WIELKI FILM O OJCU, CÓRCE I KUCHENNYM ZLEWIE (OJCIEC)
A
A
A
„Ojciec” – tytuł jak z etiudy studenta pierwszego roku szkoły filmowej. Walka z postępującą chorobą – temat idealny dla telewizyjnej produkcji z gatunku „historie, które napisało życie”. Trudna relacja starszego mężczyzny i jego córki – konflikt ogrywany kamerą na każdy możliwy sposób. A jednak (!) film Floriana Zellera to nic innego niż arcydzieło kina środka. Dzieło na wskroś frapujące, strzępiące emocje, wyzywające intelekt. Genialny warsztatowy eksperyment w subiektywnej narracji filmowej i aktorski tour de force Anthony’ego Hopkinsa, którego sześćdziesiąt lat doświadczenia przed kamerą znajduje ukoronowanie w tej niezwykłej roli.
Zaczyna się standardowo. Córka odwiedza ojca w jego mieszkaniu. Dowiadujemy się, że mężczyzna od pewnego czasu jest niesamodzielny. O ile jego sprawność motoryczna jest w najlepszym porządku, to jego umysł zaczyna wygasać. Kobieta chce wyprowadzić się z Anglii, gdzie oboje mieszkają, do Francji – a tam przecież nawet nie mówią po angielsku. Mężczyzna próbuje wybić jej z głowy pomysł zatrudniania opiekunki. Po chwili zostaje sam w mieszkaniu – córka wychodzi po zakupy, po czym wraca. Tylko że nie jest już jego córką. A to nie jest jego mieszkanie. A to wszystko nie jest tak, jak mu się wydawało. Od tej pory jesteśmy jako widownia traktowani w dwójnasób: z jednej strony jako postronni obserwatorzy przyglądamy się rodzinnemu dramatowi, a z drugiej – na własnych zmysłach doświadczamy piekła demencji. Po dziewięćdziesięciu minutach jesteśmy na skraju wyczerpania, bo Anthony Hopkins grał na nas niczym na strunie: zmuszał nas do cichych westchnień wzruszenia, niemych okrzyków złości, chwilowych drgań szczęścia, by w finalnym akordzie wygrać na nas kodę niewyobrażalnego, nieopisanego smutku. Jeśli istnieje wzór na aktorstwo absolutne, to Hopkins go znalazł i użył w „Ojcu”.
Rzecz jasna, od aktora jego klasy trudno nie oczekiwać znakomitego występu, ale to, czego jesteśmy świadkami i uczestnikami w filmie Zellera, jest doświadczeniem niepowtarzalnym. Hopkins bez trudu radził sobie z postaciami większymi niż życie: kanibalistyczny seryjny morderca o intelektualnym profilu geniusza; amerykański prezydent, który stał się wrogiem publicznym numer jeden; Picasso; Tytus Andronikus; papież – to wszystko role wielce zagrane, ale również z założenia zjawiskowe. Tytułowy bohater ojca to podstarzały przeciętniak, nikt wielki, zwykły człowiek u schyłku życia. Lubi dobrą whiskey, jest inteligentny nieco ponad normę, ale w ostateczności to zwykły, szary człowieczek. I w tej przeciętności Hopkins znalazł materiał na rolę życia. Aktor wykłada przed nami prawdy absolutne o ludzkim życiu i zachowaniu w obliczu spraw ostatecznych. Kiedy się śmieje – śmieje się naprawdę. Kiedy jest wściekły – jest wściekły naprawdę. Kiedy nie pamięta – cóż, pamięta, ale wierzymy, że nie pamięta. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że mógłby zagrać dubla jednej sceny sto razy – i sto razy powtórzyć reakcję tak samo, bez tracenia rytmu, bez cienia fałszu. W dobie, kiedy aktorów docenia się głównie za biograficzne kabotyństwo lub psychologiczny radykalizm, spokojna, zniuansowana, nie obliczona na efekt gra Hopkinsa to powiew klasy i przypomnienie, że w centrum filmowego dzieła jest człowiek.
Nie znaczy to, bynajmniej, że Zeller-reżyser i Zeller-scenarzysta (w duecie z Christopherem Hamptonem) wyszedł z założenia, że wystarczy skierować obiektyw na Hopkinsa i po sprawie. Choć siłą „Ojca” jest centralna postać, to i bez niej film byłby godny zapamiętania ze względu na skuteczne wykorzystanie filmowego języka do opowiedzenia historii. Zeller opowiada montażem i scenografią, wywołując w widzu uczucie dezorientacji analogiczne do tego, które towarzyszy bohaterowi. Jednocześnie nie popada w przesadę i nigdy nie szokuje grubo ciosaną metaforą. Kiedy w trzecim akcie filmu widzimy bohaterkę Olivii Colman, przechodzącą obok rzeźby przedstawiającej twarz bez głowy, wypełniającej niemal cały kadr, czujemy, że jest to symbol uzasadniony ciężarem opowieści. Ale to jedyny raz, kiedy Zeller pozwala sobie na wizualny manifest choroby.
Kilka minut przed końcem seansu Hopkins wygłasza pełen pytań i wspomnień monolog. Nie sądzę, bym był jedynym uczestnikiem publiczności, który w tym momencie czuł między gardłem a krtanią niebywały ciężar. Fundamentalne pytanie zadane przez bohatera mogłoby brzmieć jako próba pseudofilozoficznego podsumowania historii lub emocjonalny szantaż na widzu – ale nimi nie jest. To pytanie wynika naturalnie z całego przebiegu akcji i jest gorzkim ukoronowaniem drogi protagonisty. To pytanie brzmi mi w głowie jeszcze kilka dni po seansie – i będzie brzmieć jeszcze długo. W klasycznym „Bulwarze Zachodzącego Słońca” Norma Desmond nonszalancko rzuciła kwestię: „Jestem wielka! To filmy zrobiły się małe”. Tu jest zgoła odwrotnie. „Ojciec” to wielkie kino – a my jesteśmy malutcy.
Zaczyna się standardowo. Córka odwiedza ojca w jego mieszkaniu. Dowiadujemy się, że mężczyzna od pewnego czasu jest niesamodzielny. O ile jego sprawność motoryczna jest w najlepszym porządku, to jego umysł zaczyna wygasać. Kobieta chce wyprowadzić się z Anglii, gdzie oboje mieszkają, do Francji – a tam przecież nawet nie mówią po angielsku. Mężczyzna próbuje wybić jej z głowy pomysł zatrudniania opiekunki. Po chwili zostaje sam w mieszkaniu – córka wychodzi po zakupy, po czym wraca. Tylko że nie jest już jego córką. A to nie jest jego mieszkanie. A to wszystko nie jest tak, jak mu się wydawało. Od tej pory jesteśmy jako widownia traktowani w dwójnasób: z jednej strony jako postronni obserwatorzy przyglądamy się rodzinnemu dramatowi, a z drugiej – na własnych zmysłach doświadczamy piekła demencji. Po dziewięćdziesięciu minutach jesteśmy na skraju wyczerpania, bo Anthony Hopkins grał na nas niczym na strunie: zmuszał nas do cichych westchnień wzruszenia, niemych okrzyków złości, chwilowych drgań szczęścia, by w finalnym akordzie wygrać na nas kodę niewyobrażalnego, nieopisanego smutku. Jeśli istnieje wzór na aktorstwo absolutne, to Hopkins go znalazł i użył w „Ojcu”.
Rzecz jasna, od aktora jego klasy trudno nie oczekiwać znakomitego występu, ale to, czego jesteśmy świadkami i uczestnikami w filmie Zellera, jest doświadczeniem niepowtarzalnym. Hopkins bez trudu radził sobie z postaciami większymi niż życie: kanibalistyczny seryjny morderca o intelektualnym profilu geniusza; amerykański prezydent, który stał się wrogiem publicznym numer jeden; Picasso; Tytus Andronikus; papież – to wszystko role wielce zagrane, ale również z założenia zjawiskowe. Tytułowy bohater ojca to podstarzały przeciętniak, nikt wielki, zwykły człowiek u schyłku życia. Lubi dobrą whiskey, jest inteligentny nieco ponad normę, ale w ostateczności to zwykły, szary człowieczek. I w tej przeciętności Hopkins znalazł materiał na rolę życia. Aktor wykłada przed nami prawdy absolutne o ludzkim życiu i zachowaniu w obliczu spraw ostatecznych. Kiedy się śmieje – śmieje się naprawdę. Kiedy jest wściekły – jest wściekły naprawdę. Kiedy nie pamięta – cóż, pamięta, ale wierzymy, że nie pamięta. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że mógłby zagrać dubla jednej sceny sto razy – i sto razy powtórzyć reakcję tak samo, bez tracenia rytmu, bez cienia fałszu. W dobie, kiedy aktorów docenia się głównie za biograficzne kabotyństwo lub psychologiczny radykalizm, spokojna, zniuansowana, nie obliczona na efekt gra Hopkinsa to powiew klasy i przypomnienie, że w centrum filmowego dzieła jest człowiek.
Nie znaczy to, bynajmniej, że Zeller-reżyser i Zeller-scenarzysta (w duecie z Christopherem Hamptonem) wyszedł z założenia, że wystarczy skierować obiektyw na Hopkinsa i po sprawie. Choć siłą „Ojca” jest centralna postać, to i bez niej film byłby godny zapamiętania ze względu na skuteczne wykorzystanie filmowego języka do opowiedzenia historii. Zeller opowiada montażem i scenografią, wywołując w widzu uczucie dezorientacji analogiczne do tego, które towarzyszy bohaterowi. Jednocześnie nie popada w przesadę i nigdy nie szokuje grubo ciosaną metaforą. Kiedy w trzecim akcie filmu widzimy bohaterkę Olivii Colman, przechodzącą obok rzeźby przedstawiającej twarz bez głowy, wypełniającej niemal cały kadr, czujemy, że jest to symbol uzasadniony ciężarem opowieści. Ale to jedyny raz, kiedy Zeller pozwala sobie na wizualny manifest choroby.
Kilka minut przed końcem seansu Hopkins wygłasza pełen pytań i wspomnień monolog. Nie sądzę, bym był jedynym uczestnikiem publiczności, który w tym momencie czuł między gardłem a krtanią niebywały ciężar. Fundamentalne pytanie zadane przez bohatera mogłoby brzmieć jako próba pseudofilozoficznego podsumowania historii lub emocjonalny szantaż na widzu – ale nimi nie jest. To pytanie wynika naturalnie z całego przebiegu akcji i jest gorzkim ukoronowaniem drogi protagonisty. To pytanie brzmi mi w głowie jeszcze kilka dni po seansie – i będzie brzmieć jeszcze długo. W klasycznym „Bulwarze Zachodzącego Słońca” Norma Desmond nonszalancko rzuciła kwestię: „Jestem wielka! To filmy zrobiły się małe”. Tu jest zgoła odwrotnie. „Ojciec” to wielkie kino – a my jesteśmy malutcy.
„Ojciec” („The Father”). Reżyseria: Florian Zeller. Scenariusz: Florian Zeller, Christopher Hampton. Obsada: Anthony Hopkins, Olivia Colman. Zdjęcia: Ben Smithard. Wielka Brytania, Francja 2020, 97 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |