BEZMIEJSCOWI (NOMADLAND)
A
A
A
To nie jest jakaś tam zwyczajna ekranizacja. Można „Nomadland” obejrzeć bez książki, można przed książką, można po jej przeczytaniu. Jest jednocześnie osobnym bytem, jak i świetnym dopełnieniem, a najlepiej napisać, że jest to współistnienie dwóch dzieł. Jedno to reportaż pisany z zaangażowaniem i momentami jak powieść. Drugie to fabularne kino artystyczne, momentami jak dokument. Takie mieszanie gatunków, rodzajów i swobodne przekraczanie między nimi granic, lawirowanie tak, by jak najlepiej opowiedzieć historię tych ludzi, to coś, na co właśnie ta historia i ci ludzie zasługują.
Wiedziałam, że „Nomadland” będzie książką o drodze, o tej tak charakterystycznej dla Ameryki drodze, która jest nieodłącznym elementem jej historii, bo przecież jej „odkrywcy” (poprzestanę tu na cudzysłowie, ponieważ to jednak nie jest tekst o tym, na ile faktycznie nimi byli) to podróżnicy, jej pionierzy, którzy brnęli przez dziki interior na Zachód w poszukiwaniu złota i perspektyw, to podróżnicy, a potem kolejni, biznesmeni, inżynierzy, wynalazcy, artyści, dziennikarze, żołnierze, podróżnicy. Droga jest też nieodłącznym elementem jej kultury. W amerykańskiej muzyce, nieważne, czy to country, blues, rock czy coś bardziej popularnego, śpiewa się o trasach w vanach, kolejnych motelach i o włóczeniu się z gitarą po kraju. Amerykańskie kino to często kino drogi, to słynny „Easy Rider” Dennisa Hoppera, „Thelma i Louis” Ridleya Scotta czy z nowszych „American Honey” Andrei Arnold albo „Sokół z masłem orzechowym” Tylera Nilsona i Mike’a Schwartza, takie pierwsze z brzegu. W literaturę droga jest wpisana permanentnie, książki Marka Twaina, Henry’ego Millera, Jacka Kerouaca, Cormaca McCarthy’ego, kolejni twórcy kolejnych pokoleń, zaczynając oczywiście od legendarnych powieści Johna Steinebcka, „Gron gniewu” o rodzinie Joadów, która Route 66 zmierza do Kalifornii, a potem „Podróży z Charleyem. W poszukiwaniu Ameryki”, jednej z obowiązkowych pozycji współczesnych nomadów opisywanych przez Jessicę Bruder.
Myślałam, że „Nomadland” będzie książką o ludziach w stylu hobo, o których Jack Kerouac pisał we „W drodze”: „Kiedy wyjrzałem przez okno, naraz zobaczyłem przejeżdżający pociąg towarowy Southern Pacific z setkami trampów, którzy wylegiwali się na wagonach-platformach, jechali radośnie przed siebie, mając tobołki za poduszki i oczy zatopione w komiksach, niektórzy żuli pyszne kalifornijskie winogrona zerwane na bocznicy” (Kerouac 2005: 121-122). Myślałam tak, bo hobo też jeździli po całym kraju za pracą sezonową, w zamian za którą dostawali wikt, opierunek i czasem parę dolarów. Jednak współczesnym amerykańskim nomadom, o których pisze Bruder, nie do końca tylko o to chodzi. Są wędrowcami i też wędrowcami za pracą, ale mają coś, czego hobo nie mieli, a mianowicie domy. Mieszkają w swoich pojazdach, w jeepach, vanach, camperach, starych busach i autobusach, w samochodach osobowych i różnego rodzaju przyczepach, wszystkim tym, co ma dach, koła i jedzie naprzód, i co nadawało się do tego, by zamontować tam łóżko, szafkę, czasem półki, czasem kuchenkę, czasem nawet prysznic czy toaletę. Wszyscy zgodnie i wciąż powtarzają, że nie są bezdomni. I choć mam wrażenie, że gdy tak uciekają od stygmatyzacji nazywania ich bezdomnymi, to trochę stygmatyzują samych bezdomnych, jednak mają prawo, by bezdomnymi ich nie nazywać i by zarówno system, jak i społeczeństwo w końcu uznali fakt, że bezdomnymi nie są. Kim więc są?
Przeważnie to ludzie z pokolenia powojennego baby boom, kiedy to minął wojenny niepokój i Amerykanie uwierzyli, że wszystko jest już dobrze, bo płace rosły i zabrali się do kupowania telewizorów, samochodów, sprzętów domowych reklamowanych w prasie i telewizji przez idealne housewives, no i oczywiście do rodzenia dzieci. Tak fajnie było przez wiele lat, ale potem się skończyło. Od lat 70. płace nie rosną i mówi o tym głośno wiele osób, jednocześnie zaznaczając, jak bardzo wzrosły ceny wszystkiego innego, od papierosów przez benzynę aż po przede wszystkim czynsze. Wystarczy wejść na portal Airbnb (a raczej wystarczyło przed pandemią, a co będzie po niej, to zobaczymy) w miastach typu Nowy Jork czy San Francisco. Młodzi Amerykanie zbici w kupę w kamienicznych czy blokowych mieszkaniach zostawiają jeden pokój na wynajem, by tę kasę dołożyć do czynszu. Albo wynajmują własne pokoje za każdym razem, gdy choćby na chwilę wyjeżdżają z miasta. Jasne, że wiele z mieszkań na wynajem wygląda super – postindustrialne lofty, odkryte cegły i wysokie okna z widocznymi za nimi schodami pożarowymi – ale wiele to połączenie parteru z piwnicą, jakieś sutereny, pomieszczenia bez okien albo z małymi okienkami gdzieś pod sufitem, z widocznymi za nimi butami przechodniów. Czynsz zżera z kieszeni przeciętnego Amerykanina ogromny procent miesięcznych dochodów i niewiele z nich zostaje. Czynsz albo kredyt. Bo gdy w pierwszej dekadzie XXI wieku rynek nieruchomości rozpadł się w pył, to ceny domów poleciały w dół, zostawiając ich mieszkańców z tymi samymi wielkimi kredytami bez pokrycia, ale wciąż do spłacenia. Dzisiejsi głównie 60- i 70-latkowie (choć zdarzają się wśród nomadów i osoby po 80-tce) są też ofiarami fatalnego, praktycznie nieistniejącego systemu emerytalnego. To nie tak, że to są jacyś tam nieudacznicy czy nieroby (z całym szacunkiem dla nieudaczników i nierobów), którzy nigdy nie potrafili związać końca z końcem. To jest klasa średnia, ludzie po studiach i szkołach, ludzie, którzy częstokroć zarabiali dobrą kasę i sporo jej wydawali – byli dyrektorzy w dużych firmach, właściciele prywatnych biznesów, nauczyciele, pracownicy biurowi itd. itp. Ludzie, którzy kiedyś mieszkali na przedmieściach w domach jak ze zdjęć zamieszczanych w kolorowych magazynach, dziś mieszkają w domach na czterech kółkach. „Od pucybuta do milionera” zamieniło się w Stanach Zjednoczonych na „od milionera do pucybuta” i wielu postanowiło odciążyć się finansowo z największego obciążenia, zostawić domy i mieszkania, i przeprowadzić się do przyczep i samochodów.
Samochód to kolejny, odkąd Henry Ford uruchomił taśmę produkcyjną, symbol Ameryki. Poza Manhattanem czy paroma innymi centrami dużych miast bez auta niewiele się w Stanach zdziała, bo żaden pociąg, Greyhound czy inny Megabus nie dowiozą cię tam, gdzie dowiezie cię samochód. Amerykanie spędzają w samochodach mnóstwo czasu, jeżdżą godzinami do pracy i z pracy, robią w nich zakupy spożywcze czy farmaceutyczne, kupują jedzenie i picie na wynos, oglądają filmy w kinach, a nawet uczestniczą w nich w religijnych nabożeństwach i biorą śluby. No a teraz coraz więcej w nich mieszka. By zarobić, nomadzi zatrudniają się do prac na półniewolniczych warunkach jako bileterzy na wyścigach, ochroniarze, przy robieniu fast foodów, w parkach rozrywki i parkach narodowych, na kempingach, harując po naście godzin na dobę przy zbieraniu buraków, jabłek czy truskawek oraz przede wszystkim w ramach programu Amazon CamperForce, gdzie w magazynach światowego giganta sprzedającego wszystko, co tylko można sprzedać, po naście godzin z minimalnymi przerwami robią prawie maratońskie dystanse, dźwigają, przenoszą, skanują i układają kolejne produkty. Nie mają ze znalezieniem takiej pracy większych problemów, bo emerytów wszyscy chcą. Są rzetelni, pracowici i z etosem. Mówią o sobie workcampers, „współcześni wędrowcy chwytający się sezonowych prac w zamian za miejsce kempingowe – zazwyczaj z dostępem do prądu, wody i kanalizacji – a czasem także wynagrodzenie” (Bruder 2020: 58) – jak zdefiniował ich Don, jeden z rozmówców Bruder.
Współcześni amerykańscy nomadzi najbardziej w świecie cenią sobie wolność. Myślę, że może to jakoś wiązać się z wiekiem tej grupy. Tym, że w jego kwiecie nie mają już aż tak wiele do stracenia, że sporo widzieli, dużo przeżyli, już wystarczająco posprzedawali się systemowi, a teraz chcą być niezależni i brnąć drogami w kierunku horyzontu. Przenieśli się poza system, bo umowa społeczna, jaką człowiek z tym systemem zawarł, okazała się nic niewarta, bo ludzie jej warunków dotrzymali, a mimo to system ich wykopał. Ten motyw wypalenia się umowy społecznej często się w wypowiedziach nomadów z książki Bruder pojawia. Mówi o tym m.in. ich guru, Bob Wells: „Po przeprowadzce do vana uświadomiłem sobie, że wszystko, co mi wmawia społeczeństwo, jest kłamstwem. Mówili, że mam się ożenić, zamieszkać w domku z białym płotem, chodzić do pracy, żeby później móc się cieszyć samą końcówką życia, choć męczyłem się przez całą resztę (…). W vanie po raz pierwszy poczułem, że jestem szczęśliwy” (Bruder 2020: 84). Bob to jeden z prekursorów współczesnych nomadów, od lat daje rady pomocne w mieszkaniu w samochodzie, organizuje coroczne zloty vandwellersów (od słów van i dwelling, co oznacza mieszkanie) Rubber Tramp Rendezvous w Quartzsite w Arizonie, prowadzi kanał na YouTubie i jest zwolennikiem minimalizmu, z którym wiążą się antykonsumpcjonizm czy ekologia. Życie nomadów to wtórne wykorzystywanie tego, co jest do dyspozycji, to panele fotowoltaiczne i deszczówka, a jeśli marzenia o domu, to – jak w przypadku głównej bohaterki książki, Lindy May – o earthship, czyli samowystarczalnym domu z odpadów, butelek, puszek, opon itd. Samowystarczalność obok wolności i niezależności to jedno z głównych haseł nomadów.
Amerykańska dziennikarka Jessica Bruder spędziła trzy lata na badaniu tej społeczności. Jeździła z nimi (w końcu sama sprawiła sobie kampera), uczestniczyła w ich zlotach i spotkaniach, pracowała tam, gdzie oni, w Amazonie w Teksasie, przy zbieraniu buraków w Dakocie Północnej, godzinami z nimi rozmawiała, pytała, słuchała, zaprzyjaźniła się z wieloma z nich i tak powstała książka „Nomadland”. To świetny reportaż o współczesnych Amerykanach, którzy po kryzysie finansowym 2007-2009, podobnie jak ci po czarnym czwartku w 1929, ruszyli w drogę. Reportaż ukazujący problem od różnych stron i uwzględniający jego złożoność. Bruder jednocześnie analizuje zjawisko z punktu widzenia socjologicznego czy ekonomicznego, ale też snuje opowieść będącą blisko konkretnych ludzi, jej bohaterów i bohaterek, idącą śladem tej głównej, wspomnianej Lindy May. Bo nie da się inaczej niż z pełnym zaangażowaniem, czując i przeżywając, widząc na własne oczy i dotykając własnymi rękoma, opisać takiej historii.
To chyba nie jest częste zjawisko, by za książkowy reportaż zabierali się filmowcy, ale książka Jessiki Bruder jest taka, że trzeba było to zrobić. Zabrała się za to Chloé Zhao, chińska reżyserka tworząca w Ameryce, i myślę, że nadawała się do tego idealnie. Przez cały czas szła po cienkiej linii granicznej między dokumentem i fabułą, a bohaterami uczyniła prawdziwych ludzi: Lindę May, Swankie, Boba Wellsa i wielu innych z kart książki Bruder. Jest też kilku aktorów profesjonalnych, w tym David Strathairn i oczywiście grająca główną rolę, udowadniająca po raz kolejny swój talent i siłę, Frances McDormand. Tak, jak reżyserka idealnie nadawała się, by ten film zrobić, tak nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto mógłby zagrać Fern, nomadkę będącą zbitką historii i biografii różnych osób z książki. Ta surowa mina McDormand, idąca czasem bardziej w uśmiech, czasem w zamyślenie, z jednej strony pogodzona, a z drugiej w nieustannym byciu w gotowości, dużo mówi o opisywanym przez Bruder życiu nomadów. Jest to w końcu życie w ciągłym strachu i napięciu, że w nocy na jakimś parkingu przed Walmartem czy w miejskiej uliczce, gdzie akurat się zatrzymali, ktoś ich zdemaskuje, jakiś policjant, stróż czy kierownik sklepu zastuka w szybę samochodu i każe odjechać, bo nielegalnie, bo to nie miejsce dla nich. „Nomadland” to film drogi jak się patrzy. Jeździmy z Fern przez kamieniste pustynie w słońcu i góry w śniegu, jesteśmy z nią na zlotach w Arizonie i w magazynach Amazona (tych autentycznych). Jeździmy z nią i widzimy piękno Ameryki, jej ogrom i przyrodnicze zróżnicowanie, a operator Joshua James Richards fantastycznie to kręci. Zdjęcia są bardzo naturalne i pokazują świat bez koloryzowania, podbijania w tę czy we w tę, dodawania czy odejmowania tak, by było „lepiej”. Tak jak Chloé Zhao nie zmienia świata w sztukę, ale za pomocą sztuki pokazuje real life i wydobywa z niego piękno ukryte wszędzie (tylko trzeba chcieć czy też umieć je dostrzec), tak Richards fotografuje to nienachalnie, wydobywając prawdę i naturalność z każdego kadru. Ci nie-aktorzy mogą czuć się swobodnie, bo twórcy dają im czas, nie boją się długich ujęć, nie spieszą się. I piękne są sceny tej kamperowej samotności, gdy bohaterka wykonuje te wszystkie czynności, by radzić sobie z dnia na dzień, gotuje, naprawia, głośno załatwia się do wiaderka. A w tym wszystkim, w tym antymaterialistycznym i funkcjonalnym podejściu do życia, wozi też ze sobą rzeczy, które traktuje z czułością – bo sentyment, wspomnienia, bo coś ma po kimś. Zdjęcia kręcono przez kilka miesięcy i w tym czasie członkowie ekipy przemierzyli kilka stanów vanami, w których też mieszkali, prowadząc – przynajmniej w jakimś tam stopniu – życie nomadów.
Taki styl kręcenia filmów zarówno, jeśli idzie o estetykę, jak i pracę na planie, Chloé Zhao i Joshua James Richards przećwiczyli już wcześniej. Współpracę rozpoczęli przy okazji pełnometrażowego debiutu reżyserki – „Pieśni braci moich” (2015) o życiu we współczesnym rezerwacie Indian w Dakocie Południowej. Po nim był „Jeździec” (2017), opowieść o kowbojach, którzy jeżdżą na rodeo w Dakocie Południowej, a w tym wszystkim opowieść o przyjaźni, marzeniach, przeciwnościach losu. W tym pierwszym główną rolę grała aktorka, resztę amatorzy, czyli prawdziwi ludzie grali siebie. W tym drugim główny bohater, Brady Blackburn, to Brady Jandreau, dawny gwiazdor rodeo, a dawny, bo miał poważny wypadek i o tym głównie jest film. Jego najlepszego przyjaciela Lane’a Scotta gra Lane Scott, również były, bo po wypadku, gwiazdor rodeo. Jego siostrę Lilly gra jego siostra Lilly Jandreau, jego ojca Wayne’a gra jego ojciec Tom Jandreau. W filmach Chloé Zhao występują też inni kowboje, w tym Cat Clifford, który zagrał we wszystkich trzech. Jeśli chodzi o zdjęcia, to obrazy są piękne w każdym calu. Twórcy pokazują naturalizm, który nawet bardziej dosadny nie jest bezsensowną brutalizacją, tylko po prostu życiem. Najtrafniejszym słowem wydaje się tu chyba prawda. Prawdziwość uczuć, emocji, relacji międzyludzkich i relacji człowieka ze zwierzęciem, z przyrodą, życie w zgodzie z naturą.
„Nomadland” przegonił sławą swoich poprzedników. Wygrał Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, teraz po kolei zgarnia nominacje do najważniejszych nagród filmowych roku, a na horyzoncie błyszczą Oskary. Dobrze, że takie kino wchodzi na – zazwyczaj jednak pełne hollywoodzkich hitów – salony. Myślałam, że „Nomadland” będzie bardziej w stylu książki Matthew Desmonda „Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast” albo nie do końca udanego filmu Rona Howarda „Elegia dla bidoków”. Tymczasem „Nomadland” nie jest w żadnym razie o biedzie. Zarówno książka, jak i film to opowieść o możliwościach i o tym, że bez względu na wszystko warto wziąć sprawy w swoje ręce. Tak, wiem, bardzo banalnie to brzmi, ale to są oczywiste wartości, takie proste, a takie trudne, tak w Ameryce wałkowane i, jak widać, wciąż jednak żywe. „Nomadland” to też opowieść o nowych ludziach. Trochę hipisi 2.0., a trochę postapokaliptyczny klimat świata budowanego na odpadkach cywilizacji. Nazywają siebie: „bezmiejscowi” („I’m not homeless, I’m just houseless” – mówi Fern). Stworzyli jakby nowe społeczeństwo w społeczeństwie, taką alternatywną opcję życia, która jest połączeniem starych tradycji podróży i włóczenia się za pracą sezonową z nowymi modami na ekologię i wolnościowe idee. Wykorzystują do tego system spod znaku Amazona, bo praca to praca dla płacy i tyle, a swoje zdanie na temat badziewia, które tam pakują, mają wyrobione. Wykorzystują YouTube’a, który płaci im za subskrypcje na kanałach, albo reklamodawców na blogach. Zarabiają, bo potrzebują pieniędzy na jedzenie, benzynę, naprawy samochodów, jak każdy. Jednocześnie zaś ten system olewają, wypinając się na niego w każdy możliwy sposób. Są skutkiem (ubocznym) działań tego świata, trochę jego wyrzutem sumienia. American dream ucieka na ich oczach, a oni go łapią i wywracają na lewą stronę, bo wiedzą, że to już nie jest dawny sen, tylko jakiś nowy, realizowany na nowy, XXI-wieczny sposób. Odwracają się plecami do systemu, w którym liczą się tylko kasa i śmieciowe produkty, na które można ją wydać, i gdzie dba się tylko o ten mały procent bogacących się bogaczy, który wykorzystuje całą resztę społeczeństwa, odwracają się plecami i ruszają w stronę natury, by cieszyć się chwilą i życiem.
I jest to też rzecz jasna opowieść o Ameryce. Ta Ameryka jest przez wielu ironicznie nazywana najbogatszym krajem Trzeciego Świata. Statystyki śmiertelności na gdzie indziej normalnie leczone choroby tu biją na alarm. Podobnie źle jest z dostępem do służby zdrowia czy porządnej edukacji. Do tego dochodzi problem otyłości, czyli śmieciowego jedzenia, bezrobocie, eksmisje, ogólnie bieda i można by tak to ciągnąć i ciągnąć. To wszystko poraża, wiadomo. Ale z drugiej strony jest to też kraj, w którym ludzi w wieku emerytalnym stać na bunt. Czy to nie fascynujące? 60-parolatek czy 60-parolatka z uśmiechem na ustach pakują swe życie do vana i ruszają w drogę. Wyobrażacie sobie Europejczyków (bardziej tych zachodnich, no bo to z nimi się Stany porównuje), że robią coś takiego? Tych wygodnych, bogatych Europejczyków, którzy jasne, że na emeryturach ruszają w podróże, ale z wypasionymi walizkami na kółkach i w każdy hotelu witani są jak królowie. A jeśli kamperami, bo to też popularne, to takimi wielkości kawałka parkingu na zlocie w Arizonie, z łazienkami lepszymi niż na niejednym portalu Airbnb. „Bezmiejscowi” mogą nam się wydać głupcami i naiwniakami, gdy tak siedzimy sobie wygodnie w ciepłych domach, z kuchniami i toaletami z kanalizacją, podczas gdy oni gdzieś tam marzną na parkingach. Może nam się wydawać, że oszukują samych siebie, ale gdy pomyślimy, jak wiele mają tego, czego my nie mamy: idei, spontaniczności, dynamiki życia, to jednak chyba można trochę pozazdrościć, bo – jak pisze Jessica Bruder – „Ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe” (Bruder 2020: 12).
LITERATURA:
Bruder J.: „Nomadland. W drodze za pracą”. Przeł. M. Tomczak. Wołowiec 2020.
Kerouac J.: „W drodze”. Przeł. A. Kołyszko. Warszawa 2005.
Wiedziałam, że „Nomadland” będzie książką o drodze, o tej tak charakterystycznej dla Ameryki drodze, która jest nieodłącznym elementem jej historii, bo przecież jej „odkrywcy” (poprzestanę tu na cudzysłowie, ponieważ to jednak nie jest tekst o tym, na ile faktycznie nimi byli) to podróżnicy, jej pionierzy, którzy brnęli przez dziki interior na Zachód w poszukiwaniu złota i perspektyw, to podróżnicy, a potem kolejni, biznesmeni, inżynierzy, wynalazcy, artyści, dziennikarze, żołnierze, podróżnicy. Droga jest też nieodłącznym elementem jej kultury. W amerykańskiej muzyce, nieważne, czy to country, blues, rock czy coś bardziej popularnego, śpiewa się o trasach w vanach, kolejnych motelach i o włóczeniu się z gitarą po kraju. Amerykańskie kino to często kino drogi, to słynny „Easy Rider” Dennisa Hoppera, „Thelma i Louis” Ridleya Scotta czy z nowszych „American Honey” Andrei Arnold albo „Sokół z masłem orzechowym” Tylera Nilsona i Mike’a Schwartza, takie pierwsze z brzegu. W literaturę droga jest wpisana permanentnie, książki Marka Twaina, Henry’ego Millera, Jacka Kerouaca, Cormaca McCarthy’ego, kolejni twórcy kolejnych pokoleń, zaczynając oczywiście od legendarnych powieści Johna Steinebcka, „Gron gniewu” o rodzinie Joadów, która Route 66 zmierza do Kalifornii, a potem „Podróży z Charleyem. W poszukiwaniu Ameryki”, jednej z obowiązkowych pozycji współczesnych nomadów opisywanych przez Jessicę Bruder.
Myślałam, że „Nomadland” będzie książką o ludziach w stylu hobo, o których Jack Kerouac pisał we „W drodze”: „Kiedy wyjrzałem przez okno, naraz zobaczyłem przejeżdżający pociąg towarowy Southern Pacific z setkami trampów, którzy wylegiwali się na wagonach-platformach, jechali radośnie przed siebie, mając tobołki za poduszki i oczy zatopione w komiksach, niektórzy żuli pyszne kalifornijskie winogrona zerwane na bocznicy” (Kerouac 2005: 121-122). Myślałam tak, bo hobo też jeździli po całym kraju za pracą sezonową, w zamian za którą dostawali wikt, opierunek i czasem parę dolarów. Jednak współczesnym amerykańskim nomadom, o których pisze Bruder, nie do końca tylko o to chodzi. Są wędrowcami i też wędrowcami za pracą, ale mają coś, czego hobo nie mieli, a mianowicie domy. Mieszkają w swoich pojazdach, w jeepach, vanach, camperach, starych busach i autobusach, w samochodach osobowych i różnego rodzaju przyczepach, wszystkim tym, co ma dach, koła i jedzie naprzód, i co nadawało się do tego, by zamontować tam łóżko, szafkę, czasem półki, czasem kuchenkę, czasem nawet prysznic czy toaletę. Wszyscy zgodnie i wciąż powtarzają, że nie są bezdomni. I choć mam wrażenie, że gdy tak uciekają od stygmatyzacji nazywania ich bezdomnymi, to trochę stygmatyzują samych bezdomnych, jednak mają prawo, by bezdomnymi ich nie nazywać i by zarówno system, jak i społeczeństwo w końcu uznali fakt, że bezdomnymi nie są. Kim więc są?
Przeważnie to ludzie z pokolenia powojennego baby boom, kiedy to minął wojenny niepokój i Amerykanie uwierzyli, że wszystko jest już dobrze, bo płace rosły i zabrali się do kupowania telewizorów, samochodów, sprzętów domowych reklamowanych w prasie i telewizji przez idealne housewives, no i oczywiście do rodzenia dzieci. Tak fajnie było przez wiele lat, ale potem się skończyło. Od lat 70. płace nie rosną i mówi o tym głośno wiele osób, jednocześnie zaznaczając, jak bardzo wzrosły ceny wszystkiego innego, od papierosów przez benzynę aż po przede wszystkim czynsze. Wystarczy wejść na portal Airbnb (a raczej wystarczyło przed pandemią, a co będzie po niej, to zobaczymy) w miastach typu Nowy Jork czy San Francisco. Młodzi Amerykanie zbici w kupę w kamienicznych czy blokowych mieszkaniach zostawiają jeden pokój na wynajem, by tę kasę dołożyć do czynszu. Albo wynajmują własne pokoje za każdym razem, gdy choćby na chwilę wyjeżdżają z miasta. Jasne, że wiele z mieszkań na wynajem wygląda super – postindustrialne lofty, odkryte cegły i wysokie okna z widocznymi za nimi schodami pożarowymi – ale wiele to połączenie parteru z piwnicą, jakieś sutereny, pomieszczenia bez okien albo z małymi okienkami gdzieś pod sufitem, z widocznymi za nimi butami przechodniów. Czynsz zżera z kieszeni przeciętnego Amerykanina ogromny procent miesięcznych dochodów i niewiele z nich zostaje. Czynsz albo kredyt. Bo gdy w pierwszej dekadzie XXI wieku rynek nieruchomości rozpadł się w pył, to ceny domów poleciały w dół, zostawiając ich mieszkańców z tymi samymi wielkimi kredytami bez pokrycia, ale wciąż do spłacenia. Dzisiejsi głównie 60- i 70-latkowie (choć zdarzają się wśród nomadów i osoby po 80-tce) są też ofiarami fatalnego, praktycznie nieistniejącego systemu emerytalnego. To nie tak, że to są jacyś tam nieudacznicy czy nieroby (z całym szacunkiem dla nieudaczników i nierobów), którzy nigdy nie potrafili związać końca z końcem. To jest klasa średnia, ludzie po studiach i szkołach, ludzie, którzy częstokroć zarabiali dobrą kasę i sporo jej wydawali – byli dyrektorzy w dużych firmach, właściciele prywatnych biznesów, nauczyciele, pracownicy biurowi itd. itp. Ludzie, którzy kiedyś mieszkali na przedmieściach w domach jak ze zdjęć zamieszczanych w kolorowych magazynach, dziś mieszkają w domach na czterech kółkach. „Od pucybuta do milionera” zamieniło się w Stanach Zjednoczonych na „od milionera do pucybuta” i wielu postanowiło odciążyć się finansowo z największego obciążenia, zostawić domy i mieszkania, i przeprowadzić się do przyczep i samochodów.
Samochód to kolejny, odkąd Henry Ford uruchomił taśmę produkcyjną, symbol Ameryki. Poza Manhattanem czy paroma innymi centrami dużych miast bez auta niewiele się w Stanach zdziała, bo żaden pociąg, Greyhound czy inny Megabus nie dowiozą cię tam, gdzie dowiezie cię samochód. Amerykanie spędzają w samochodach mnóstwo czasu, jeżdżą godzinami do pracy i z pracy, robią w nich zakupy spożywcze czy farmaceutyczne, kupują jedzenie i picie na wynos, oglądają filmy w kinach, a nawet uczestniczą w nich w religijnych nabożeństwach i biorą śluby. No a teraz coraz więcej w nich mieszka. By zarobić, nomadzi zatrudniają się do prac na półniewolniczych warunkach jako bileterzy na wyścigach, ochroniarze, przy robieniu fast foodów, w parkach rozrywki i parkach narodowych, na kempingach, harując po naście godzin na dobę przy zbieraniu buraków, jabłek czy truskawek oraz przede wszystkim w ramach programu Amazon CamperForce, gdzie w magazynach światowego giganta sprzedającego wszystko, co tylko można sprzedać, po naście godzin z minimalnymi przerwami robią prawie maratońskie dystanse, dźwigają, przenoszą, skanują i układają kolejne produkty. Nie mają ze znalezieniem takiej pracy większych problemów, bo emerytów wszyscy chcą. Są rzetelni, pracowici i z etosem. Mówią o sobie workcampers, „współcześni wędrowcy chwytający się sezonowych prac w zamian za miejsce kempingowe – zazwyczaj z dostępem do prądu, wody i kanalizacji – a czasem także wynagrodzenie” (Bruder 2020: 58) – jak zdefiniował ich Don, jeden z rozmówców Bruder.
Współcześni amerykańscy nomadzi najbardziej w świecie cenią sobie wolność. Myślę, że może to jakoś wiązać się z wiekiem tej grupy. Tym, że w jego kwiecie nie mają już aż tak wiele do stracenia, że sporo widzieli, dużo przeżyli, już wystarczająco posprzedawali się systemowi, a teraz chcą być niezależni i brnąć drogami w kierunku horyzontu. Przenieśli się poza system, bo umowa społeczna, jaką człowiek z tym systemem zawarł, okazała się nic niewarta, bo ludzie jej warunków dotrzymali, a mimo to system ich wykopał. Ten motyw wypalenia się umowy społecznej często się w wypowiedziach nomadów z książki Bruder pojawia. Mówi o tym m.in. ich guru, Bob Wells: „Po przeprowadzce do vana uświadomiłem sobie, że wszystko, co mi wmawia społeczeństwo, jest kłamstwem. Mówili, że mam się ożenić, zamieszkać w domku z białym płotem, chodzić do pracy, żeby później móc się cieszyć samą końcówką życia, choć męczyłem się przez całą resztę (…). W vanie po raz pierwszy poczułem, że jestem szczęśliwy” (Bruder 2020: 84). Bob to jeden z prekursorów współczesnych nomadów, od lat daje rady pomocne w mieszkaniu w samochodzie, organizuje coroczne zloty vandwellersów (od słów van i dwelling, co oznacza mieszkanie) Rubber Tramp Rendezvous w Quartzsite w Arizonie, prowadzi kanał na YouTubie i jest zwolennikiem minimalizmu, z którym wiążą się antykonsumpcjonizm czy ekologia. Życie nomadów to wtórne wykorzystywanie tego, co jest do dyspozycji, to panele fotowoltaiczne i deszczówka, a jeśli marzenia o domu, to – jak w przypadku głównej bohaterki książki, Lindy May – o earthship, czyli samowystarczalnym domu z odpadów, butelek, puszek, opon itd. Samowystarczalność obok wolności i niezależności to jedno z głównych haseł nomadów.
Amerykańska dziennikarka Jessica Bruder spędziła trzy lata na badaniu tej społeczności. Jeździła z nimi (w końcu sama sprawiła sobie kampera), uczestniczyła w ich zlotach i spotkaniach, pracowała tam, gdzie oni, w Amazonie w Teksasie, przy zbieraniu buraków w Dakocie Północnej, godzinami z nimi rozmawiała, pytała, słuchała, zaprzyjaźniła się z wieloma z nich i tak powstała książka „Nomadland”. To świetny reportaż o współczesnych Amerykanach, którzy po kryzysie finansowym 2007-2009, podobnie jak ci po czarnym czwartku w 1929, ruszyli w drogę. Reportaż ukazujący problem od różnych stron i uwzględniający jego złożoność. Bruder jednocześnie analizuje zjawisko z punktu widzenia socjologicznego czy ekonomicznego, ale też snuje opowieść będącą blisko konkretnych ludzi, jej bohaterów i bohaterek, idącą śladem tej głównej, wspomnianej Lindy May. Bo nie da się inaczej niż z pełnym zaangażowaniem, czując i przeżywając, widząc na własne oczy i dotykając własnymi rękoma, opisać takiej historii.
To chyba nie jest częste zjawisko, by za książkowy reportaż zabierali się filmowcy, ale książka Jessiki Bruder jest taka, że trzeba było to zrobić. Zabrała się za to Chloé Zhao, chińska reżyserka tworząca w Ameryce, i myślę, że nadawała się do tego idealnie. Przez cały czas szła po cienkiej linii granicznej między dokumentem i fabułą, a bohaterami uczyniła prawdziwych ludzi: Lindę May, Swankie, Boba Wellsa i wielu innych z kart książki Bruder. Jest też kilku aktorów profesjonalnych, w tym David Strathairn i oczywiście grająca główną rolę, udowadniająca po raz kolejny swój talent i siłę, Frances McDormand. Tak, jak reżyserka idealnie nadawała się, by ten film zrobić, tak nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto mógłby zagrać Fern, nomadkę będącą zbitką historii i biografii różnych osób z książki. Ta surowa mina McDormand, idąca czasem bardziej w uśmiech, czasem w zamyślenie, z jednej strony pogodzona, a z drugiej w nieustannym byciu w gotowości, dużo mówi o opisywanym przez Bruder życiu nomadów. Jest to w końcu życie w ciągłym strachu i napięciu, że w nocy na jakimś parkingu przed Walmartem czy w miejskiej uliczce, gdzie akurat się zatrzymali, ktoś ich zdemaskuje, jakiś policjant, stróż czy kierownik sklepu zastuka w szybę samochodu i każe odjechać, bo nielegalnie, bo to nie miejsce dla nich. „Nomadland” to film drogi jak się patrzy. Jeździmy z Fern przez kamieniste pustynie w słońcu i góry w śniegu, jesteśmy z nią na zlotach w Arizonie i w magazynach Amazona (tych autentycznych). Jeździmy z nią i widzimy piękno Ameryki, jej ogrom i przyrodnicze zróżnicowanie, a operator Joshua James Richards fantastycznie to kręci. Zdjęcia są bardzo naturalne i pokazują świat bez koloryzowania, podbijania w tę czy we w tę, dodawania czy odejmowania tak, by było „lepiej”. Tak jak Chloé Zhao nie zmienia świata w sztukę, ale za pomocą sztuki pokazuje real life i wydobywa z niego piękno ukryte wszędzie (tylko trzeba chcieć czy też umieć je dostrzec), tak Richards fotografuje to nienachalnie, wydobywając prawdę i naturalność z każdego kadru. Ci nie-aktorzy mogą czuć się swobodnie, bo twórcy dają im czas, nie boją się długich ujęć, nie spieszą się. I piękne są sceny tej kamperowej samotności, gdy bohaterka wykonuje te wszystkie czynności, by radzić sobie z dnia na dzień, gotuje, naprawia, głośno załatwia się do wiaderka. A w tym wszystkim, w tym antymaterialistycznym i funkcjonalnym podejściu do życia, wozi też ze sobą rzeczy, które traktuje z czułością – bo sentyment, wspomnienia, bo coś ma po kimś. Zdjęcia kręcono przez kilka miesięcy i w tym czasie członkowie ekipy przemierzyli kilka stanów vanami, w których też mieszkali, prowadząc – przynajmniej w jakimś tam stopniu – życie nomadów.
Taki styl kręcenia filmów zarówno, jeśli idzie o estetykę, jak i pracę na planie, Chloé Zhao i Joshua James Richards przećwiczyli już wcześniej. Współpracę rozpoczęli przy okazji pełnometrażowego debiutu reżyserki – „Pieśni braci moich” (2015) o życiu we współczesnym rezerwacie Indian w Dakocie Południowej. Po nim był „Jeździec” (2017), opowieść o kowbojach, którzy jeżdżą na rodeo w Dakocie Południowej, a w tym wszystkim opowieść o przyjaźni, marzeniach, przeciwnościach losu. W tym pierwszym główną rolę grała aktorka, resztę amatorzy, czyli prawdziwi ludzie grali siebie. W tym drugim główny bohater, Brady Blackburn, to Brady Jandreau, dawny gwiazdor rodeo, a dawny, bo miał poważny wypadek i o tym głównie jest film. Jego najlepszego przyjaciela Lane’a Scotta gra Lane Scott, również były, bo po wypadku, gwiazdor rodeo. Jego siostrę Lilly gra jego siostra Lilly Jandreau, jego ojca Wayne’a gra jego ojciec Tom Jandreau. W filmach Chloé Zhao występują też inni kowboje, w tym Cat Clifford, który zagrał we wszystkich trzech. Jeśli chodzi o zdjęcia, to obrazy są piękne w każdym calu. Twórcy pokazują naturalizm, który nawet bardziej dosadny nie jest bezsensowną brutalizacją, tylko po prostu życiem. Najtrafniejszym słowem wydaje się tu chyba prawda. Prawdziwość uczuć, emocji, relacji międzyludzkich i relacji człowieka ze zwierzęciem, z przyrodą, życie w zgodzie z naturą.
„Nomadland” przegonił sławą swoich poprzedników. Wygrał Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, teraz po kolei zgarnia nominacje do najważniejszych nagród filmowych roku, a na horyzoncie błyszczą Oskary. Dobrze, że takie kino wchodzi na – zazwyczaj jednak pełne hollywoodzkich hitów – salony. Myślałam, że „Nomadland” będzie bardziej w stylu książki Matthew Desmonda „Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast” albo nie do końca udanego filmu Rona Howarda „Elegia dla bidoków”. Tymczasem „Nomadland” nie jest w żadnym razie o biedzie. Zarówno książka, jak i film to opowieść o możliwościach i o tym, że bez względu na wszystko warto wziąć sprawy w swoje ręce. Tak, wiem, bardzo banalnie to brzmi, ale to są oczywiste wartości, takie proste, a takie trudne, tak w Ameryce wałkowane i, jak widać, wciąż jednak żywe. „Nomadland” to też opowieść o nowych ludziach. Trochę hipisi 2.0., a trochę postapokaliptyczny klimat świata budowanego na odpadkach cywilizacji. Nazywają siebie: „bezmiejscowi” („I’m not homeless, I’m just houseless” – mówi Fern). Stworzyli jakby nowe społeczeństwo w społeczeństwie, taką alternatywną opcję życia, która jest połączeniem starych tradycji podróży i włóczenia się za pracą sezonową z nowymi modami na ekologię i wolnościowe idee. Wykorzystują do tego system spod znaku Amazona, bo praca to praca dla płacy i tyle, a swoje zdanie na temat badziewia, które tam pakują, mają wyrobione. Wykorzystują YouTube’a, który płaci im za subskrypcje na kanałach, albo reklamodawców na blogach. Zarabiają, bo potrzebują pieniędzy na jedzenie, benzynę, naprawy samochodów, jak każdy. Jednocześnie zaś ten system olewają, wypinając się na niego w każdy możliwy sposób. Są skutkiem (ubocznym) działań tego świata, trochę jego wyrzutem sumienia. American dream ucieka na ich oczach, a oni go łapią i wywracają na lewą stronę, bo wiedzą, że to już nie jest dawny sen, tylko jakiś nowy, realizowany na nowy, XXI-wieczny sposób. Odwracają się plecami do systemu, w którym liczą się tylko kasa i śmieciowe produkty, na które można ją wydać, i gdzie dba się tylko o ten mały procent bogacących się bogaczy, który wykorzystuje całą resztę społeczeństwa, odwracają się plecami i ruszają w stronę natury, by cieszyć się chwilą i życiem.
I jest to też rzecz jasna opowieść o Ameryce. Ta Ameryka jest przez wielu ironicznie nazywana najbogatszym krajem Trzeciego Świata. Statystyki śmiertelności na gdzie indziej normalnie leczone choroby tu biją na alarm. Podobnie źle jest z dostępem do służby zdrowia czy porządnej edukacji. Do tego dochodzi problem otyłości, czyli śmieciowego jedzenia, bezrobocie, eksmisje, ogólnie bieda i można by tak to ciągnąć i ciągnąć. To wszystko poraża, wiadomo. Ale z drugiej strony jest to też kraj, w którym ludzi w wieku emerytalnym stać na bunt. Czy to nie fascynujące? 60-parolatek czy 60-parolatka z uśmiechem na ustach pakują swe życie do vana i ruszają w drogę. Wyobrażacie sobie Europejczyków (bardziej tych zachodnich, no bo to z nimi się Stany porównuje), że robią coś takiego? Tych wygodnych, bogatych Europejczyków, którzy jasne, że na emeryturach ruszają w podróże, ale z wypasionymi walizkami na kółkach i w każdy hotelu witani są jak królowie. A jeśli kamperami, bo to też popularne, to takimi wielkości kawałka parkingu na zlocie w Arizonie, z łazienkami lepszymi niż na niejednym portalu Airbnb. „Bezmiejscowi” mogą nam się wydać głupcami i naiwniakami, gdy tak siedzimy sobie wygodnie w ciepłych domach, z kuchniami i toaletami z kanalizacją, podczas gdy oni gdzieś tam marzną na parkingach. Może nam się wydawać, że oszukują samych siebie, ale gdy pomyślimy, jak wiele mają tego, czego my nie mamy: idei, spontaniczności, dynamiki życia, to jednak chyba można trochę pozazdrościć, bo – jak pisze Jessica Bruder – „Ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe” (Bruder 2020: 12).
LITERATURA:
Bruder J.: „Nomadland. W drodze za pracą”. Przeł. M. Tomczak. Wołowiec 2020.
Kerouac J.: „W drodze”. Przeł. A. Kołyszko. Warszawa 2005.
„Nomadland”. Scenariusz i reżyseria: Chloé Zhao. Frances McDormand, David Strathairn. Stany Zjednoczone 2021, 108 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |