
MENAŻERIA NA MANOWCACH (MAJA IWASZKIEWICZ: 'ŚWINIA NA SĄDZIE OSTATECZNYM. JAK POSTRZEGANO ZWIERZĘTA W ŚREDNIOWIECZU')
A
A
A
Literatura popularnonaukowa to nie jest literatura drugiego sortu, choć tak bywa traktowana przez instytucje akademickie oraz niektórych uczonych. Popularyzacja to zadanie dużo bardziej odpowiedzialne niż tzw. pisarstwo naukowe. W istocie, gdyby nie wymogi rozliczeniowe, to większość pomysłów zawartych w humanistycznych publikacjach naukowych można by spokojnie przedyskutować przy kawie z pięcioma czy dziesięcioma kolegami zainteresowanymi tematem. Grono czytelników statystycznej akademickiej publikacji nie jest pewnie dużo szersze, a oszczędności dla podatnika byłyby znaczne. No i właściwie odpowiedzialność społeczna żadna. Może jeszcze pewne książki historyczne siłą jakiegoś bezwładu dawnej powagi tej dyscypliny znajdują ciągle nieco liczniejszych czytelników, ale większość spokojnie leżakuje na półkach i w bibliotecznych magazynach (tak, moje też tam się kurzą).
Książki popularyzujące wiedzę to co innego. To zadanie odpowiedzialne. I tak naprawdę, kiedy przychodzą nam na myśl książki historyczne (w tym z obszaru historii kultury), które zyskały szersze grono czytelników, to nie są to książki ściśle naukowe. Należą z reguły do kategorii, którą można by nazwać wysoką popularyzacją (termin ten zawdzięczam Annie Świderkównie, która sama była mistrzynią takiego pisarstwa). I nie przypadkiem tworzą je badacze, którzy wcześniej napisali mnóstwo tekstów nieczytanych, a jeszcze wcześniej przeczytali mnóstwo tekstów mało popularnych lub wręcz nieznanych – czy to ze względu na język, czy niedostępność, czy też powszechne zapomnienie. W branży historycznej nazywamy je źródłami. To popularyzacja, nie prace badawcze, kształtuje powszechną wyobraźnię o przeszłości, to ona ma moc rzeczywiście sprawczą i to ona w istocie powinna być ukoronowaniem pracy akademickiej (że jest inaczej, to osobny temat).
I dlatego książki popularyzatorskie nie powinny być debiutami. Zwłaszcza książki kierowane do młodego czytelnika, któremu brak nawyków krytycznej lektury i kompetencji do weryfikacji przekazu autora.
Książka Mai Iwaszkiewicz „Świnia na sądzie ostatecznym” ma na stronie wydawnictwa status „bestsellera”, sprawną i szeroką kampanię promocyjną oraz pozytywne recenzje w internecie. Nie jest to jednak książka dobra. Nie będzie dla mnie żadną przyjemnością wskazanie poniżej na jej liczne słabe punkty, ale czytelnicy powinni mieć świadomość, że czytając książkę, poruszają się po polu minowym. Oczywiście cześć odpowiedzialności leży po stronie autorki, ale nie bagatelizowałbym roli wydawnictwa. Autor ma prawo uważać, że napisał skończone arcydzieło, to redakcja powinna mu natomiast uświadomić, chociażby poprzez wewnętrzny czy zewnętrzny proces recenzyjny, że musi swój tekst dopracować, a może odłożyć do szuflady.
Należy wspomnieć, że książka ma charakter wyboru ciekawostek na temat zwierząt w średniowieczu. Nie jestem zwolennikiem sprowadzania dziejów do ciekawostek, ale zostawiam to na boku – ma to też swoje zalety. Podobnie zostawiam na boku bardzo familiarny i bezpośredni sposób przekazu (autorka przechodzi z czytelnikiem na „Wy”); prawdopodobnie ten zabieg ma ożywić wywód i skrócić dystans do młodszego czytelnika.
Książka składa się z ośmiu rozdziałów, z których pięć traktuje właściwie o kulturze intelektualnej średniowiecza, a zatem o zwierzętach wyobrażonych, pozostałe natomiast trzy (poświęcone zwierzyńcom, wegetarianizmowi i procedurom prawnym) do pewnego stopnia dotyczą związków człowieka z realnymi zwierzętami. Nie kwestionuję wyboru, autorka nigdzie nie podaje, że jej zamiarem było stworzenie kompendium.
Kwestionuję jednak niemal wszystko inne. Będę starał się stronić od złośliwości (pozwolę sobie na nie raz czy dwa), skupię się na merytorycznej polemice, ale czytelnik musi sobie zdawać sprawę, że uwagi podobne do tych zamieszczonych poniżej mam do co drugiej strony książki. Ich wyliczanie uważam jednak za bezcelowe. W oparciu o to, co zamieszczam, czytelnik zorientuje się w ich charakterze.
Iwaszkiewicz zdecydowanie nie chce, by czytelnik kojarzył średniowiecze (łacińskie, bo tylko o nim tu mowa) z Kościołem. Rozdział kultury średniowiecznej od Kościoła jest oczywiście niemożliwy, i autorka również nie jest w stanie go przeprowadzić, stale jednak zaznacza swój negatywny stosunek do tej instytucji, przyznajmy w sposób dość nieumiejętny. Kilka przykładów:
- „Wybrane cechy zwierząt rozpatrywane były jako znaki dla człowieka przekazywane językiem natury przez Stwórcę. Wiem – obiecałam, że średniowiecze to nie tylko Kościół, ale te symbole są naprawdę bardzo ciekawe i ekscytujące” (s. 12).
- „Ciągłe religijne odwołania często nużą przy lekturze średniowiecznych tekstów, ale u niego [w De animalibus Alberta Wielkiego: PP] właśnie wcale tego nie ma” (s. 52). W ten sposób autorka uznaje za nużącą samą istotę tak deklaratywnie ukochanej przez siebie epoki. Trudno tu o spójność.
Niejednokrotnie czytamy też o „chrześcijańskiej ideologii” (s. 115) lub „ideologii Kościoła” (s. 134), która to próbowała zatrzeć bliskość człowieka i zwierząt, tak jakby to akurat chrześcijaństwo w sposób szczególny sabotowało ogólne międzygatunkowe zbratanie. Spojrzenie na kultury niechrześcijańskie (przedchrześcijańskie kultury starożytności czy kultury Nowego Świata) zadaje oczywisty kłam takiemu przekonaniu.
Krytyka religii i Kościoła nie jest sama w sobie żadnym zarzutem wobec książki, powinna być jednak oparta na zrozumieniu przedmiotu krytyki i rzeczowym doborze argumentów. W tekście publicystycznym można by darować anachronizmy i brak perspektywy historycznej, książka popularnonaukowa powinna jednak rzeczowo oddzielać fakty od interpretacji (a tym bardziej od emocji) i rozróżniać perspektywę źródła i perspektywę autora. Tymczasem mamy do czynienia z myśleniem całkowicie ahistorycznym, na przykład:
- „(…) droga do rozwoju zoopsychologii została przetarta już w średniowieczu, ale na tej drodze stała przeszkoda w postaci Kościoła, który determinował postępy średniowiecznych nauk przyrodniczych” (s. 162). Tymczasem psychologia, abstrahując nawet od zoopsychologii, jako nauka ma korzenie XIX-wieczne i trudno domniemywać, że gdyby nie Kościół, to rozkwitłaby w XIV wieku. Wyodrębnianie się nowoczesnej nauki to proces żmudny i złożony, związany ściśle z całością procesów ekonomicznych, społecznych i umysłowych, którego nie da się sprowadzić do usunięcia autorytetu kościelnego.
- „Niestety, Kościół zaprzepaścił wegetariańskie nauki tego wielkiego umysłu [Pitagorasa: PP]. Pitagoras wraz z całą swoją nauką został uznany za reprezentanta pogaństwa (…)” (s. 175). Autorka sugeruje tutaj, że Grecy i Rzymianie gremialnie praktykowali pitagorejską wstrzemięźliwość od mięsa (w istocie był to marginalny ruch intelektualny), a Kościół zmusił ich, by powrócili do mięsożerstwa. Myśl ta luźno przystaje do wiedzy historycznej.
Autorka ewidentnie ma też po prostu braki w wiedzy o chrześcijaństwie, nie tylko średniowiecznym:
- „Jeszcze ciężej było w przypadku spożywania poświęconego opłatka, czyli komunii świętej” (s. 130). Ewidentnie autorka nie rozumie chrześcijańskiej teologii eucharystii, która konsekrowaną hostię uznaje za Ciało Chrystusa a zupełnie inny, zdecydowanie niższy, status przypisuje przedmiotom poświęconym (w tym opłatkom). Nie jest to niewinna ignorancja, bo Iwaszkiewicz buduje na niej swój dalszy wywód: „Zwierzętom oczywiście nie wolno było jej spróbować i za umożliwienie takiego czynu groziła surowa kara” (tamże). Dla zrozumienia tych kar istotna jest znajomość przełomowej roli średniowiecza, a szczególnie Soboru Laterańskiego IV (1215), w oficjalnym ustaleniu katolickiej nauki o eucharystii. Była to jedna z najważniejszych kwestii teologicznych rozstrzygnięta przez sobory średniowieczne na Zachodzie.
- „Kościół w średniowieczu wszystko, co pogańskie, uważał za grzech i starał się wyplenić, a w niektórych wyjątkach zaadaptować na modłę (nomen omen) chrześcijańską” (s. 133). Z kwantyfikatorem „wszystko” trzeba ostrożnie zawsze i wszędzie. Autorka wyraźnie nie widzi sprzeczności pomiędzy powyższym zdaniem, a wielokrotnym (choć niepełnym, patrz niżej) przywoływaniem literackiego i kulturowego dziedzictwa greckiego i rzymskiego antyku w kolejnych rozdziałach swej książki. Wiele z tego, co pisze o wyobrażeniach na temat zwierząt w średniowieczu, pochodzi wprost z literatury klasycznej. Iwaszkiewicz wielu wątków „pogańskich” po prostu też nie zauważa. A przykłady to choćby:
- Autorka stale odwołuje się do podziału na zwierzęta czyste i nieczyste, cytując nawet Stary Testament (por. s. 141-142, 168, 181). Zdaje się uważać, że chrześcijanie praktykowali ten podział, podczas gdy jego zniesienie jest jednym z kluczowych momentów separacji między judaizmem a nową religią (Mt 15,11; Dz 10,10-16). Nie przeszkadza Iwaszkiewicz również, że wśród zwierząt, które sama wymienia jako łowne, są zające (s. 141), w Starym Testamencie uznane za nieczyste (Kpł 11,6).
- „Ponadto wielu badaczy twierdzi, że przynajmniej kilku spośród dwunastu apostołów oraz Jan Chrzciciel byli wegetarianami. Niestety, duchowni wybrali sobie cytaty, kierując się swymi podniebieniami” (s. 179). Nie wiem, czy Iwaszkiewicz świadomie nawiązuje tutaj do koncepcji Priesterbetrug (skądinąd też w swym zrębie antycznej, choć sama nazwa oczywiście nowoczesna), ale zapewniam ją, że istnieją bardziej wyrafinowane intelektualnie argumenty antyklerykalne i antyreligijne. Do domknięcia jej rozumowania brakuje mi tylko stwierdzenia, że jedynym mięsożercą wśród apostołów był Judasz. No a Jan Chrzciciel takim zupełnym wegetarianinem nie był, bo Mt 3,4 i Mk 1,6 podają, że jadł też szarańczę.
Można by również podać całą litanię mniejszych i większych błędów i uproszczeń. Poniżej zamieszczam wybrane, starając się skorygować je dla pożytku czytelników. Przeważają te z pierwszej części książki, wraz z tokiem lektury mnożenie moich uwag uznałem za zbyteczne, nie znaczy to jednak, że tego typu potknięć jest tam mniej.
- „Pisanych źródeł interpretacji wszystkiego, co występuje na świecie, było w średniowieczu kilka, jako najważniejsze wskazać trzeba pewną świętą księgę (…). I nie, wyjątkowo nie chodzi o Biblię. Mowa o dziele Physiologos, po polsku nazywanym »Fizjologiem«” (s. 19). Skąd Autorka wzięła przekonanie, że Fizjolog miał status księgi świętej, doprawdy, nie wiem. Decretum Gelasianum, będący autorytatywnym wykazem ksiąg kanonicznych, wprost umieszcza tę księgę wśród apokryfów i podaje, że została „ab hereticis conscriptus”. Oczywiście w niczym nie umniejszyło to jej popularności. Krótki, ale kompetentny wstęp do „Fizjologa” daje Jażdżewska (2003).
- Autorka wydaje się brać za dobrą monetę etymologię słowa kot (musio) podaną przez Izydora z Sewilli, który wywodzi słowo od mus („mysz”) (por. s. 22). Choć w tym przypadku etymologia może być prawdziwa (jako derywat notuje ją słownik etymologiczny Ernouta i Meilleta 2001: 424), to Iwaszkiewicz powinna jednak ostrzec czytelnika, że etymologie Izydora w zdecydowanej większości są bezpodstawne w świetle współczesnego językoznawstwa. Autorka zdaje się zresztą mieć tego świadomość, kiedy w innym miejscu (por. s. 60) traktuje Izydorowe etymologie jako „ciekawostki”. Skądinąd musio może być słowem wymyślonym przez samego Izydora na potrzeby jego wywodu, na pewno natomiast jest słowem skrajnie rzadkim. Łacina określa kota zwykle innymi terminami.
- „Większość opera omnia historii naturalnej Alberta Wielkiego nadal nie została przetłumaczona z łaciny i zalega w różnych europejskich zbiorach, żaden jego tekst nie został też nigdy przetłumaczony na język polski. Na szczęście ostatnie pięć ksiąg, dzięki Jamesowi Scanlanowi, zostało wydane po angielsku. Jest to tłumaczenie z niemieckiego, ponieważ Albert Wielki urodził się w Kolonii” (s. 47). Nie za bardzo wiem, jak rozumieć frazę „opera omnia historii naturalnej”, bo opera omnia to po prostu dzieła wszystkie. Autorka zdaje się również uważać, że Albert Wielki napisał De animalibus po niemiecku (!), bowiem urodził się w Kolonii (a wiadomo, że to w Republice Federalnej Niemiec). Ale przecież stwierdza, że Albert pisał swe opera po łacinie. Chyba, że chodzi jej o podstawę przekładu Scanlana – ale tłumaczył on z łacińskiego oryginału, nie z niemieckiego. Trudno odgadnąć, jaka intencja stoi za tym fragmentem. Autorka zdaje się też nie wiedzieć, że w języku angielskim dostępny jest przekład całości dzieła Alberta Wielkiego, wydany w 1999 (przeł. Kitchell, Resnick); przekład Scanlana pochodzi z 1987 roku. No i oczywiście nie jest prawdą, że nie mamy w języku polskim żadnego przekładu Alberta Wielkiego. Fakt, nie ma tego dużo, ale można wskazać choćby bibliografię (z 2005) zamieszczoną tu: http://www.mediewistyka.pl/content/view/90/48/, a od tego czasu przybyło i opracowań, i przekładów (zob. zwłaszcza Albert Wielki, przeł. Rosłan 2009).
- „Pewnie nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że większość starożytnych pism, na przykład dzieła Platona, Arystotelesa czy Pliniusza, zostało przełożonych z greki na inne języki dzięki uczonym arabskim. Przyjrzyjmy się właśnie tekstom Arystotelesa, bo to one stanowią trzon De animalibus… Alberta Wielkiego” (s. 48). Prawdą jest, że Albert Wielki miał dostęp do Historia animalium Arystotelesa w przekładzie na łacinę z arabskiej parafrazy Ibn al-Batriqa (Siwek 1982: XXX), ale już w XIII wieku tłumaczono to dzieło również bezpośrednio z greki (William Moerbeke). Platona na łacinę przekładano natomiast już w antyku (w średniowieczu większe znaczenie miał tylko „Timajos”). Nie wiem natomiast, w jaki sposób można było przełożyć z greki na arabski Pliniusza, skoro ten napisał swoje dzieło po łacinie.
- „Sam wiele podróżował po Europie [chodzi o Alberta Wielkiego: PP]. Na pewno był we Francji, we Włoszech, na północnych wyspach Holandii, a nawet w Rosji” (s. 51). Nie wiem, czym są „północne wyspy Holandii” – może chodzi o Wyspy Zachodniofryzyjskie. Nie udało mi się potwierdzić, czy Albert je odwiedził. Jeśli zaś idzie o Rosję, to Albert nigdy w niej nie był, nie tylko dlatego, że takie państwo nie istniało w XIII wieku. Podczas sprawowania funkcji prowincjała niemieckiej prowincji dominikanów odwiedził natomiast Rygę, która była przyczółkiem niemieckiej kolonizacji w Inflantach. Być może autorka, czytając starszą literaturę, natknęła się na informację, że miasto to leży w Związku Radzieckim, często zwanym na zachodzie Rosją (formalnie Ryga leżała w Łotewskiej, nie Rosyjskiej, Socjalistycznej Republice Radzieckiej).
- „Co więcej, mimo że był duchownym, a do tego został świętym, w jego dziele [De animalibus: PP] nie pojawiają się żadne nawiązania do Boga jako stwórcy świata przyrody!” (s. 52). Prawda, że jest ich niewiele, ale dla precyzji mamy: „Admiranda autem est sapientia conditoris, qui naturae opus fecit esse opus intelligentiae”, co można rozumieć następująco: „Należy podziwiać mądrość stwórcy, który przyrodę uczynił na sposób rozumny” (De animalibus I 274, ed. Stadler 1916: 97, przekład własny).
- „W De animalibus… odnajdziemy cytaty z »Historii naturalnej« Pliniusza Starszego, dzieł Solinusa, które głównie powtarzał już jako przytoczone przez Pliniusza (…)” (s. 54). Wywód jest cokolwiek enigmatyczny, sprecyzuję zatem, że Solinus to autor jednego dzieła (znanego głównie pod tytułem Collectanea rerum memorabilium – „Zbiór rzeczy godnych uwagi”, zob. polski przekład B.J. Kołoczka z 2019), w którym korzysta szeroko z Pliniusza. Zależność w drugą stronę nie zachodzi.
- „[N]ikt przed nim nie wymienił w swym dziele narwala (…) szczura, kuny, łasicy (…)” (s. 55). Nie sprawdzałem wszystkich tych zwierząt, łasicę jednak wymienia już Arystoteles (Historia animalium 609b) pod nazwą gale; Albert nazywa to zwierzę gali (De animalibus XXII 104 (51), ed. Stadler 1920: 1404) i jego nowatorstwo polega chyba na systematycznym omówieniu tego zwierzęcia, nie zaś na samej jego znajomości.
- „[W]szyscy ówcześni zoologowie, których wymienię poniżej, jakiejkolwiek byliby narodowości, stworzyli swoje traktaty poświęcone faunie we Francji po francusku albo chociaż dzięki wiedzy nabytej we francuskich miastach” (s. 61). Po czym następują Bartłomiej Anglik (De proprietatibus rerum), Wincenty z Beauvais (Speculum maius), Tomasz z Cantimpré (De natura rerum) – wszystkie napisane po łacinie. Jedynie czwarty z autorów, Brunetto Latini, napisał swój „Skarbiec Wiedzy” po francusku (mamy polski przekład: Latini 1992).
- „W trakcie swych podróży badacz [Albert Wielki: PP] mijał więc na przykład stada żubrów i koni Przewalskiego” (s. 77). Koń Przewalskiego nigdy nie występował w Europie; autorka ma na myśli zapewne tarpana.
- „Pozycja misjonarska, na pewno wszystkim od razu kojarząca się ze średniowieczem, była jedyną dopuszczalną i zastrzeżoną dla ludzi” (s. 132). To właściwie nie faktyczny błąd, ale anachronizm, jakich nie brak w tej książce. Czasem terminy ukute obecnie trafnie ujmują rzeczywistość przeszłą, warto jednak zaznaczać, że nie pochodzą one z epoki, zwłaszcza kiedy mogą wprowadzać w błąd. Nie zmienia to oczywiście faktu, że pozycja, w której kobieta i mężczyzna patrzą sobie twarzą w twarz, była wyraźnie preferowana, i tu autorka ma rację. Przywołuję to miejsce, aby nieco skupić uwagę znużonego czytelnika, ale przede wszystkim po to, aby wskazać dobrą książkę popularnonaukową, która została zbudowana na samych ciekawostkach, ale która podaje też swe źródła. Okazuje się bowiem, że samo pojęcie pozycja misjonarska weszło do obiegu w latach 60 XX wieku i jest wynikiem pomyłki w przywoływaniu swych lektur popełnionej przez Alfreda Kinseya (tego od Raportu Kinseya) (zob. Drösser 2012: 215-217).
- „Ludzie mieli być z kolei związani z niebem, oczywiście dlatego, że człowiek jest idealny tak jak niebo, ale w sumie dużo się nie pomylili, bo przecież wiemy dzisiaj, że na przykład kobieca menstruacja jest związana z fazami księżyca” (s. 134). Co prawda nie wypowiadam się w oparciu o własne doświadczenie, ale zachodzi tutaj nie tyle zależność, lecz raczej przypadkowa zbieżność (zob. Barash, Lipton 2009: 41 – to również książka popularnonaukowa, ale wskazująca na źródła naukowe). To miejsce w książce zwraca uwagę na inną sprawę. Trzeba ostrożnie dawkować wiedzę spoza własnej specjalizacji. Najłatwiej tu o pomyłki. Sam niejedną taką popełniłem.
- „Ostatecznie zdawano sobie też sprawę z tego, że po śmierci człowieka granica [między człowiekiem i zwierzęciem: PP] i tak zostanie przekroczona, ponieważ sam św. Augustyn mówił o tym, że ludzie i tak zamienią się w robaki” (s. 135). Szkoda, że autorka nie podała adresu do tego cytatu, który byłby przełomem w badaniach nad teologią Augustyna. Być może mylnie interpretuje egzegezę Ps 22,7 („Ja zaś jestem robak, a nie człowiek”) lub Mk 9,47-48 („Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie”, oba przekłady za Biblią Tysiąclecia). Trudno jednak powiedzieć. Przykład ten pokazuje wyraźnie, że gdyby autorka ujawniała swe źródła, łatwiej byłoby nam z nią polemizować, a jej się bronić. Tymczasem spuścizna Augustyna to cała biblioteka i pewnie nawet specjaliście byłoby trudno odgadnąć, na co Maja Iwaszkiewicz właściwie się powołuje.
- „(…) bardzo często używano do pomocy psów czy specjalnie tresowanych ptaków, głównie sokołów, które pomagały tropić zwierzynę” (s. 142). To chyba niezręczność składniowa, bo trudno mi wyobrazić sobie sokoła tropiącego.
- „(…) Fryderyk II szczycił się posiadaniem kakadu oraz strusia” (s. 148). Kakadu to ptaki występujące w Australii, Indonezji i na Filipinach, Fryderyk II nie mógł ich posiadać. Trudno powiedzieć, co autorka ma na myśli, bo nie podaje źródła.
- Na s. 149 mamy historię o morświnie, który miał jakoby zamieszkiwać w basenie Małgorzaty Flamandzkiej przy zamku w Dijon. Autorka zastanawia się nad logistyką transportu morświna. Znów bardzo przydałoby się źródło, nie potrafiłem bowiem zweryfikować tej niezwykłej informacji. Nawet jeśli faktycznie tak stoi w źródle (co wydaje mi się wątpliwe), to Iwaszkiewicz powinna podejść do relacji skrajnie krytycznie. Nawet obecnie morświny są niezwykle trudne w utrzymaniu w wyspecjalizowanych ośrodkach ochrony ssaków morskich.
Poza dość prostymi, choć irytującymi swą liczbą i charakterem błędami faktograficznymi mamy też całkiem poważne błędy interpretacyjne. Należą do nich również te wymienione uprzednio, a zawiązane z niezrozumieniem chrześcijaństwa. Z innych natomiast zupełnie anachroniczne są np. uwagi na temat zgodności lub nie średniowiecznych koncepcji zoologicznych z teorią ewolucji. Przywołane w pewnym miejscu ryby babilonici (De animalibus XXIV 13 (22), ed. Stadler 1920: 1522), które potrafią poruszać się po lądzie, mają, zdaniem autorki (patrz s. 74), w jakiś sposób korespondować z teorią ewolucji. Podejrzewam, że Iwaszkiewicz chodzi tutaj o koncepcję gatunku przejściowego (wspomina ją nieco wyżej), nie precyzuje jednak tej sprawy. Oczywiście Albert niczego takiego nie sugeruje, po prostu opisuje zachowanie ryby – dodajmy przy okazji, że jest to cytat z Teofrasta – Albert podaje swe źródło (autorka dziwi się jednak, skąd Albert wiedział w Europie o babilońskiej rybie). Potem następuje passus zupełnie zdumiewający: „Albert Wielki opisuje rybę (…), która powstaje z błota, oraz podaje, że ślimaki rodzą się z rozkładającej się roślinności i rosy, w czym nie był daleko od powszechnego dziś poglądu, że życie poczęło się w wilgotnej ziemi” (tamże). Pogląd taki nie wydaje mi się jednak obecnie powszechny, a to o czym pisze Albert, to znana od antyku koncepcja samorództwa, która autorka zdaje się podzielać i uważać za składową teorii ewolucji.
Mamy też wreszcie uwagi zupełnie zdumiewające:
- „Jeśli idzie o średniowieczne podejście instytucji kościelnych do ochrony zwierząt, do XI wieku w każde święta w klasztorze Sankt Gallen jedzono tura – gatunek nie przetrwał niestety do naszych czasów. Na zdrowie, drodzy mnisi!” (s. 152). Czy autorka sugeruje, że XI-wieczni mnisi zjedli ostatniego tura? Przypomnijmy, że ostatni tur padł w 1627 w Puszczy Jaktorowskiej na Mazowszu.
- „Tradycja trzymania zwierząt przy kościołach nie do końca wymarła. Dzisiaj można czasem trafić na przykościelne ogrody, w których żyją różne, nie zawsze lokalne gatunki. W Podkowie Leśnej pod Warszawą mieszkają w ogrodzie pawie. Poza tym w grudniu w wielu kościołach zobaczycie żywe szopki z osiołkami i owcami” (s. 152-153). Nie wiem, dlaczego autorka wyróżniła akurat Podkowę Leśną, ale żywe pawie można zobaczyć nie tylko tam; powiem więcej, wydaje się, że instytucje kościelne nie są jedynymi, które przetrzymują ten obcy gatunek. Widywałem je również przy instytucjach publicznych oraz u osób zupełnie prywatnych, być może nawet niewierzących. Do tego Zakład Zieleni Miejskiej miasta Katowice przetrzymuje w parku miejskim w zagrodzie króliki (gatunek również obcy naszej faunie). Nie wiem właściwie, w jaki sposób wiąże się to ze średniowieczem albo z książką, którą tu omawiam, ale wspominam, bo akurat przyszło mi to na myśl. To oczywiście złośliwość, ale akurat tutaj trudno było mi się powstrzymać.
- Na s. 155-156 w podrozdziale „Ludzkie zoo” autorka podaje nam tylko jeden przykład – albinosów, garbusów i karły trzymane na dworze Montezumy II w Meksyku. Samo zagadnienie ciekawe, ale jak wiąże się z książką – nie wiem. Autorka przez wszystkie poprzednie strony rozumie przez średniowiecze epokę w dziejach Zachodu. Dodatkowo opis dotyczy wieku XVI – a nie jest to średniowiecze wedle żadnej znanej mi periodyzacji. Po relacji o Montezumie Autorka rozwija swą myśl: „Niestety, w późniejszych epokach sytuacja jedynie się pogarszała i w menażeriach trzymano także ludzi o kolorze skóry innym niż u Europejczyków” (s. 156). Prawda to, ale nijak nie mogę powiązać tego z Montezumą.
Na koniec jeszcze zwrócę uwagę na kłopoty z doborem słownictwa:
- S. 141: „ogrody dla zwierząt (…) miały postać zwierzyńców łowieckich albo reprezentatywnych i dekoracyjnych ogrodów zoologicznych zwanych menażeriami” – przypuszczam, że chodzi tu jednak o ogrody „reprezentacyjne”.
- Na tej samej stronie: „Generalnie zwierzęta, na które polowano dzielono, za źródłosłów uznając Biblię, dzielono na dwie kategorie (…) [pisownia oryginalna: PP]”. Prawdopodobnie chodzi tu o „źródło” nie „źródłosłów”.
Książka ma szczytne cele. Chce przybliżyć średniowiecze młodszemu czytelnikowi, obłaskawiając je przy pomocy zwierząt. Stawia pytania ważne: Jaka jest granica między człowiekiem a zwierzęciem? Kiedy mamy prawo mówić o metodzie naukowej? Czy nasza epoka rzeczywiście traktuje prawa zwierząt tak poważnie, jak żadna wcześniej? Nie mogę jednak zaufać jej odpowiedziom i nie radzę tego także czytelnikom. Autorka wprowadza nas na pole minowe, na którym nie tylko wpada w pułapki cudze, ale zastawia również własne. Na szczęście (lub też nieszczęście) pisarz to nie saper. Można pomylić się też kolejny raz. Aby tego uniknąć, przytaczam na koniec słowa samej autorki i proszę, by w kolejnej książce zechciała również wziąć je sobie głębiej do serca: „Sami wiecie, jak ważna w pracy naukowej jest porządna bibliografia” (s. 75). Dodajmy, że w pracy popularnonaukowej jest ona nawet ważniejsza.
LITERATURA:
Albert Wielki: „O piętnastu problemach teologiczno–filozoficznych”. Przeł. A. Rosłan. Kraków 2009.
Albertus Magnus: „De animalibus libri XXVI”. Oprac. H. Stadler, t. 1-2. Münster 1916-1920.
Albertus Magnus: „On animals. A Medieval Summa Zoologica”. Przeł. K.F. Kitchell, I.M. Resnick, t. 1-2. Baltimore–London 1999.
Barash D.P., Lipton J.E: „How Women Got Their Curves and Other Just-So Stories. Evolutionary Enigmas”. New York 2009.
Drösser Ch.: „Czy to prawda, że…”. Przeł. D. Serwotka. Warszawa 2012.
Ernout A., Meillet A.: „Dictionnaire étymologique de la langue latine: histoire des mots”. Paris 2001.
Gajusz Juliusz Solinus: „Zbiór wiadomości godnych uwagi albo Polihistor”. Przeł. i oprac. B.J. Kołoczek. Kraków 2020.
Jażdżewska K. (przeł. i oprac.): „Fizjolog”. Warszawa 2003.
„Księga Monstrów”. Przeł. J. Sokolski. Wrocław 2019.
Latini B.: „Skarbiec wiedzy”. Przeł. M. Frankowska-Terlecka, T. Giermak-Zielińska. Warszawa 1992.
Siwek P. „Wstęp”. W: Arystoteles: „Zoologia”. Przeł. P. Siwek. Warszawa 1982.
Książki popularyzujące wiedzę to co innego. To zadanie odpowiedzialne. I tak naprawdę, kiedy przychodzą nam na myśl książki historyczne (w tym z obszaru historii kultury), które zyskały szersze grono czytelników, to nie są to książki ściśle naukowe. Należą z reguły do kategorii, którą można by nazwać wysoką popularyzacją (termin ten zawdzięczam Annie Świderkównie, która sama była mistrzynią takiego pisarstwa). I nie przypadkiem tworzą je badacze, którzy wcześniej napisali mnóstwo tekstów nieczytanych, a jeszcze wcześniej przeczytali mnóstwo tekstów mało popularnych lub wręcz nieznanych – czy to ze względu na język, czy niedostępność, czy też powszechne zapomnienie. W branży historycznej nazywamy je źródłami. To popularyzacja, nie prace badawcze, kształtuje powszechną wyobraźnię o przeszłości, to ona ma moc rzeczywiście sprawczą i to ona w istocie powinna być ukoronowaniem pracy akademickiej (że jest inaczej, to osobny temat).
I dlatego książki popularyzatorskie nie powinny być debiutami. Zwłaszcza książki kierowane do młodego czytelnika, któremu brak nawyków krytycznej lektury i kompetencji do weryfikacji przekazu autora.
Książka Mai Iwaszkiewicz „Świnia na sądzie ostatecznym” ma na stronie wydawnictwa status „bestsellera”, sprawną i szeroką kampanię promocyjną oraz pozytywne recenzje w internecie. Nie jest to jednak książka dobra. Nie będzie dla mnie żadną przyjemnością wskazanie poniżej na jej liczne słabe punkty, ale czytelnicy powinni mieć świadomość, że czytając książkę, poruszają się po polu minowym. Oczywiście cześć odpowiedzialności leży po stronie autorki, ale nie bagatelizowałbym roli wydawnictwa. Autor ma prawo uważać, że napisał skończone arcydzieło, to redakcja powinna mu natomiast uświadomić, chociażby poprzez wewnętrzny czy zewnętrzny proces recenzyjny, że musi swój tekst dopracować, a może odłożyć do szuflady.
Należy wspomnieć, że książka ma charakter wyboru ciekawostek na temat zwierząt w średniowieczu. Nie jestem zwolennikiem sprowadzania dziejów do ciekawostek, ale zostawiam to na boku – ma to też swoje zalety. Podobnie zostawiam na boku bardzo familiarny i bezpośredni sposób przekazu (autorka przechodzi z czytelnikiem na „Wy”); prawdopodobnie ten zabieg ma ożywić wywód i skrócić dystans do młodszego czytelnika.
Książka składa się z ośmiu rozdziałów, z których pięć traktuje właściwie o kulturze intelektualnej średniowiecza, a zatem o zwierzętach wyobrażonych, pozostałe natomiast trzy (poświęcone zwierzyńcom, wegetarianizmowi i procedurom prawnym) do pewnego stopnia dotyczą związków człowieka z realnymi zwierzętami. Nie kwestionuję wyboru, autorka nigdzie nie podaje, że jej zamiarem było stworzenie kompendium.
Kwestionuję jednak niemal wszystko inne. Będę starał się stronić od złośliwości (pozwolę sobie na nie raz czy dwa), skupię się na merytorycznej polemice, ale czytelnik musi sobie zdawać sprawę, że uwagi podobne do tych zamieszczonych poniżej mam do co drugiej strony książki. Ich wyliczanie uważam jednak za bezcelowe. W oparciu o to, co zamieszczam, czytelnik zorientuje się w ich charakterze.
Iwaszkiewicz zdecydowanie nie chce, by czytelnik kojarzył średniowiecze (łacińskie, bo tylko o nim tu mowa) z Kościołem. Rozdział kultury średniowiecznej od Kościoła jest oczywiście niemożliwy, i autorka również nie jest w stanie go przeprowadzić, stale jednak zaznacza swój negatywny stosunek do tej instytucji, przyznajmy w sposób dość nieumiejętny. Kilka przykładów:
- „Wybrane cechy zwierząt rozpatrywane były jako znaki dla człowieka przekazywane językiem natury przez Stwórcę. Wiem – obiecałam, że średniowiecze to nie tylko Kościół, ale te symbole są naprawdę bardzo ciekawe i ekscytujące” (s. 12).
- „Ciągłe religijne odwołania często nużą przy lekturze średniowiecznych tekstów, ale u niego [w De animalibus Alberta Wielkiego: PP] właśnie wcale tego nie ma” (s. 52). W ten sposób autorka uznaje za nużącą samą istotę tak deklaratywnie ukochanej przez siebie epoki. Trudno tu o spójność.
Niejednokrotnie czytamy też o „chrześcijańskiej ideologii” (s. 115) lub „ideologii Kościoła” (s. 134), która to próbowała zatrzeć bliskość człowieka i zwierząt, tak jakby to akurat chrześcijaństwo w sposób szczególny sabotowało ogólne międzygatunkowe zbratanie. Spojrzenie na kultury niechrześcijańskie (przedchrześcijańskie kultury starożytności czy kultury Nowego Świata) zadaje oczywisty kłam takiemu przekonaniu.
Krytyka religii i Kościoła nie jest sama w sobie żadnym zarzutem wobec książki, powinna być jednak oparta na zrozumieniu przedmiotu krytyki i rzeczowym doborze argumentów. W tekście publicystycznym można by darować anachronizmy i brak perspektywy historycznej, książka popularnonaukowa powinna jednak rzeczowo oddzielać fakty od interpretacji (a tym bardziej od emocji) i rozróżniać perspektywę źródła i perspektywę autora. Tymczasem mamy do czynienia z myśleniem całkowicie ahistorycznym, na przykład:
- „(…) droga do rozwoju zoopsychologii została przetarta już w średniowieczu, ale na tej drodze stała przeszkoda w postaci Kościoła, który determinował postępy średniowiecznych nauk przyrodniczych” (s. 162). Tymczasem psychologia, abstrahując nawet od zoopsychologii, jako nauka ma korzenie XIX-wieczne i trudno domniemywać, że gdyby nie Kościół, to rozkwitłaby w XIV wieku. Wyodrębnianie się nowoczesnej nauki to proces żmudny i złożony, związany ściśle z całością procesów ekonomicznych, społecznych i umysłowych, którego nie da się sprowadzić do usunięcia autorytetu kościelnego.
- „Niestety, Kościół zaprzepaścił wegetariańskie nauki tego wielkiego umysłu [Pitagorasa: PP]. Pitagoras wraz z całą swoją nauką został uznany za reprezentanta pogaństwa (…)” (s. 175). Autorka sugeruje tutaj, że Grecy i Rzymianie gremialnie praktykowali pitagorejską wstrzemięźliwość od mięsa (w istocie był to marginalny ruch intelektualny), a Kościół zmusił ich, by powrócili do mięsożerstwa. Myśl ta luźno przystaje do wiedzy historycznej.
Autorka ewidentnie ma też po prostu braki w wiedzy o chrześcijaństwie, nie tylko średniowiecznym:
- „Jeszcze ciężej było w przypadku spożywania poświęconego opłatka, czyli komunii świętej” (s. 130). Ewidentnie autorka nie rozumie chrześcijańskiej teologii eucharystii, która konsekrowaną hostię uznaje za Ciało Chrystusa a zupełnie inny, zdecydowanie niższy, status przypisuje przedmiotom poświęconym (w tym opłatkom). Nie jest to niewinna ignorancja, bo Iwaszkiewicz buduje na niej swój dalszy wywód: „Zwierzętom oczywiście nie wolno było jej spróbować i za umożliwienie takiego czynu groziła surowa kara” (tamże). Dla zrozumienia tych kar istotna jest znajomość przełomowej roli średniowiecza, a szczególnie Soboru Laterańskiego IV (1215), w oficjalnym ustaleniu katolickiej nauki o eucharystii. Była to jedna z najważniejszych kwestii teologicznych rozstrzygnięta przez sobory średniowieczne na Zachodzie.
- „Kościół w średniowieczu wszystko, co pogańskie, uważał za grzech i starał się wyplenić, a w niektórych wyjątkach zaadaptować na modłę (nomen omen) chrześcijańską” (s. 133). Z kwantyfikatorem „wszystko” trzeba ostrożnie zawsze i wszędzie. Autorka wyraźnie nie widzi sprzeczności pomiędzy powyższym zdaniem, a wielokrotnym (choć niepełnym, patrz niżej) przywoływaniem literackiego i kulturowego dziedzictwa greckiego i rzymskiego antyku w kolejnych rozdziałach swej książki. Wiele z tego, co pisze o wyobrażeniach na temat zwierząt w średniowieczu, pochodzi wprost z literatury klasycznej. Iwaszkiewicz wielu wątków „pogańskich” po prostu też nie zauważa. A przykłady to choćby:
- Wielkie mrówki (formicae magnae) pilnujące złota i stanowiące zagrożenie dla ludzi (por s. 40) po raz pierwszy opisał Herodot („Dzieje” III 102-105).
- Feniks (por. s. 105), opisywany przez autorów średniowiecznych, również pochodzi z Herodota („Dzieje” II 73).
- Pisząc o średniowiecznych opisach syren wabiących żeglarzy (por. s. 110), Iwaszkiewicz proponuje racjonalistyczną redukcję („cudowny śpiew był po prostu odgłosem wiatru”) zamiast odkryć tutaj erudycyjne nawiązanie do Homera („Odyseja” XII) i Wergiliusza („Eneida” VI). To wyobraźni Greków zawdzięczamy też postać syreny jako pół-kobiety, pół-ptaka. Syrena z rybim ogonem jest koncepcją średniowieczną, a dokumentuje to Liber monstrorum de diversis generibus I 10, przełożona na polski przez Jacka Sokolskiego („Księga Monstrów” 2019: 134, zob. także przypis z literaturą na s. 167). Ciekawe też, że choć autorka opisuje i reprodukuje na ilustracji syrenę z dwoma ogonami (jak ją nazywa) – taką jak w logo znanej amerykańskiej sieci z kawą na wynos, to nie wymienia nazwy tej hybrydy (s. por. 108-109), a chodzi tutaj o meluzynę, istotę fantastyczną akurat rzeczywiście o późnośredniowiecznym rodowodzie.
- Satyr (por. s. 111) w kontekście średniowiecznym odsyłać powinien nie tyle do „Opowieści z Narni”, co do „Żywotu św. Pawła pierwszego pustelnika” Hieronima ze Strydonu, w którym znajdujemy śmiałą próbę włączenia „pogańskiego” mitu w nowy mit chrześcijański (mamy wszelkie powody, by sądzić, że ów Paweł nigdy nie istniał). Lewis nie pisze zresztą o satyrze, ale o faunie (ten łaciński krewny satyrów ma w kulturze konotacje bardziej sielskie niż jurni greccy satyrowie) imieniem Tumnus. Niewykluczone, że wprowadzając tę postać do swej chrześcijańskiej paraboli, świadomie szedł tropami Hieronima.
- „(…) [H]ieny, które wedle średniowiecznej opinii, opartej zapewne na bestiariuszach, miały obupłciową naturę” (s. 129). Jest to kolejny przykład odcięcia antycznego korzenia erudycji średniowiecznej. Znajdziemy bowiem tę opinię u Eliana (De natura animalium I 25), a krytycznie odnosi się do niej już Arystotles (Historia animalium 579b).
- Autorka stale odwołuje się do podziału na zwierzęta czyste i nieczyste, cytując nawet Stary Testament (por. s. 141-142, 168, 181). Zdaje się uważać, że chrześcijanie praktykowali ten podział, podczas gdy jego zniesienie jest jednym z kluczowych momentów separacji między judaizmem a nową religią (Mt 15,11; Dz 10,10-16). Nie przeszkadza Iwaszkiewicz również, że wśród zwierząt, które sama wymienia jako łowne, są zające (s. 141), w Starym Testamencie uznane za nieczyste (Kpł 11,6).
- „Ponadto wielu badaczy twierdzi, że przynajmniej kilku spośród dwunastu apostołów oraz Jan Chrzciciel byli wegetarianami. Niestety, duchowni wybrali sobie cytaty, kierując się swymi podniebieniami” (s. 179). Nie wiem, czy Iwaszkiewicz świadomie nawiązuje tutaj do koncepcji Priesterbetrug (skądinąd też w swym zrębie antycznej, choć sama nazwa oczywiście nowoczesna), ale zapewniam ją, że istnieją bardziej wyrafinowane intelektualnie argumenty antyklerykalne i antyreligijne. Do domknięcia jej rozumowania brakuje mi tylko stwierdzenia, że jedynym mięsożercą wśród apostołów był Judasz. No a Jan Chrzciciel takim zupełnym wegetarianinem nie był, bo Mt 3,4 i Mk 1,6 podają, że jadł też szarańczę.
Można by również podać całą litanię mniejszych i większych błędów i uproszczeń. Poniżej zamieszczam wybrane, starając się skorygować je dla pożytku czytelników. Przeważają te z pierwszej części książki, wraz z tokiem lektury mnożenie moich uwag uznałem za zbyteczne, nie znaczy to jednak, że tego typu potknięć jest tam mniej.
- „Pisanych źródeł interpretacji wszystkiego, co występuje na świecie, było w średniowieczu kilka, jako najważniejsze wskazać trzeba pewną świętą księgę (…). I nie, wyjątkowo nie chodzi o Biblię. Mowa o dziele Physiologos, po polsku nazywanym »Fizjologiem«” (s. 19). Skąd Autorka wzięła przekonanie, że Fizjolog miał status księgi świętej, doprawdy, nie wiem. Decretum Gelasianum, będący autorytatywnym wykazem ksiąg kanonicznych, wprost umieszcza tę księgę wśród apokryfów i podaje, że została „ab hereticis conscriptus”. Oczywiście w niczym nie umniejszyło to jej popularności. Krótki, ale kompetentny wstęp do „Fizjologa” daje Jażdżewska (2003).
- Autorka wydaje się brać za dobrą monetę etymologię słowa kot (musio) podaną przez Izydora z Sewilli, który wywodzi słowo od mus („mysz”) (por. s. 22). Choć w tym przypadku etymologia może być prawdziwa (jako derywat notuje ją słownik etymologiczny Ernouta i Meilleta 2001: 424), to Iwaszkiewicz powinna jednak ostrzec czytelnika, że etymologie Izydora w zdecydowanej większości są bezpodstawne w świetle współczesnego językoznawstwa. Autorka zdaje się zresztą mieć tego świadomość, kiedy w innym miejscu (por. s. 60) traktuje Izydorowe etymologie jako „ciekawostki”. Skądinąd musio może być słowem wymyślonym przez samego Izydora na potrzeby jego wywodu, na pewno natomiast jest słowem skrajnie rzadkim. Łacina określa kota zwykle innymi terminami.
- „Większość opera omnia historii naturalnej Alberta Wielkiego nadal nie została przetłumaczona z łaciny i zalega w różnych europejskich zbiorach, żaden jego tekst nie został też nigdy przetłumaczony na język polski. Na szczęście ostatnie pięć ksiąg, dzięki Jamesowi Scanlanowi, zostało wydane po angielsku. Jest to tłumaczenie z niemieckiego, ponieważ Albert Wielki urodził się w Kolonii” (s. 47). Nie za bardzo wiem, jak rozumieć frazę „opera omnia historii naturalnej”, bo opera omnia to po prostu dzieła wszystkie. Autorka zdaje się również uważać, że Albert Wielki napisał De animalibus po niemiecku (!), bowiem urodził się w Kolonii (a wiadomo, że to w Republice Federalnej Niemiec). Ale przecież stwierdza, że Albert pisał swe opera po łacinie. Chyba, że chodzi jej o podstawę przekładu Scanlana – ale tłumaczył on z łacińskiego oryginału, nie z niemieckiego. Trudno odgadnąć, jaka intencja stoi za tym fragmentem. Autorka zdaje się też nie wiedzieć, że w języku angielskim dostępny jest przekład całości dzieła Alberta Wielkiego, wydany w 1999 (przeł. Kitchell, Resnick); przekład Scanlana pochodzi z 1987 roku. No i oczywiście nie jest prawdą, że nie mamy w języku polskim żadnego przekładu Alberta Wielkiego. Fakt, nie ma tego dużo, ale można wskazać choćby bibliografię (z 2005) zamieszczoną tu: http://www.mediewistyka.pl/content/view/90/48/, a od tego czasu przybyło i opracowań, i przekładów (zob. zwłaszcza Albert Wielki, przeł. Rosłan 2009).
- „Pewnie nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że większość starożytnych pism, na przykład dzieła Platona, Arystotelesa czy Pliniusza, zostało przełożonych z greki na inne języki dzięki uczonym arabskim. Przyjrzyjmy się właśnie tekstom Arystotelesa, bo to one stanowią trzon De animalibus… Alberta Wielkiego” (s. 48). Prawdą jest, że Albert Wielki miał dostęp do Historia animalium Arystotelesa w przekładzie na łacinę z arabskiej parafrazy Ibn al-Batriqa (Siwek 1982: XXX), ale już w XIII wieku tłumaczono to dzieło również bezpośrednio z greki (William Moerbeke). Platona na łacinę przekładano natomiast już w antyku (w średniowieczu większe znaczenie miał tylko „Timajos”). Nie wiem natomiast, w jaki sposób można było przełożyć z greki na arabski Pliniusza, skoro ten napisał swoje dzieło po łacinie.
- „Sam wiele podróżował po Europie [chodzi o Alberta Wielkiego: PP]. Na pewno był we Francji, we Włoszech, na północnych wyspach Holandii, a nawet w Rosji” (s. 51). Nie wiem, czym są „północne wyspy Holandii” – może chodzi o Wyspy Zachodniofryzyjskie. Nie udało mi się potwierdzić, czy Albert je odwiedził. Jeśli zaś idzie o Rosję, to Albert nigdy w niej nie był, nie tylko dlatego, że takie państwo nie istniało w XIII wieku. Podczas sprawowania funkcji prowincjała niemieckiej prowincji dominikanów odwiedził natomiast Rygę, która była przyczółkiem niemieckiej kolonizacji w Inflantach. Być może autorka, czytając starszą literaturę, natknęła się na informację, że miasto to leży w Związku Radzieckim, często zwanym na zachodzie Rosją (formalnie Ryga leżała w Łotewskiej, nie Rosyjskiej, Socjalistycznej Republice Radzieckiej).
- „Co więcej, mimo że był duchownym, a do tego został świętym, w jego dziele [De animalibus: PP] nie pojawiają się żadne nawiązania do Boga jako stwórcy świata przyrody!” (s. 52). Prawda, że jest ich niewiele, ale dla precyzji mamy: „Admiranda autem est sapientia conditoris, qui naturae opus fecit esse opus intelligentiae”, co można rozumieć następująco: „Należy podziwiać mądrość stwórcy, który przyrodę uczynił na sposób rozumny” (De animalibus I 274, ed. Stadler 1916: 97, przekład własny).
- „W De animalibus… odnajdziemy cytaty z »Historii naturalnej« Pliniusza Starszego, dzieł Solinusa, które głównie powtarzał już jako przytoczone przez Pliniusza (…)” (s. 54). Wywód jest cokolwiek enigmatyczny, sprecyzuję zatem, że Solinus to autor jednego dzieła (znanego głównie pod tytułem Collectanea rerum memorabilium – „Zbiór rzeczy godnych uwagi”, zob. polski przekład B.J. Kołoczka z 2019), w którym korzysta szeroko z Pliniusza. Zależność w drugą stronę nie zachodzi.
- „[N]ikt przed nim nie wymienił w swym dziele narwala (…) szczura, kuny, łasicy (…)” (s. 55). Nie sprawdzałem wszystkich tych zwierząt, łasicę jednak wymienia już Arystoteles (Historia animalium 609b) pod nazwą gale; Albert nazywa to zwierzę gali (De animalibus XXII 104 (51), ed. Stadler 1920: 1404) i jego nowatorstwo polega chyba na systematycznym omówieniu tego zwierzęcia, nie zaś na samej jego znajomości.
- „[W]szyscy ówcześni zoologowie, których wymienię poniżej, jakiejkolwiek byliby narodowości, stworzyli swoje traktaty poświęcone faunie we Francji po francusku albo chociaż dzięki wiedzy nabytej we francuskich miastach” (s. 61). Po czym następują Bartłomiej Anglik (De proprietatibus rerum), Wincenty z Beauvais (Speculum maius), Tomasz z Cantimpré (De natura rerum) – wszystkie napisane po łacinie. Jedynie czwarty z autorów, Brunetto Latini, napisał swój „Skarbiec Wiedzy” po francusku (mamy polski przekład: Latini 1992).
- „W trakcie swych podróży badacz [Albert Wielki: PP] mijał więc na przykład stada żubrów i koni Przewalskiego” (s. 77). Koń Przewalskiego nigdy nie występował w Europie; autorka ma na myśli zapewne tarpana.
- „Pozycja misjonarska, na pewno wszystkim od razu kojarząca się ze średniowieczem, była jedyną dopuszczalną i zastrzeżoną dla ludzi” (s. 132). To właściwie nie faktyczny błąd, ale anachronizm, jakich nie brak w tej książce. Czasem terminy ukute obecnie trafnie ujmują rzeczywistość przeszłą, warto jednak zaznaczać, że nie pochodzą one z epoki, zwłaszcza kiedy mogą wprowadzać w błąd. Nie zmienia to oczywiście faktu, że pozycja, w której kobieta i mężczyzna patrzą sobie twarzą w twarz, była wyraźnie preferowana, i tu autorka ma rację. Przywołuję to miejsce, aby nieco skupić uwagę znużonego czytelnika, ale przede wszystkim po to, aby wskazać dobrą książkę popularnonaukową, która została zbudowana na samych ciekawostkach, ale która podaje też swe źródła. Okazuje się bowiem, że samo pojęcie pozycja misjonarska weszło do obiegu w latach 60 XX wieku i jest wynikiem pomyłki w przywoływaniu swych lektur popełnionej przez Alfreda Kinseya (tego od Raportu Kinseya) (zob. Drösser 2012: 215-217).
- „Ludzie mieli być z kolei związani z niebem, oczywiście dlatego, że człowiek jest idealny tak jak niebo, ale w sumie dużo się nie pomylili, bo przecież wiemy dzisiaj, że na przykład kobieca menstruacja jest związana z fazami księżyca” (s. 134). Co prawda nie wypowiadam się w oparciu o własne doświadczenie, ale zachodzi tutaj nie tyle zależność, lecz raczej przypadkowa zbieżność (zob. Barash, Lipton 2009: 41 – to również książka popularnonaukowa, ale wskazująca na źródła naukowe). To miejsce w książce zwraca uwagę na inną sprawę. Trzeba ostrożnie dawkować wiedzę spoza własnej specjalizacji. Najłatwiej tu o pomyłki. Sam niejedną taką popełniłem.
- „Ostatecznie zdawano sobie też sprawę z tego, że po śmierci człowieka granica [między człowiekiem i zwierzęciem: PP] i tak zostanie przekroczona, ponieważ sam św. Augustyn mówił o tym, że ludzie i tak zamienią się w robaki” (s. 135). Szkoda, że autorka nie podała adresu do tego cytatu, który byłby przełomem w badaniach nad teologią Augustyna. Być może mylnie interpretuje egzegezę Ps 22,7 („Ja zaś jestem robak, a nie człowiek”) lub Mk 9,47-48 („Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie”, oba przekłady za Biblią Tysiąclecia). Trudno jednak powiedzieć. Przykład ten pokazuje wyraźnie, że gdyby autorka ujawniała swe źródła, łatwiej byłoby nam z nią polemizować, a jej się bronić. Tymczasem spuścizna Augustyna to cała biblioteka i pewnie nawet specjaliście byłoby trudno odgadnąć, na co Maja Iwaszkiewicz właściwie się powołuje.
- „(…) bardzo często używano do pomocy psów czy specjalnie tresowanych ptaków, głównie sokołów, które pomagały tropić zwierzynę” (s. 142). To chyba niezręczność składniowa, bo trudno mi wyobrazić sobie sokoła tropiącego.
- „(…) Fryderyk II szczycił się posiadaniem kakadu oraz strusia” (s. 148). Kakadu to ptaki występujące w Australii, Indonezji i na Filipinach, Fryderyk II nie mógł ich posiadać. Trudno powiedzieć, co autorka ma na myśli, bo nie podaje źródła.
- Na s. 149 mamy historię o morświnie, który miał jakoby zamieszkiwać w basenie Małgorzaty Flamandzkiej przy zamku w Dijon. Autorka zastanawia się nad logistyką transportu morświna. Znów bardzo przydałoby się źródło, nie potrafiłem bowiem zweryfikować tej niezwykłej informacji. Nawet jeśli faktycznie tak stoi w źródle (co wydaje mi się wątpliwe), to Iwaszkiewicz powinna podejść do relacji skrajnie krytycznie. Nawet obecnie morświny są niezwykle trudne w utrzymaniu w wyspecjalizowanych ośrodkach ochrony ssaków morskich.
Poza dość prostymi, choć irytującymi swą liczbą i charakterem błędami faktograficznymi mamy też całkiem poważne błędy interpretacyjne. Należą do nich również te wymienione uprzednio, a zawiązane z niezrozumieniem chrześcijaństwa. Z innych natomiast zupełnie anachroniczne są np. uwagi na temat zgodności lub nie średniowiecznych koncepcji zoologicznych z teorią ewolucji. Przywołane w pewnym miejscu ryby babilonici (De animalibus XXIV 13 (22), ed. Stadler 1920: 1522), które potrafią poruszać się po lądzie, mają, zdaniem autorki (patrz s. 74), w jakiś sposób korespondować z teorią ewolucji. Podejrzewam, że Iwaszkiewicz chodzi tutaj o koncepcję gatunku przejściowego (wspomina ją nieco wyżej), nie precyzuje jednak tej sprawy. Oczywiście Albert niczego takiego nie sugeruje, po prostu opisuje zachowanie ryby – dodajmy przy okazji, że jest to cytat z Teofrasta – Albert podaje swe źródło (autorka dziwi się jednak, skąd Albert wiedział w Europie o babilońskiej rybie). Potem następuje passus zupełnie zdumiewający: „Albert Wielki opisuje rybę (…), która powstaje z błota, oraz podaje, że ślimaki rodzą się z rozkładającej się roślinności i rosy, w czym nie był daleko od powszechnego dziś poglądu, że życie poczęło się w wilgotnej ziemi” (tamże). Pogląd taki nie wydaje mi się jednak obecnie powszechny, a to o czym pisze Albert, to znana od antyku koncepcja samorództwa, która autorka zdaje się podzielać i uważać za składową teorii ewolucji.
Mamy też wreszcie uwagi zupełnie zdumiewające:
- „Jeśli idzie o średniowieczne podejście instytucji kościelnych do ochrony zwierząt, do XI wieku w każde święta w klasztorze Sankt Gallen jedzono tura – gatunek nie przetrwał niestety do naszych czasów. Na zdrowie, drodzy mnisi!” (s. 152). Czy autorka sugeruje, że XI-wieczni mnisi zjedli ostatniego tura? Przypomnijmy, że ostatni tur padł w 1627 w Puszczy Jaktorowskiej na Mazowszu.
- „Tradycja trzymania zwierząt przy kościołach nie do końca wymarła. Dzisiaj można czasem trafić na przykościelne ogrody, w których żyją różne, nie zawsze lokalne gatunki. W Podkowie Leśnej pod Warszawą mieszkają w ogrodzie pawie. Poza tym w grudniu w wielu kościołach zobaczycie żywe szopki z osiołkami i owcami” (s. 152-153). Nie wiem, dlaczego autorka wyróżniła akurat Podkowę Leśną, ale żywe pawie można zobaczyć nie tylko tam; powiem więcej, wydaje się, że instytucje kościelne nie są jedynymi, które przetrzymują ten obcy gatunek. Widywałem je również przy instytucjach publicznych oraz u osób zupełnie prywatnych, być może nawet niewierzących. Do tego Zakład Zieleni Miejskiej miasta Katowice przetrzymuje w parku miejskim w zagrodzie króliki (gatunek również obcy naszej faunie). Nie wiem właściwie, w jaki sposób wiąże się to ze średniowieczem albo z książką, którą tu omawiam, ale wspominam, bo akurat przyszło mi to na myśl. To oczywiście złośliwość, ale akurat tutaj trudno było mi się powstrzymać.
- Na s. 155-156 w podrozdziale „Ludzkie zoo” autorka podaje nam tylko jeden przykład – albinosów, garbusów i karły trzymane na dworze Montezumy II w Meksyku. Samo zagadnienie ciekawe, ale jak wiąże się z książką – nie wiem. Autorka przez wszystkie poprzednie strony rozumie przez średniowiecze epokę w dziejach Zachodu. Dodatkowo opis dotyczy wieku XVI – a nie jest to średniowiecze wedle żadnej znanej mi periodyzacji. Po relacji o Montezumie Autorka rozwija swą myśl: „Niestety, w późniejszych epokach sytuacja jedynie się pogarszała i w menażeriach trzymano także ludzi o kolorze skóry innym niż u Europejczyków” (s. 156). Prawda to, ale nijak nie mogę powiązać tego z Montezumą.
Na koniec jeszcze zwrócę uwagę na kłopoty z doborem słownictwa:
- S. 141: „ogrody dla zwierząt (…) miały postać zwierzyńców łowieckich albo reprezentatywnych i dekoracyjnych ogrodów zoologicznych zwanych menażeriami” – przypuszczam, że chodzi tu jednak o ogrody „reprezentacyjne”.
- Na tej samej stronie: „Generalnie zwierzęta, na które polowano dzielono, za źródłosłów uznając Biblię, dzielono na dwie kategorie (…) [pisownia oryginalna: PP]”. Prawdopodobnie chodzi tu o „źródło” nie „źródłosłów”.
Książka ma szczytne cele. Chce przybliżyć średniowiecze młodszemu czytelnikowi, obłaskawiając je przy pomocy zwierząt. Stawia pytania ważne: Jaka jest granica między człowiekiem a zwierzęciem? Kiedy mamy prawo mówić o metodzie naukowej? Czy nasza epoka rzeczywiście traktuje prawa zwierząt tak poważnie, jak żadna wcześniej? Nie mogę jednak zaufać jej odpowiedziom i nie radzę tego także czytelnikom. Autorka wprowadza nas na pole minowe, na którym nie tylko wpada w pułapki cudze, ale zastawia również własne. Na szczęście (lub też nieszczęście) pisarz to nie saper. Można pomylić się też kolejny raz. Aby tego uniknąć, przytaczam na koniec słowa samej autorki i proszę, by w kolejnej książce zechciała również wziąć je sobie głębiej do serca: „Sami wiecie, jak ważna w pracy naukowej jest porządna bibliografia” (s. 75). Dodajmy, że w pracy popularnonaukowej jest ona nawet ważniejsza.
LITERATURA:
Albert Wielki: „O piętnastu problemach teologiczno–filozoficznych”. Przeł. A. Rosłan. Kraków 2009.
Albertus Magnus: „De animalibus libri XXVI”. Oprac. H. Stadler, t. 1-2. Münster 1916-1920.
Albertus Magnus: „On animals. A Medieval Summa Zoologica”. Przeł. K.F. Kitchell, I.M. Resnick, t. 1-2. Baltimore–London 1999.
Barash D.P., Lipton J.E: „How Women Got Their Curves and Other Just-So Stories. Evolutionary Enigmas”. New York 2009.
Drösser Ch.: „Czy to prawda, że…”. Przeł. D. Serwotka. Warszawa 2012.
Ernout A., Meillet A.: „Dictionnaire étymologique de la langue latine: histoire des mots”. Paris 2001.
Gajusz Juliusz Solinus: „Zbiór wiadomości godnych uwagi albo Polihistor”. Przeł. i oprac. B.J. Kołoczek. Kraków 2020.
Jażdżewska K. (przeł. i oprac.): „Fizjolog”. Warszawa 2003.
„Księga Monstrów”. Przeł. J. Sokolski. Wrocław 2019.
Latini B.: „Skarbiec wiedzy”. Przeł. M. Frankowska-Terlecka, T. Giermak-Zielińska. Warszawa 1992.
Siwek P. „Wstęp”. W: Arystoteles: „Zoologia”. Przeł. P. Siwek. Warszawa 1982.
Maja Iwaszkiewicz: „Świnia na sądzie ostatecznym. Jak postrzegano zwierzęta w średniowieczu”. Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |