PUŁAPKI NIEPOPRAWNEGO OPTYMIZMU (CHRISTIANA FIGUERES, TOM RIVETT-CARNAC: 'PRZYSZŁOŚĆ ZALEŻY OD NAS. PRZEWODNIK PO KRYZYSIE KLIMATYCZNYM DLA NIEPOPRAWNYCH OPTYMISTÓW')
A
A
A
Nie wiem, co myśleć o tej książce. Być może nie świadczy to o mnie najlepiej jako o recenzencie, ale po lekturze publikacji Christiany Figueres i Toma Rivetta-Carnaca – architektów porozumienia paryskiego – mam naprawdę mieszane odczucia. „Przyszłość zależy od nas. Przewodnik po kryzysie klimatycznym dla niepoprawnych optymistów” to pozycja miejscami porażająco naiwna, a miejscami porażająca przenikliwością, długimi partiami nieznośnie kaznodziejska, ale na szczęście też w wielu fragmentach dobitnie realistyczna, radykalnie utopijna i radykalnie pragmatyczna zarazem. Koniec końców jednak jej wymowa wydaje mi się o wiele zbyt ogólnikowa i z pewnością nie tak inspirująca, jak to przedstawiają towarzyszące jej celebryckie blurby.
Zastanawiam się też, dla kogo ta książka została napisana. Niby podtytuł podpowiada nam, że dla „niepoprawnych optymistów” (autorzy przekonują, że tylko optymizm pchnie nas w stronę rozwiązania najtrudniejszego i najbardziej palącego wyzwania, przed jakim kiedykolwiek stała ludzkość), ale ci „optymiści” są już jakby z góry zdefiniowani: to osoby, którym zależy na klimacie, które najpewniej i tak angażują się w jakąś formę walki na rzecz ograniczenia negatywnych skutków katastrofy klimatycznej albo co najmniej wdrażają jednostkowe działania ograniczające ich ślad węglowy. Takie ustawienie adresu czytelniczego samo w sobie nie jest może niczym zdrożnym, jednak ogólnikowość diagnoz i proponowanych działań sprawia, że ktoś, kto jakkolwiek interesował się dotąd kwestią klimatyczną, dowie się z książki Figueres i Rivetta-Carnaca bardzo niewiele.
Co gorsza, osoba taka i tak ma już świadomość, że „przyszłość zależy od nas”, a sposób, w jaki autorzy zorganizowali swoje rozważania, raczej nie natchnie dotychczasowych sceptyków albo pesymistów. Mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym przykładem przekonywania już przekonanych, albo też – jak to mówią Anglosasi – preaching to the converted. Angielska formuła wydaje mi się o tyle trafniejsza, że Figueres i Rivett-Carnac bardzo często przybierają kapłański ton (a i motto do książki wprowadza taką quasi-religijną atmosferę). By nie być gołosłownym – dość regularnie natykamy się na takie na przykład fragmenty: „Nie jesteście bezsilni i bezsilne. Tak naprawdę wszystko, co robicie, ma znaczenie, a wy jesteście częścią większego planu dotyczącego osiągnięć ludzkości w historii świata. Uczyńcie z tego swoją wewnętrzną mantrę” (s. 68). Może do kogoś taki coaching przemawia, do mnie niestety nie.
Równocześnie znaczna część rozważań Figueres i Rivetta-Carnaca zmierza we właściwym kierunku. Autorzy przekonują, że trwająca dekada zadecyduje o naszym być albo nie być – do 2030 roku emisje gazów cieplarnianych powinny zostać ograniczone o połowę. Później – do roku 2050 – o 100%. Podczas gdy już dziś mamy wszystkie niezbędne narzędzia do przeciwdziałania zmianom klimatu, robimy – zarówno na poziomie jednostkowym, jak i na poziomie systemowym – o wiele za mało (dość powiedzieć, że nie licząc krótkotrwałego przestoju spowodowanego pandemią COVID-19, światowe emisje wciąż rosną). Mimo to Figueres i Rivett-Carnac stoją na stanowisku, że nie wszystko stracone – powstrzymanie ocieplenia klimatu na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza względem średniej sprzed rewolucji przemysłowej wciąż pozostaje możliwe, choć coraz mniej prawdopodobne. Celem książki jest więc przekonanie nas do zainwestowania wszystkich naszych sił w tę możliwość.
By lepiej uzmysłowić, o co toczy się gra, autorzy proponują najpierw swoiste ćwiczenie z futurologii. Przedstawiają dwie wizje Ziemi w roku 2050. Pierwsza ukazuje świat, do którego aktualnie dążymy, i jest dosłownie petryfikująca. Druga prezentuje rzeczywistość, jaką moglibyśmy osiągnąć, jeśli wdrożylibyśmy wszystkie postanowienia porozumienia paryskiego, a następnie je pogłębili, i jest dosłownie utopijna. By ta utopia stała się naszą codziennością, musimy zacząć od radykalnej zmiany sposobów myślenia i wdrożyć trzy podstawowe postawy: niepoprawny optymizm (w miejsce marazmu i defetyzmu), niewyczerpany dostatek (w miejsce indywidualistycznej rywalizacji o kurczące się zasoby) oraz radykalną odnowę (zamiast bezlitosnej i rabunkowej eksploatacji tak zwanych bogactw naturalnych). No i cóż… Jeśli brzmi to mało precyzyjnie, to niestety takie właśnie jest.
Konkretniej robi się w drugiej połowie książki, prezentującej dziesięć działań, które każdy i każda z nas musi podjąć już dziś, by osiągnięcie celów porozumienia paryskiego było możliwe. Dopiero tu autorzy kładą większy (choć wciąż chyba niewystarczający) nacisk na (geo)politykę, ekonomię, sprawiedliwość klimatyczną i inne strukturalne aspekty walki o sprzyjający życiu ludzkiemu i pozaludzkiemu klimat, które wcześniej niemal całkowicie znikały im z oczu. I to ta część książki ostatecznie decyduje o jej jako takiej wartości, choć – znów – większość z tego, o czym piszą Figueres i Rivett-Carnac, i tak jest już codziennością wielu osób zaangażowanych w sprawy klimatyczne. Dekalog obejmuje takie działania jak uwolnienie się od przeszłości, zmierzenie się ze smutkiem i wypracowanie jasnej wizji przyszłości, stanie w obronie prawdy, ujrzenie w sobie obywateli, a nie konsumentów, wyjście poza paradygmat paliw kopalnych, postawienie na zalesianie wszelkich możliwych terenów, inwestowanie w czystą gospodarkę, odpowiedzialne korzystanie z nowych technologii, budowanie równości płci i angażowanie się w politykę.
Każdy z tych punktów jest przez Figueres i Rivetta-Carnaca dookreślany, i tutaj wreszcie pojawia się sporo istotnych zagadnień związanych z problemami strukturalnymi, niemożliwymi do rozwiązania na poziomie jednostkowym, a jednocześnie – jak przekonują autorzy – wymagającymi radykalnego zaangażowania każdego i każdej z nas. Bez obywatelskiego nieposłuszeństwa, sprzeciwu wobec propagandy wielkich aktorów gospodarczych walczących ze zmianami, naciskania na polityków, by realizowali „zieloną” politykę, bojkotu produktów przyczyniających się do wycinek lasów deszczowych (wołowina, soja, olej palmowy, drewno), walki o sprawiedliwszy i bardziej demokratyczny (dla ludzi i nie-ludzi) świat nie osiągniemy założonych celów. Dziś bowiem interes wielkich korporacji jest ważniejszy niż demokracja (jak piszą autorzy, na przykład Microsoft należy do amerykańskiego Narodowego Stowarzyszenia Producentów, które aktywnie walczyło o wycofanie się Stanów Zjednoczonych z porozumienia paryskiego – tyle w kwestii Billa Gatesa ratującego świat). Nadal fetyszyzujemy wzrost gospodarczy. Prawie wszystkie kraje subsydiują wydobycie paliw kopalnych. Wiele funduszy emerytalnych wciąż inwestuje w te same paliwa kopalne (a także, o czym parę lat temu w „Głodzie” pisał Martin Caparrós, w spekulacje żywnością). Globalnie nadal nie zrozumieliśmy, o co toczy się gra.
Choć w tej części Figuerres i Rivett-Carnac zmierzają w dobrym kierunku, nawet ona ujawnia zasadniczą słabość ich książki. Generalnie autorzy piszą tak, jakbyśmy wszyscy chcieli zmian, tymczasem choćby działania wymienione w poprzednim akapicie mojego omówienia udowadniają, że jest to fałszywy punkt wyjścia. Na utrzymaniu status quo zależy nie tylko potężnym aktorom gospodarczym, ale i wielu „zwykłym” ludziom. Oczywiście, można powiedzieć, że stanowi to przejaw fałszywej świadomości, efekt dekad neoliberalnej propagandy, braku wyobraźni i tak dalej – niemniej problem pozostaje, a autorzy nawet nie próbują go rozwiązać (tu powracamy do zjawiska preaching to the converted). Miejscami okazują się oni przy tym porażająco naiwni ekonomicznie. Przytaczanie Airbnb czy Ubera jako wartych naśladowania przykładów dematerializacji gospodarki jest dla mnie grubym nieporozumieniem, gdyż właśnie tego typu korporacje zasadniczo przyczyniają się do prekaryzacji życia w późnym kapitalizmie, która skutecznie zniechęca do walki o cokolwiek więcej niż przetrwanie do końca miesiąca.
Ogólne przecenianie roli wyobraźni sprawia też, że Figuerres i Rivettowi-Carnacowi znikają z oczu inne problemy. Przejście na odnawialne źródła energii, elektryczne samochody, inteligentne domy to oczywiście znakomite pomysły, ale autorzy nie kłopoczą się tym, skąd wziąć surowce (w tym np. metale ziem rzadkich) do tak radykalnej zmiany paradygmatu. Nie wspominając nawet o znanym już ekonomii XIX-wiecznej efekcie odbicia (w skrócie: im mniej, tym więcej – im bardziej wydajne stają się samochody elektryczne, tym dłuższe podróże umożliwiają, przyczyniając się zwrotnie z zwiększonego, a nie zmniejszonego zużycia energii, która póki co wciąż pochodzi przede wszystkim z paliw kopalnych). Koniec końców, nie byłbym więc taki pewny, czy „niepoprawny optymizm” jest najlepszym podejściem do problemu zmian klimatu. Są bowiem i tacy, którzy przekonują, że najpierw musimy wykonać pracę żałoby i pogodzić się z utratą świata, jaki znamy. Ten negatywny punkt wyjścia ma taką przewagę nad optymizmem, że twardo stąpa po ziemi.
Przede wszystkim jednak nie wiem, czy „Przyszłość zależy od nas” została prawidłowo zaadresowana. Skoro w 2015 roku 195 państw świata zawarło porozumienie paryskie, zobowiązując się do ograniczenia wzrostu temperatury do 2 stopni Celsjusza względem epoki przedprzemysłowej („dążąc do” o wiele bezpieczniejszego poziomu 1,5 stopnia), dlaczego w ogóle trzeba namawiać nas, zwykłych ludzi, byśmy zakasali rękawy i zainwestowali wszystkie swoje siły w ograniczanie skutków zmian klimatu? Czy nie mamy tu do czynienia z iście neoliberalnym uspołecznianiem strat (przy jednoczesnym prywatyzowaniu zysków) – zrzucaniem zadań systemowych na barki jednostek? W tym tkwi sedno problemu. Choć z książki Figueres i Rivetta-Carnaca długimi fragmentami bije niesamowite samozadowolenie (autorzy bardzo często chwalą się, jak udało im się przekonać przedstawicieli różnych krajów do ustanowienia wspólnych celów porozumienia paryskiego), próżno szukać w ich książce pewnej podstawowej informacji: porozumienie paryskie ma charakter niewiążący i nie istnieją żadne mechanizmy egzekwowania rządowych zobowiązań. Choć zatem na papierze wszystko wygląda pięknie, emisje nadal mogą bezkarnie rosnąć – i rzeczywiście rosną.
Nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Jestem zwolennikiem stawiania sobie wysokich wymagań etycznych i głęboko wierzę w polityczną siłę weganizmu, samoograniczenia, nieposłuszeństwa obywatelskiego, dobra wspólnego, a także w to, że zbudowanie lepszego świata stanowi zadanie każdej i każdego z nas. „Przyszłość zależy od nas” zawiera kilka ciekawych wglądów w to, jak przybliżyć ten cel. Przemawia do mnie też (uczciwy) imperatyw wyrażony w zakończeniu książki: „(…) nawet jeśli jest już za późno, wciąż możemy zdecydować, w jakiej przyszłości będziemy żyć, a zatem liczy się każde działanie, jakie podejmiemy od tej chwili” (s. 179). Figueres i Rivett-Carnac ignorują jednak przy tym (lub co najmniej niedostatecznie podkreślają) rolę czynników strukturalnych (systemowych). Tymczasem nieuwzględnianie ich – jeśli mogę się posłużyć taką katachrezą – jest jak wołanie „wszystkie ręce na pokład” tylko po to, by cała para poszła w gwizdek.
Zastanawiam się też, dla kogo ta książka została napisana. Niby podtytuł podpowiada nam, że dla „niepoprawnych optymistów” (autorzy przekonują, że tylko optymizm pchnie nas w stronę rozwiązania najtrudniejszego i najbardziej palącego wyzwania, przed jakim kiedykolwiek stała ludzkość), ale ci „optymiści” są już jakby z góry zdefiniowani: to osoby, którym zależy na klimacie, które najpewniej i tak angażują się w jakąś formę walki na rzecz ograniczenia negatywnych skutków katastrofy klimatycznej albo co najmniej wdrażają jednostkowe działania ograniczające ich ślad węglowy. Takie ustawienie adresu czytelniczego samo w sobie nie jest może niczym zdrożnym, jednak ogólnikowość diagnoz i proponowanych działań sprawia, że ktoś, kto jakkolwiek interesował się dotąd kwestią klimatyczną, dowie się z książki Figueres i Rivetta-Carnaca bardzo niewiele.
Co gorsza, osoba taka i tak ma już świadomość, że „przyszłość zależy od nas”, a sposób, w jaki autorzy zorganizowali swoje rozważania, raczej nie natchnie dotychczasowych sceptyków albo pesymistów. Mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym przykładem przekonywania już przekonanych, albo też – jak to mówią Anglosasi – preaching to the converted. Angielska formuła wydaje mi się o tyle trafniejsza, że Figueres i Rivett-Carnac bardzo często przybierają kapłański ton (a i motto do książki wprowadza taką quasi-religijną atmosferę). By nie być gołosłownym – dość regularnie natykamy się na takie na przykład fragmenty: „Nie jesteście bezsilni i bezsilne. Tak naprawdę wszystko, co robicie, ma znaczenie, a wy jesteście częścią większego planu dotyczącego osiągnięć ludzkości w historii świata. Uczyńcie z tego swoją wewnętrzną mantrę” (s. 68). Może do kogoś taki coaching przemawia, do mnie niestety nie.
Równocześnie znaczna część rozważań Figueres i Rivetta-Carnaca zmierza we właściwym kierunku. Autorzy przekonują, że trwająca dekada zadecyduje o naszym być albo nie być – do 2030 roku emisje gazów cieplarnianych powinny zostać ograniczone o połowę. Później – do roku 2050 – o 100%. Podczas gdy już dziś mamy wszystkie niezbędne narzędzia do przeciwdziałania zmianom klimatu, robimy – zarówno na poziomie jednostkowym, jak i na poziomie systemowym – o wiele za mało (dość powiedzieć, że nie licząc krótkotrwałego przestoju spowodowanego pandemią COVID-19, światowe emisje wciąż rosną). Mimo to Figueres i Rivett-Carnac stoją na stanowisku, że nie wszystko stracone – powstrzymanie ocieplenia klimatu na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza względem średniej sprzed rewolucji przemysłowej wciąż pozostaje możliwe, choć coraz mniej prawdopodobne. Celem książki jest więc przekonanie nas do zainwestowania wszystkich naszych sił w tę możliwość.
By lepiej uzmysłowić, o co toczy się gra, autorzy proponują najpierw swoiste ćwiczenie z futurologii. Przedstawiają dwie wizje Ziemi w roku 2050. Pierwsza ukazuje świat, do którego aktualnie dążymy, i jest dosłownie petryfikująca. Druga prezentuje rzeczywistość, jaką moglibyśmy osiągnąć, jeśli wdrożylibyśmy wszystkie postanowienia porozumienia paryskiego, a następnie je pogłębili, i jest dosłownie utopijna. By ta utopia stała się naszą codziennością, musimy zacząć od radykalnej zmiany sposobów myślenia i wdrożyć trzy podstawowe postawy: niepoprawny optymizm (w miejsce marazmu i defetyzmu), niewyczerpany dostatek (w miejsce indywidualistycznej rywalizacji o kurczące się zasoby) oraz radykalną odnowę (zamiast bezlitosnej i rabunkowej eksploatacji tak zwanych bogactw naturalnych). No i cóż… Jeśli brzmi to mało precyzyjnie, to niestety takie właśnie jest.
Konkretniej robi się w drugiej połowie książki, prezentującej dziesięć działań, które każdy i każda z nas musi podjąć już dziś, by osiągnięcie celów porozumienia paryskiego było możliwe. Dopiero tu autorzy kładą większy (choć wciąż chyba niewystarczający) nacisk na (geo)politykę, ekonomię, sprawiedliwość klimatyczną i inne strukturalne aspekty walki o sprzyjający życiu ludzkiemu i pozaludzkiemu klimat, które wcześniej niemal całkowicie znikały im z oczu. I to ta część książki ostatecznie decyduje o jej jako takiej wartości, choć – znów – większość z tego, o czym piszą Figueres i Rivett-Carnac, i tak jest już codziennością wielu osób zaangażowanych w sprawy klimatyczne. Dekalog obejmuje takie działania jak uwolnienie się od przeszłości, zmierzenie się ze smutkiem i wypracowanie jasnej wizji przyszłości, stanie w obronie prawdy, ujrzenie w sobie obywateli, a nie konsumentów, wyjście poza paradygmat paliw kopalnych, postawienie na zalesianie wszelkich możliwych terenów, inwestowanie w czystą gospodarkę, odpowiedzialne korzystanie z nowych technologii, budowanie równości płci i angażowanie się w politykę.
Każdy z tych punktów jest przez Figueres i Rivetta-Carnaca dookreślany, i tutaj wreszcie pojawia się sporo istotnych zagadnień związanych z problemami strukturalnymi, niemożliwymi do rozwiązania na poziomie jednostkowym, a jednocześnie – jak przekonują autorzy – wymagającymi radykalnego zaangażowania każdego i każdej z nas. Bez obywatelskiego nieposłuszeństwa, sprzeciwu wobec propagandy wielkich aktorów gospodarczych walczących ze zmianami, naciskania na polityków, by realizowali „zieloną” politykę, bojkotu produktów przyczyniających się do wycinek lasów deszczowych (wołowina, soja, olej palmowy, drewno), walki o sprawiedliwszy i bardziej demokratyczny (dla ludzi i nie-ludzi) świat nie osiągniemy założonych celów. Dziś bowiem interes wielkich korporacji jest ważniejszy niż demokracja (jak piszą autorzy, na przykład Microsoft należy do amerykańskiego Narodowego Stowarzyszenia Producentów, które aktywnie walczyło o wycofanie się Stanów Zjednoczonych z porozumienia paryskiego – tyle w kwestii Billa Gatesa ratującego świat). Nadal fetyszyzujemy wzrost gospodarczy. Prawie wszystkie kraje subsydiują wydobycie paliw kopalnych. Wiele funduszy emerytalnych wciąż inwestuje w te same paliwa kopalne (a także, o czym parę lat temu w „Głodzie” pisał Martin Caparrós, w spekulacje żywnością). Globalnie nadal nie zrozumieliśmy, o co toczy się gra.
Choć w tej części Figuerres i Rivett-Carnac zmierzają w dobrym kierunku, nawet ona ujawnia zasadniczą słabość ich książki. Generalnie autorzy piszą tak, jakbyśmy wszyscy chcieli zmian, tymczasem choćby działania wymienione w poprzednim akapicie mojego omówienia udowadniają, że jest to fałszywy punkt wyjścia. Na utrzymaniu status quo zależy nie tylko potężnym aktorom gospodarczym, ale i wielu „zwykłym” ludziom. Oczywiście, można powiedzieć, że stanowi to przejaw fałszywej świadomości, efekt dekad neoliberalnej propagandy, braku wyobraźni i tak dalej – niemniej problem pozostaje, a autorzy nawet nie próbują go rozwiązać (tu powracamy do zjawiska preaching to the converted). Miejscami okazują się oni przy tym porażająco naiwni ekonomicznie. Przytaczanie Airbnb czy Ubera jako wartych naśladowania przykładów dematerializacji gospodarki jest dla mnie grubym nieporozumieniem, gdyż właśnie tego typu korporacje zasadniczo przyczyniają się do prekaryzacji życia w późnym kapitalizmie, która skutecznie zniechęca do walki o cokolwiek więcej niż przetrwanie do końca miesiąca.
Ogólne przecenianie roli wyobraźni sprawia też, że Figuerres i Rivettowi-Carnacowi znikają z oczu inne problemy. Przejście na odnawialne źródła energii, elektryczne samochody, inteligentne domy to oczywiście znakomite pomysły, ale autorzy nie kłopoczą się tym, skąd wziąć surowce (w tym np. metale ziem rzadkich) do tak radykalnej zmiany paradygmatu. Nie wspominając nawet o znanym już ekonomii XIX-wiecznej efekcie odbicia (w skrócie: im mniej, tym więcej – im bardziej wydajne stają się samochody elektryczne, tym dłuższe podróże umożliwiają, przyczyniając się zwrotnie z zwiększonego, a nie zmniejszonego zużycia energii, która póki co wciąż pochodzi przede wszystkim z paliw kopalnych). Koniec końców, nie byłbym więc taki pewny, czy „niepoprawny optymizm” jest najlepszym podejściem do problemu zmian klimatu. Są bowiem i tacy, którzy przekonują, że najpierw musimy wykonać pracę żałoby i pogodzić się z utratą świata, jaki znamy. Ten negatywny punkt wyjścia ma taką przewagę nad optymizmem, że twardo stąpa po ziemi.
Przede wszystkim jednak nie wiem, czy „Przyszłość zależy od nas” została prawidłowo zaadresowana. Skoro w 2015 roku 195 państw świata zawarło porozumienie paryskie, zobowiązując się do ograniczenia wzrostu temperatury do 2 stopni Celsjusza względem epoki przedprzemysłowej („dążąc do” o wiele bezpieczniejszego poziomu 1,5 stopnia), dlaczego w ogóle trzeba namawiać nas, zwykłych ludzi, byśmy zakasali rękawy i zainwestowali wszystkie swoje siły w ograniczanie skutków zmian klimatu? Czy nie mamy tu do czynienia z iście neoliberalnym uspołecznianiem strat (przy jednoczesnym prywatyzowaniu zysków) – zrzucaniem zadań systemowych na barki jednostek? W tym tkwi sedno problemu. Choć z książki Figueres i Rivetta-Carnaca długimi fragmentami bije niesamowite samozadowolenie (autorzy bardzo często chwalą się, jak udało im się przekonać przedstawicieli różnych krajów do ustanowienia wspólnych celów porozumienia paryskiego), próżno szukać w ich książce pewnej podstawowej informacji: porozumienie paryskie ma charakter niewiążący i nie istnieją żadne mechanizmy egzekwowania rządowych zobowiązań. Choć zatem na papierze wszystko wygląda pięknie, emisje nadal mogą bezkarnie rosnąć – i rzeczywiście rosną.
Nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Jestem zwolennikiem stawiania sobie wysokich wymagań etycznych i głęboko wierzę w polityczną siłę weganizmu, samoograniczenia, nieposłuszeństwa obywatelskiego, dobra wspólnego, a także w to, że zbudowanie lepszego świata stanowi zadanie każdej i każdego z nas. „Przyszłość zależy od nas” zawiera kilka ciekawych wglądów w to, jak przybliżyć ten cel. Przemawia do mnie też (uczciwy) imperatyw wyrażony w zakończeniu książki: „(…) nawet jeśli jest już za późno, wciąż możemy zdecydować, w jakiej przyszłości będziemy żyć, a zatem liczy się każde działanie, jakie podejmiemy od tej chwili” (s. 179). Figueres i Rivett-Carnac ignorują jednak przy tym (lub co najmniej niedostatecznie podkreślają) rolę czynników strukturalnych (systemowych). Tymczasem nieuwzględnianie ich – jeśli mogę się posłużyć taką katachrezą – jest jak wołanie „wszystkie ręce na pokład” tylko po to, by cała para poszła w gwizdek.
Christiana Figueres, Tom Rivett-Carnac: „Przyszłość zależy od nas. Przewodnik po kryzysie klimatycznym dla niepoprawnych optymistów”. Przeł. Aleksandra Szymczyk. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2021 [seria: Seria z morświnem].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |