaracji: „Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe” (Rokita 2020: 13).
Wydaje się, że godzenie się z naszą chłopską (lub szerzej „ludową”, bo rozróżnienie jest istotne – na użytek recenzji trochę je spłaszczam) przeszłością, jakaś „apostazja z Soplicowa” (zapowiedziana rok wcześniej przez fenomen odbiorczy „Powrotu do Reims” Didiera Eribona) ma w sobie ogromny i bardzo obiecujący potencjał emancypacji, pogodzenia z własną historią i transformacji teraźniejszości, jest czymś wyglądanym, mniej bądź bardziej świadomie wyczekiwanym w sytuacji społecznego klinczu. Bez względu na różne zastrzeżenia formułowane przez drobiazgowych lub ideowo wzmożonych recenzentów z prawa i z lewa, za największą wartość książki Leszczyńskiego uznać wypada to, że rodzi potrzebę przemyślenia narodowych dziejów i naszych własnych genealogii.
„Powrót do Reims” przywołałem nieprzypadkowo – francuski socjolog, dziennikarz, filozof, teoretyk i aktywista LGBTQ dokonał w niej klasowego coming outu. Tam, gdzie wszyscy spodziewaliby się intymnej opowieści o „odmieńczej” seksualności, Eribon opisał skrywaną przemoc klasowego „społeczeństwa jako werdyktu”. Leszczyński oczywiście nie dokonuje mniejszościowego coming outu, ale w polskim społeczeństwie, którego uwaga skupiona jest na przyśpieszonej mniejszościowej emancypacji (i radykalnym backlashu ze strony rządzących, fanatyków religijnych i episkopalnej „konserwy”), zaproponował nam – jak Eribon we Francji – zupełnie inny rodzaj coming outu: wypowiadania chłopskich (ludowych) korzeni, chłopskich nieopowiedzianych historii – kompletnie nielicujących z historią „narodową”, która ukazuje się nam jako historia w gruncie rzeczy klasowa i mniejszościowa, nieswoja.
Nie można tu nie wspomnieć o okolicznościach czytania, o tym, że my – czytelnicy „Ludowej…” – wciąż w trakcie lektury spoglądamy za okno, wciąż skrolujemy newsfeedy i oglądamy telewizje informacyjne. Oto bowiem bezprecedensowy w dziejach Polski, w jej ludowych dziejach, Ogólnopolski Strajk Kobiet porusza całą Polskę, także tę prowincjonalną, gdzie „nasza chata z kraja”. Czy ta rebelia (proponowanie ludowej historii Polski poza doświadczeniem genderowym i bez choćby próby zmierzenia się ze skalą seksualnej przemocy wpisanej w ten system stanowi poważny zarzut wobec Leszczyńskiego; z tym wymiarem pańszczyzny zmierzył się niedawno, oczywiście wycinkowo, Michał P. Garapich w „Dzieciach Kazimierza” [2019]) jest czymś nowym, innym od wszystkiego, co znane? Czy może domyka emancypacyjną i męską (poczytajcie Agnieszkę Graff, Shanę Penn czy Agnieszkę Mrozik!) rewolucję „Solidarności” o feministyczny element? Chciałbym wierzyć, że historycy będą kiedyś mówić o długiej polskiej rewolucji 1980-2020, której ostatnim aktem były wybory dające władzę w Polsce partii, na której czele stoi trzeciorzędny uczestnik wydarzeń z Sierpnia, a obecny strajk otwiera nowy rozdział naszej historii, odnawia definicje wspólnotowości, projektuje równość, o jakiej nigdy nad Wisłą nie słyszano. Jaką perspektywę otwiera? O jaką stawkę gra? Co nam proponuje? Jaką emancypację zapowiada?
***
Czytając Leszczyńskiego, uświadamiamy sobie główną tezę autora: że w najnowszej historii Polski rządzące elity składały obietnice równościowe. Za każdym razem były to obietnice ze słabym pokryciem, finalnie niespełnione, a dominująca narracja rządzących zakładała, w miarę rosnącego rozczarowania ludu, propagandową neutralizację rosnących konfliktów w imię mickiewiczowskiego „kochajmy się!”, a więc swoistej utopii jedności. Otrzymujemy więc w książce Leszczyńskiego wizję bardzo fatalistyczną, ukazującą różne przebrania wciąż tej samej historii peryferyjnego społeczeństwa. Rządy u zarania II RP dokonały kilku nowoczesnych reform (prawa kobiet, prawo pracy), ale reformy te rozmieniły się na drobne, brakło woli i konsekwencji w ich przeprowadzeniu, a pakt lanckoroński w 1923 oznaczał zamknięcie heroicznego okresu i początek staczania się ku faszystoidalnym rządom, rosnącemu rozwarstwieniu społecznemu i kryzysowi całej formacji, paroksyzmowi strajków chłopskich w 1937 roku. Polska Ludowa wyszła od tego, co zaniedbała II RP, ogłaszając w 1944 roku reformę rolną. Epizod stalinowski był w PRL w zasadzie krótki, kolektywizacyjna urawniłowka straciła zęby, a lata 60. wymyły z nas do cna komunistyczny internacjonalizm i wizję kultury proletariackiej, robotniczo-ludowej. Gomułka przegrał z moczarowskim nacjonalizmem, katolicyzmem masowym w wydaniu Stefana Wyszyńskiego i rosnącymi aspiracjami społeczeństwa do konsumpcji.
W kryzysie legitymizacyjnym polskiego komunizmu okazało się, że duch kultury szlacheckiej był w PRL wciąż tak silny, że nominalnie Ludowa Polska zaczęła przywoływać go po to, by się społecznie zalegitymizować, by się definiować jako de facto szlachecka republika egalitarna (obszernie pisał o tym Przemysław Czapliński w szkicu „PRL i sarmatyzm”). Najlepiej ducha późnego PRL oddał Edmund Osmańczyk, który w 1977 roku dość osobliwie przedstawiał teleologię Polski Ludowej: „Póki szliśmy do rewolucji społecznej, naturalne było odcinanie się od wszystkiego, co szlacheckie. Ale dziś, kiedy cały lud został nobilitowany, nie ma żadnego powodu, by tego, co w tym uszlachceniu dobre, roztropne, śmiałe, nie wydobywać na światło i czynić wzorcem dla młodych pokoleń” (Osmańczyk 1977: 129). W tym sensie ruch „Solidarności” był ucieleśnieniem tego sarmackiego ducha uszlachcenia wszystkich; był dżinnem, który niechcący wymknął się z zaczarowanej lampy PRL. „Sarmackie” elementy zrywu „Solidarności” wyliczył Czapliński: wiecowy demokratyzm, męskocentryzm, negację polityczności, wybiórczy tradycjonalizm, regionalizm, kult maryjny (zob. Czapliński 2011: 180-181). Obserwujący ruch z dystansu Günter Grass ponoć nie mógł się nadziwić, że Lech Wałęsa, przywódca, jakby nie było, robotniczy, nosi w klapie Maryję, a nie Różę Luksemburg (zob. Wilk 2020).
III RP złożyła nieco inne obietnice. Części dotrzymała (należymy do NATO i, wciąż jeszcze, UE). W części zawiodła. Niektórzy nazywają to zdradą elit (Bronisław Wildstein), inni klęską „Solidarności” (David Ost). Obiecała bowiem, że wszyscy dołączymy do mitycznej klasy średniej: chłop, robotnik, inteligent (znowu bez kobiet – zdradzonych „kompromisem aborcyjnym”). „Nasza propozycja – mówił w słynnym, założycielskim wystąpieniu Leszek Balcerowicz – to gospodarka rynkowa, o strukturze własnościowej występującej w krajach wysoko rozwiniętych, otwarta na świat. Gospodarka, której reguły sią dla wszystkich jasne: liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce, chęć do pracy” (cyt. za Kołodziejczyk 2020: 11). Była to obietnica równościowa i przekraczająca dychotomię szlachta-lud, ale i tej nie udało się dotrzymać – klasę średnią od bezdomności dzielą ponoć trzy raty kredytu hipotecznego, a jej kultura jest słaba, płytko zakorzeniona, skażona imitatywnością. Nic dziwnego więc, że widma dawnych podziałów szybko powróciły. Pierwszym stylem architektonicznym III RP okazał się „dworek szlachecki”, kinowymi blockbusterami, w których rozpoznawaliśmy historyczne ramy naszego wspólnotowego funkcjonowania, były ekranizacje „Ogniem i mieczem” i „Pana Tadeusza” (odpowiednio ponad 7 milionów widzów i ponad 6 milionów widzów, podczas gdy ekranizacja „Przedwiośnia” zgromadziła w kinach zaledwie nieco ponad 1,5 miliona widzów), w nowych firmach zapanowały zaś „folwarczne stosunki pracy” i równocześnie wiara w akronim TINA, zastępujący w nowych czasach Bożą Opatrzność.
Nominalnie inluzywny projekt III RP okazał się, delikatnie mówiąc, nie dość inkluzywny: wykluczał ogromną część prowincji, a w metropoliach produkował prekariat. Jego społeczna legitymizacja zaczęła się niebezpiecznie kurczyć, pojawiły się miliony ludzi „do zagospodarowania”. Nic dziwnego więc, że pojawił się Andrzej Lepper i jego ruch „Samoobrona”, a wreszcie Mesjasz tzw. „dobrej zmiany”. Jarosław Kaczyński ogłosił swoisty mariaż tego, co ludowe, i tego, co szlacheckie, w wielogłowej hydrze zwanej w nowej nomenklaturze Suwerenem. Powstało hybrydyczne monstrum jakby z powieści Radka Raka wyjęte, w której dziedzic Bogusz i Jakób Szela zamieniają się (choć nigdy do końca!) duszami; monstrum ulepione z dobrze znanych ingrediencji: „Kiedy zatem Jakób Szela pewnego wrześniowego dnia zbudził się w leśnej ściółce, był kimś zupełnie innym niż dotąd. Dwie pamięci kołatały mu się we łbie, mroczyło mu przed oczami, a rzygać się chciało jak po tęgiej popijawie. Rzygał tedy, ale niewiele to pomagało. Pan i cham tłukli mu się pod kopułą, a każdy trzymał mocno i nie chciał odpuścić” (Rak 2019: 308).
Podobnie jak wszystkie poprzednie, obietnica złożona przez Dobrą Zmianę była inkluzywna – ustami prezesa zaproszono nas w wieczór wyborczy 2015 roku do dołączenia do „Wielkiej Biało-Czerwonej Drużyny”. Złożona obietnica wolności została przez wielu, szczególnie młodych, odrzucona. Rozpoznali oni jej anachroniczny charakter opisany (przy innej okazji) przez Petera Sloterdijka: „Podmiotem starożytnej wolności jest lud (…) wolność jest tu ściśle prawem zbiorowości do etnicznego zamknięcia się w sobie. Oznacza przywilej bycia kierowanym wyłącznie przez zwyczaje, obyczaje i instytucje, które od młodych lat kierowały członków zbiorowości. Wolność zatem oznacza tu spontaniczną zgodę jakiejś grupy ludności na umiłowany despotyzm jej tradycji” (Sloterdijk 2018: 23). Jak wszystkie obietnice i ta, źródłowo skażona retrotopijnością, jest oczywiście nie do utrzymania. Na tym polega fatalizm naszych dziejów. Nie wszyscy też chcą do niej dołączyć, narażając się na bycie – to kolejny bon mot Naczelnika – „gorszym sortem”. Nie godzimy się na „wolność skażoną despotyzmem”, jest nas jakieś 10 milionów i nasza nadzieja tkwi właśnie w tym dziejowym fatalizmie. Taką dziwną słodko-gorzką lekcję odbieramy jako czytelnicy Leszczyńskiego.
***
Niedawno publicysta „Kultury Liberalnej” ogłosił „koniec pokoleń podległości” Pisał: „Oto znaleźliśmy się na obszarze nieznanym – odpowiedniku białych plam na dawnych mapach. Po raz pierwszy od XVIII wieku dorosło pokolenie, które urodziło się i ukształtowało we własnym, suwerennym państwie. Jest to fakt nie tylko godny odnotowania czy celebracji, ale przede wszystkim gruntownego przemyślenia na przyszłość” (Kuisz 2018: 9). Piszący o „młodych Polakach” Jarosław Kuisz prześlepił, że ów „koniec pokoleń podległości” w większej mierze dotyczy młodych kobiet niż mężczyzn. To bowiem przede wszystkim kobiety nadają impet czemuś, co bywa określane „wojną” („To jest wojna!” – głoszą w ślad za tytułem książki Klementyny Suchanow transparenty protestujących), choć można to też nazwać rewolucją. I jest to rewolucja nie tyle i nie tylko o charakterze politycznym, ale głębszym, społeczno-kulturowym.
Chciałby wierzyć, że tak mocne wejście Strajku Kobiet, którego działania obserwuję i w które staram się włączać, definiowanego jako istotny aktor na scenie politycznej i społecznej, połączone ze zmierzchem hierarchicznego katolicyzmu to dwa źródła nadziei na wyegzorcyzmowanie z naszej historii hybrydycznego monstrum Szeli/Bogusza, Pana i Chama.
Chciałbym wierzyć, że książka Leszczyńskiego stanowi summę historycznych i dialektycznych doświadczeń wspólnoty, która odchodzi w przeszłość, ustępując miejsca wspólnocie, która będzie definiować się zupełnie inaczej, stawać wobec innych wyzwań, inaczej budować wewnętrzne i zewnętrzne relacje. O taką wspólnotę, zdolną przekroczyć ramy fatalizmu, warto się bić. Każda emancypacja wymaga swoich coming outów, każda emancypacja zaczyna się od narracji comingoutowych, to one dają narzędzia do rozpoznania świadomości i nazwania sytuacji opresji. Coming out jest nie tylko zdaniem sprawy z własnej tożsamości, ale stanowi też projekt tożsamościowy na przyszłość.
Żeby na nowo zorganizowana wspólnota mogła zaistnieć (ma, nie zapominajmy, potężnych instytucjonalnych wrogów, w tym politykę historyczną i edukacyjną państwa), musimy odbyć pracę żałoby nad naszą wyobraźnią historyczną, nad Soplicowem, w którym nigdy nie mieszkaliśmy, i pogodzić się z egalitarną plebejskością, odbyć na własnych zasadach powrót do prywatnego Reims, dokonać własnych coming outów z tradycyjnie pojmowanej polskości z jej niewyrażaną wprost, ale wszechobecną fałszywą świadomością klasową.
Ta załgana świadomość jest źródłem naszych cierpień na bardzo elementarnym poziomie, nikt chyba nie jest od niej wolny. Trochę pisał o tym w szkicu „Kres kultury chłopskiej” Wiesław Myśliwski, wskazując, że owa świadomość jest dwubiegunowa: z jednej strony owocuje pogardliwym paternalizmem, z drugiej naiwną „chłopomanią” (pismofolkowe.pl) – a oba zjawiska są dziś bardzo obecne w przestrzeni publicznej – lecz problem wydaje się znacznie szerszy. Oto bowiem w niedawno opublikowanym podsumowaniu wieloletnich badań nad postawami i wartościami Polek i Polaków w latach 1990-2018 czytamy o towarzyszącym nam w kontaktach społecznych nieustannie lęku statusowym: „Z jednej strony jest to lęk o zachowanie obecnie zajmowanej pozycji społecznej, a z drugiej o jej społeczne rozpoznanie. Uczucie to jest artykułowane wprost wszędzie tam, gdzie badani dawali wyraz przekonaniu, że klasa średnia, w której, jak można domniemywać, widzą sami siebie, zanika, kurczy się, a jej członkom zagraża degradacja społeczna” (Marondy i in. 2019: 97). Cechuje nas, podsumowuje badaczka, pogarda wobec tych, którzy „są poniżej”, jak i tych, którzy „się ustawili”. Eksplikacje czysto ekonomiczne nie wyczerpują, jak sądzę, tego fenomenu lęku społecznego. Nakładają się one u nas na długą pamięć relacji feudalnych i ich reprodukcji w różnych historycznych dekoracjach, a także świadomość, że jesteśmy z naszymi prywatnymi plebejskimi historiami rodzinnymi zupełnie inaczej ukształtowani, niż chciałaby oficjalna historia narodowa (a w istocie klasowa). Wobec tej dominującej historii jesteśmy (prawie) wszyscy odmieńcami i bękartami (do czego wstyd się przyznać), a nasze płytkie w niej zakorzenienie pustoszy nasze myślenie o sobie i nasze społeczne, na różne sposoby niedojrzałe i zdeformowane, neurotyczne relacje.
Myślę o tym, mając w pamięci tzw. „zmowę tworkowską”, o której większość z Państwa, mogę się założyć, czyta po raz pierwszy. Czym była?
Chłopi z moich rodzinnych (po mieczu, choć może powinienem powiedzieć „po lemieszu”) okolic, wzniecili w 1811 roku powstanie, które zmiotło w Prusach relikty pańszczyzny. Nazwiska tych samych chłopskich rodzin widziałem 200 lat później w dzienniku lekcyjnym, gdy pracowałem jako nauczyciel w wiejskiej szkole: tak, uczyłem potomków tych zapomnianych powstańców. W samym moim rodzinnym powiecie pszczyńskim w powstaniu brały udział 74 gminy, w tym 32 gminy ograniczyły się tylko do odmowy wykonywania świadczeń, 36 gmin wykazało bardzo dużą aktywność, a udział chłopów w powstaniu był powszechny. „16 lutego chłopi z Pielgrzymowic udali się do Pawłowic, gdzie napadli na dwór Ferdynanda Gusnara. »Gusnar każdemu chłopu musiał ucałować ręce. W Pawłowicach wyrządzono szkodę na 1200 talarów. (…) Dołączyli do nich przybysze z Jastrzębia Górnego oraz Bzia. Wsadzili właściciela do drewnianej klatki, wywieźli do pobliskiego Strumienia i zmusili do zniesienia pańszczyzny w swoich dobrach. Przywódcą był Maciek Kiełkowski z Pielgrzymowic. Na pomoc przybyło wojsko pruskie, które osadziło buntowników w pałacowych lochach i każdemu z nich wymierzyło karę chłosty od 20 do 60 uderzeń. Ruch chłopski między 11 a 16 lutym polegał na żądaniu wydania edyktu wolności, odrzuceniu jakichkolwiek świadczeń na rzecz dworów, lekceważeniu i poniżaniu panów, stosowaniu wobec nich przemocy, masowych wystąpień wykraczających poza ramy legalności« – […]. Oznaczało to, że dalsza eskalacja oporu wsi zaczynała z punktu widzenia władz przybierać charakter zbyt niebezpieczny, groźny dla istniejącego porządku feudalnego” (Adler 2016).
Kim byłyby te dzieci, kim byłbym ja sam, gdyby pamięć o tym zapomnianym powstaniu stała się przedmiotem nauczania szkolnego, gdyby stanowiła element tożsamościowego i, jeśli można tak powiedzieć, godnościowego rozpoznania, jak powstanie warszawskie, o którym lekcje byłem zobligowany, a jakże!, dawać tym potomkom dzielnych śląskich „bękartów pańszczyzny”?
***
O tym wszystkim właśnie rozmyślam, jadąc samochodem przez sam środek ziem objętych powstaniem lutowym 1811 roku. Myślę o tym, gdy mija mnie furgonetka ekipy fachowców z firmy „Kawaleria budowlana”! No tak, myślę sobie, oto smutne potwierdzenie faktu, że są na tym świecie fantazmaty, których najbardziej dociekliwy lewicujący akademik nie ruszy z posad. Kawaleria budowlana – niech ją szlag!
Dopiero w domu, będąc pod wrażeniem tej nazwy, sprawdzam firmę bliżej. Faktycznie, działa taka. Myślę, by o niej napisać w pesymistycznej konkluzji planowanego szkicu o książce Leszczyńskiego. Na szczęście koleżanka wyposażona w feministyczne szkiełko i oko wskazuje mi na to, że właścicielką firmy jest kobieta, a w logotypie występuje nie groźny i arcypolski kawalerzysta z lancą, ale niegroźny konik na biegunach. Może więc to ironiczne przejęcie fantazmatu pozwala na ostrożnie optymistyczną puentę, że naprawdę następuje „koniec pokoleń podległości”, a historyczne widma powracającego chocholego tańca elit z ludem są coraz słabsze, coraz odleglejsze, przezroczystsze? Oby. Tego Państwu i sobie życzę nie tylko na nowy 2021 rok.
LITERATURA:
Adler R. [2016]: „Śląsk zbuntowany. Bunty chłopskie od XVII do połowy XIX wieku a pruska kolonizacja Śląska” http://lewicowo.pl/slask-zbuntowany-bunty-chlopskie-od-xvii-do-polowy-xix-wieku-a-pruska-kolonizacja-slaska/.
Kołodziejczyk D.: „Od idealizmu przełomu po pragmatykę rozczarowania: w stronę hermeneutyki dyskursu transformacyjnego”. W: „Po transformacji? Literackie idiomy zjawisk i procesów rzeczywistości III Rzeczpospolitej”. Red. H. Gosk, Ł. Pawłowski. Warszawa 2020.
Kuisz Ł.: „Koniec pokoleń podległości. Młodzi Polacy, liberalizm i przyszłość państwa”. Warszawa 2018.
Marody M.:. „Społeczeństwo na zakręcie. Zmiany postaw i wartości Polaków w latach 1990-2018”. Warszawa 2019.
Myśliwski W.: „Kres kultury chłopskiej”. https://pismofolkowe.pl/artykul/kres-kultury-chlopskiej-2514.
Osmańczyk J.E.: „Rzeczpospolita Polaków”. Warszawa 1977.
Rak R.: „Baśń o wężowym sercu”. Warszawa 2019.
Rokita Z.: „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku”. Wołowiec 2020.
Sloterdijk P.: „Stres a wolność”. Przeł. B. Baran. Warszawa 2018.
Wilk M. [2020]: „Patrząc Wilkiem: Listownie”. https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-74/artykul/listownie.
Adam Leszczyński: „Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |