
NIE-OSTATNIA IMPREZA NARCYZÓW (WSZYSCY MOI PRZYJACIELE NIE ŻYJĄ)
A
A
A
Jak wyobrażamy sobie piekło? Wpływ wielu tekstów kultury wyrobił w nas obraz diabelskich kotłów, ognia i przytłoczenia. W filmie Jana Belcla piekło przybrało formę studenckiej imprezy. Miejsce z pozoru idealne dla narcyza: piękne dziewczyny, przystojni mężczyźni, a wszyscy są bajecznie bogaci. Gdzie, jak nie tu, zrobić sobie wspaniałe selfie, by natychmiast zamieścić je na Facebooku, albo boomerangowy filmik idealny na szybkie instastory? To tu jest okazja do flirtu, połechtania swojego ego, kiedy okazuje się, że stanowimy obiekt zainteresowań czy nawet zdrady partnera z nowopoznanym chłopakiem. Przekraczając próg willi, bohaterowie „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” bezwiednie wkraczają w piekielne czeluści, mieniące się ciepłym, pulsującym, żółtym światłem lampek choinkowych.
Akcja filmu dzieje się w Polsce, jednak wiele jego elementów wyraźnie sygnalizuje nam coś zupełnie innego. Czerwone kubeczki, poncz, gra w „beer ponga”, przepych widoczny w wystroju domu i jego wielkość, trofea myśliwskie na ścianach, gabinet głowy rodziny zamieszkującej willę, a w schowku, pod kluczem – nabita broń. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to typowy polski dom. Również podjęte w filmie wątki są nietypowe dla rodzimych produkcji. Motywy zostały przejęte z amerykańskich sex comedies, w hybrydycznym połączeniu ze slasherem. Tytuł to raczej sarkastyczny komentarz do braku umiejętności nawiązywania zdrowych relacji przez bohaterów – na próżno szukać tu przyjaźni. Uczestnicy zabawy są zapatrzeni w siebie i własne potrzeby.
Akcja prologu filmu dzieje się pierwszego dnia 2021 roku. Wizualnie produkcja przypomina zimne skandynawskie kryminały. Po chwili przekonujemy się jednak, że ten element filmu powiela proste, znane z popkultury schematy, gdzie w głównych rolach widzimy niedopasowaną parę policjantów. Funkcjonariusze zastają na miejscu pobojowisko – kilkadziesiąt ciał leży w przedziwnych pozach, jak z obrazów Hieronima Boscha.
W następnej scenie przechodzimy do retrospekcji, w której gospodarz, Marek, oprowadza parę znajomych po posiadłości i streszcza im życiorysy pozostałych gości. Stykamy się tu z jawną ekspozycją, twórca nie zostawia nic domysłom i dedukcji widza. Przez opisy przebijają stereotypowe cechy bohaterów, niektórzy są kopiami bohaterów mainstreamowych, zagranicznych komedii: chłopak po odwyku, uduchowiona dziewczyna, nieznający języka obcokrajowiec, cwaniak-raper obowiązkowo w baseballowej czapeczce, dwaj niepopularni faceci, którzy nieumiejętnie próbują kogoś poderwać. „W każdym filmie tacy są” – podsumowuje Marek.
Światem młodych bohaterów rządzi hedonizm i fatum. W domu Marka nie ma tematów tabu: widzimy ciągłe łamanie zasad, a każda próba odejścia od chaosu i powrotu do kultury ukrócona zostaje eskalacją przemocy. Dość szybko okazuje się, że seks jest motorem działań postaci, to on pcha akcję do przodu. Rozwój wydarzeń zapoczątkowany zostaje poprzez dosięgnięcie do zakazanego owocu w postaci zdrady. Anastazja skutecznie podrywa Filipa, a cykl zabijania rozpoczyna właśnie akt seksualny. Kiedy kochankowie oddają się uciechom, broń wypala, zabijając gospodarza. Zabójstwo nie było celowe, stanowiło wynik bezmyślności dwójki studentów. Przez cały film otrzymujemy wskazówki od twórców co do sposobu, w jaki dana postać tej nocy zginie: podrywacz, któremu była dziewczyna życzy, aby się udławił, kończy życie uduszony własnymi wymiocinami; dziewczyna zażywająca narkotyki, zgodnie z ostrzeżeniami, umiera na zawał; dostawcy pizzy, zgodnie z makabryczną poradą Marka, wiesza się z rozpaczy.
Najciekawsza postać to ta zupełnie niepasująca do reszty – wspomniany wcześniej dostawca pizzy, który do posiadłości trafił przypadkiem. Jest w podobnym wieku, co uczestnicy imprezy, ale żyje skrajnie inaczej – studiuje chemię, boi się utraty pracy (widocznie doskwiera mu brak pieniędzy), jest raczej wycofany. Bohater otacza opieką nie tylko swoją matkę, ale i ujawnia altruistyczne zapędy nawet, gdy przedziera się przez tańczący tłum – wtedy udziela troskliwych wskazówek obcym ludziom. Ostatecznie popełnia samobójstwo, tak jak przepowiedział mu gospodarz. Jako jedyny ginie z własnego wyboru, a nie z przyczyn zewnętrznych. Krytycy zarzucają scenarzyście, że splatanie losów bohaterów jednowymiarowych robi wrażenie wymuszonego, ale taki zabieg jest celowy. Postacie to jedynie pionki: „Jestem bezwolną marionetką w kręgach szatana” – wołała Anastazja, a pożegnalny list dostawcy wyjaśnia, dlaczego niektóre osoby nie mogły „reagować” z innymi.
Kulminacja następuje wraz z wybiciem godziny zero – wszystkich jeszcze żywych imprezowiczów razi prąd przewodzony po całym parkiecie za sprawą rozlanej przez Anastazję wody. Taniec śmierci jest przejściem w Nowy Rok, światła gasną, pewien etap się zakończył. Wracamy do dwójki funkcjonariuszy krążących po willi. Teraz widzimy, że w kontraście do żywiołowych kolorów wcześniejszego aktu, można uznać, że piekło zastygło w chłodzie błękitów.
Kolejnym przeskokiem w czasie jest cukierkowo wyglądający epilog. Możemy odnieść wrażenie, że bohaterowie trafili do nieba – wyzbyci egoizmu, celebrują cudze szczęście. „House of The Rising Sun”, utwór zespołu The Animals rozbrzmiewający w tle, jest znakiem, że taka interpretacja nie może być celna, ponieważ mówi o popełnianiu tych samych błędów w kółko. Zatem zwrot akcji okazuje się niezbyt zaskakujący, do tego pomysł realizowany w filmie wygląda na mocno inspirowany serialem „Dobre miejsce” (2016-2020), w którym główna bohaterka umiera i trafia w zaświaty, gdzie wszystko wydaje się niebiańskie. Dopiero po pewnym czasie odkrywa, że znajduje się w piekle, a jej grzechy rozpoczynają kolejne cykle udręki. Podobnie jest w polskiej produkcji – w zamykającej film scenie Anastazja ponownie wchodzi w rolę kusicielki i uwodzi nowo napotkanego mężczyznę. Para udaje się w odosobnienie, a zza kardu dobiegają nas głosy otwierania skrytki na broń. Za chwilę wszystko rozpocznie się na nowo, tym razem w alternatywnej rzeczywistości, w której mimo wyrażanej wcześniej nadziei nie ma happy endu.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to kolejna na Netflixie – po „W lesie dziś nie zaśnie nikt” (2020) – polska produkcja, która bezpardonowo cytuje mocno osadzone gatunkowo dzieła, przenosząc elementy ikonografii kina amerykańskiego na polski rynek. Każda kolejna próba jest jednak bardziej udana od poprzedniej. Film Belcla miał duży potencjał, jednak będąc pastiszem, często wpada w parodię, przez co gubi samoświadomość, która powinna stanowić jego siłę. Potrafi być obrazoburczy i bezczelny, ale przez nieudane dialogi staje się nienaturalny, akurat w miejscu, gdzie ta naturalność wydawałaby się niezbędna. Duży plus za to, że film okazał się trafną parodią amerykańskiego stylu życia, do którego dziś dąży tak wielu młodych ludzi. Każda próba wyjaśnienia filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” jest bezcelowa. Świat przedstawiony kpi z objaśniania jego zasad. Już w pierwszych scenach dosłownie spuszcza je w toalecie razem z papierem, na którym napisano chemiczne wzory tłumaczące działanie materii w nim zawartej.
Akcja filmu dzieje się w Polsce, jednak wiele jego elementów wyraźnie sygnalizuje nam coś zupełnie innego. Czerwone kubeczki, poncz, gra w „beer ponga”, przepych widoczny w wystroju domu i jego wielkość, trofea myśliwskie na ścianach, gabinet głowy rodziny zamieszkującej willę, a w schowku, pod kluczem – nabita broń. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to typowy polski dom. Również podjęte w filmie wątki są nietypowe dla rodzimych produkcji. Motywy zostały przejęte z amerykańskich sex comedies, w hybrydycznym połączeniu ze slasherem. Tytuł to raczej sarkastyczny komentarz do braku umiejętności nawiązywania zdrowych relacji przez bohaterów – na próżno szukać tu przyjaźni. Uczestnicy zabawy są zapatrzeni w siebie i własne potrzeby.
Akcja prologu filmu dzieje się pierwszego dnia 2021 roku. Wizualnie produkcja przypomina zimne skandynawskie kryminały. Po chwili przekonujemy się jednak, że ten element filmu powiela proste, znane z popkultury schematy, gdzie w głównych rolach widzimy niedopasowaną parę policjantów. Funkcjonariusze zastają na miejscu pobojowisko – kilkadziesiąt ciał leży w przedziwnych pozach, jak z obrazów Hieronima Boscha.
W następnej scenie przechodzimy do retrospekcji, w której gospodarz, Marek, oprowadza parę znajomych po posiadłości i streszcza im życiorysy pozostałych gości. Stykamy się tu z jawną ekspozycją, twórca nie zostawia nic domysłom i dedukcji widza. Przez opisy przebijają stereotypowe cechy bohaterów, niektórzy są kopiami bohaterów mainstreamowych, zagranicznych komedii: chłopak po odwyku, uduchowiona dziewczyna, nieznający języka obcokrajowiec, cwaniak-raper obowiązkowo w baseballowej czapeczce, dwaj niepopularni faceci, którzy nieumiejętnie próbują kogoś poderwać. „W każdym filmie tacy są” – podsumowuje Marek.
Światem młodych bohaterów rządzi hedonizm i fatum. W domu Marka nie ma tematów tabu: widzimy ciągłe łamanie zasad, a każda próba odejścia od chaosu i powrotu do kultury ukrócona zostaje eskalacją przemocy. Dość szybko okazuje się, że seks jest motorem działań postaci, to on pcha akcję do przodu. Rozwój wydarzeń zapoczątkowany zostaje poprzez dosięgnięcie do zakazanego owocu w postaci zdrady. Anastazja skutecznie podrywa Filipa, a cykl zabijania rozpoczyna właśnie akt seksualny. Kiedy kochankowie oddają się uciechom, broń wypala, zabijając gospodarza. Zabójstwo nie było celowe, stanowiło wynik bezmyślności dwójki studentów. Przez cały film otrzymujemy wskazówki od twórców co do sposobu, w jaki dana postać tej nocy zginie: podrywacz, któremu była dziewczyna życzy, aby się udławił, kończy życie uduszony własnymi wymiocinami; dziewczyna zażywająca narkotyki, zgodnie z ostrzeżeniami, umiera na zawał; dostawcy pizzy, zgodnie z makabryczną poradą Marka, wiesza się z rozpaczy.
Najciekawsza postać to ta zupełnie niepasująca do reszty – wspomniany wcześniej dostawca pizzy, który do posiadłości trafił przypadkiem. Jest w podobnym wieku, co uczestnicy imprezy, ale żyje skrajnie inaczej – studiuje chemię, boi się utraty pracy (widocznie doskwiera mu brak pieniędzy), jest raczej wycofany. Bohater otacza opieką nie tylko swoją matkę, ale i ujawnia altruistyczne zapędy nawet, gdy przedziera się przez tańczący tłum – wtedy udziela troskliwych wskazówek obcym ludziom. Ostatecznie popełnia samobójstwo, tak jak przepowiedział mu gospodarz. Jako jedyny ginie z własnego wyboru, a nie z przyczyn zewnętrznych. Krytycy zarzucają scenarzyście, że splatanie losów bohaterów jednowymiarowych robi wrażenie wymuszonego, ale taki zabieg jest celowy. Postacie to jedynie pionki: „Jestem bezwolną marionetką w kręgach szatana” – wołała Anastazja, a pożegnalny list dostawcy wyjaśnia, dlaczego niektóre osoby nie mogły „reagować” z innymi.
Kulminacja następuje wraz z wybiciem godziny zero – wszystkich jeszcze żywych imprezowiczów razi prąd przewodzony po całym parkiecie za sprawą rozlanej przez Anastazję wody. Taniec śmierci jest przejściem w Nowy Rok, światła gasną, pewien etap się zakończył. Wracamy do dwójki funkcjonariuszy krążących po willi. Teraz widzimy, że w kontraście do żywiołowych kolorów wcześniejszego aktu, można uznać, że piekło zastygło w chłodzie błękitów.
Kolejnym przeskokiem w czasie jest cukierkowo wyglądający epilog. Możemy odnieść wrażenie, że bohaterowie trafili do nieba – wyzbyci egoizmu, celebrują cudze szczęście. „House of The Rising Sun”, utwór zespołu The Animals rozbrzmiewający w tle, jest znakiem, że taka interpretacja nie może być celna, ponieważ mówi o popełnianiu tych samych błędów w kółko. Zatem zwrot akcji okazuje się niezbyt zaskakujący, do tego pomysł realizowany w filmie wygląda na mocno inspirowany serialem „Dobre miejsce” (2016-2020), w którym główna bohaterka umiera i trafia w zaświaty, gdzie wszystko wydaje się niebiańskie. Dopiero po pewnym czasie odkrywa, że znajduje się w piekle, a jej grzechy rozpoczynają kolejne cykle udręki. Podobnie jest w polskiej produkcji – w zamykającej film scenie Anastazja ponownie wchodzi w rolę kusicielki i uwodzi nowo napotkanego mężczyznę. Para udaje się w odosobnienie, a zza kardu dobiegają nas głosy otwierania skrytki na broń. Za chwilę wszystko rozpocznie się na nowo, tym razem w alternatywnej rzeczywistości, w której mimo wyrażanej wcześniej nadziei nie ma happy endu.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to kolejna na Netflixie – po „W lesie dziś nie zaśnie nikt” (2020) – polska produkcja, która bezpardonowo cytuje mocno osadzone gatunkowo dzieła, przenosząc elementy ikonografii kina amerykańskiego na polski rynek. Każda kolejna próba jest jednak bardziej udana od poprzedniej. Film Belcla miał duży potencjał, jednak będąc pastiszem, często wpada w parodię, przez co gubi samoświadomość, która powinna stanowić jego siłę. Potrafi być obrazoburczy i bezczelny, ale przez nieudane dialogi staje się nienaturalny, akurat w miejscu, gdzie ta naturalność wydawałaby się niezbędna. Duży plus za to, że film okazał się trafną parodią amerykańskiego stylu życia, do którego dziś dąży tak wielu młodych ludzi. Każda próba wyjaśnienia filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” jest bezcelowa. Świat przedstawiony kpi z objaśniania jego zasad. Już w pierwszych scenach dosłownie spuszcza je w toalecie razem z papierem, na którym napisano chemiczne wzory tłumaczące działanie materii w nim zawartej.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”. Scenariusz i reżyseria: Jan Belcl. Obsada: Julia Wieniawa-Narkiewicz, Mateusz Więcławek, Monika Krzywkowska, Nikodem Rozbicki, i in. Polska 2020, 96 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |