BEZ ZACHWYTÓW (REBECCA SOLNIT: 'MATKA WSZYSTKICH PYTAŃ')
A
A
A
Kilka tygodni temu, na pewnej polskich uczelni, profesor oceniał zdjęcie reklamujące jeden z kierunków tejże wszechnicy. Nie oceniał zdjęcia jako takiego, nie zajęła go wymowa obrazu, jego potencjalna skuteczność: czy przyciągnie, a przynajmniej zainteresuje potencjalne kandydatki czy potencjalnych kandydatów, planujących studia. Ocenił modelkę występującą na zdjęciu. Wypowiedział się w sposób protekcjonalny, nazwał modelkę „pannicą” na forum publicznym, a gdy inne osoby pisały, że takie postrzeganie jest krzywdzące, seksistowskie, że nie wypada, profesor ów nie uznał tej argumentacji za znaczącą, nawet wtedy, gdy dziewczyna ze zdjęcia wypowiedziała się, iż nie życzy sobie tak deprecjonujących komentarzy. Dość dziwne było, że duża część komentatorów i, co jeszcze dziwniejsze, komentatorek, uznała, że naukowiec ma rację, nic takiego się nie stało, a protestują jedynie brzydkie feministki, które komplementów nie otrzymują, są więc zazdrosne o męską uwagę. Ponadto, w kilku komentarzach pod tym tekstem pojawiała się wiecznie żywa, jak duch Lenina, fraza: „więcej dystansu”.
Szokujące? Niesłychane? Zupełnie nie, prawda? Zwyczajne, codzienne i przerażająco smutne. Rebecca Solnit nie napisała więc w „Matce wszystkich pytań” niczego, o czym nie wiemy. U nas, bardziej niż u niej: poniedziałek – patriarchat. Wtorek – patriarchat, środa to samo, w czwartek bez zmian, piątek – nie przyniesie ulgi. Sobota – nie licz na poprawę. Niedziela – żałuj za grzechy, wszak nie raz prowokowałaś, a ponadto, dobrze ci radzę, przygotuj się na poniedziałek, bo lepiej nie będzie. Deklaruję, podobnie jak Inga Iwasiów, że jestem „starą feministką” i dlatego: „Staram się na swoją miarę walczyć o prawa kobiet i wchodzić w sojusze, które wydają mi się naturalne – z osobami i grupami krzywdzonymi przez patriarchalny układ władzy” (wyborcza.pl). Chciałabym więc wejść także w sojusz z (bardzo popularną w Polsce) Solnit, ale przynajmniej kilka kwestii mi przeszkadza, a najbardziej chyba to, że zdarza się autorce „Matki wszystkich pytań”, która wszak pisze o milczeniu kobiet, przemilczać niewygodne, jak mniemam, fakty.
W pierwszym rozdziale Solnit opisuje historię związaną z uciszeniem, historię z 1840 roku, kiedy Elizabeth Cady Stanton i przybyłym z nią do Londynu na obrady Międzynarodowego Konwentu Przeciw Niewolnictwu abolicjonistkom nie pozwolono usiąść z mężczyznami w głównej sali ani zabrać głosu („Nawet ludzie uważający się za obrońców uciśnionych nie dostrzegali, jak opresyjny jest odwieczny porządek, tak utrwalony, że wydawał się naturalny”, zaś kobiety zebrane na konwencie „musiały w milczeniu wysłuchiwać komunałów, jakie mężczyźni wygadują o »sferze kobiecej«” [s. 38]). To fakt, tak samo, jak ten, że Stanton po wojnie secesyjnej nadal była uciszana przy pracach nad czternastą poprawką do konstytucji, ale już przy działaniach związanych z poprawką piętnastą – sama uciszała.
Stanton zakwestionowała zaproponowany kształt czternastej poprawki (dotyczącej prawa do głosowania), w której pojawiło się słowo „mężczyzna” zamiast „człowiek”. Ówcześni czołowi abolicjoniści sprzeciwiali się z kolei postulatom organizacji założonej przez Stanton (Amerykańskie Stowarzyszenie Równych Praw – AERA), czyli dążeniu do urzędowego zadekretowania powszechnego prawa wyborczego, uznając, że na prawa wyborcze kobiet przyjdzie jeszcze czas w przyszłości, a najpierw trzeba zająć się czarnymi mężczyznami. Można więc powiedzieć, że życie Stanton to doskonały przykład dyskryminowania kobiet, a użyty przez Solnit przykład jest doskonałą ilustracją nabrzmiałego od wieków problemu. Można by tak założyć, gdyby nie fakt, że amerykańska abolicjonistka i sufrażystka kilka lat później mówiła nieco inaczej, gdy uznawała, że wykształcone białe kobiety są znacznie bardziej godne tego, by otrzymać prawo do głosowania, aniżeli czarni i inni „kolorowi” mężczyźni, o których pisała, że są często zdegenerowani. Jeśli więc używamy biografii Stanton jako ilustracji w kwestii walki o prawa kobiet, to może zapytajmy najpierw, o jakie kobiety chodzi? Z późniejszych wypowiedzi Stanton wynika, że chodzi o grupę WASP (White Anglo-Saxon Protestant), w tym wypadku rozszerzoną o jeszcze jedno „W” (Woman). Lori Ginzberg w książce „Elizabeth Cady Stanton: An American Life” zauważa, że chociaż Stanton jest dobrze znana ze swojego zaangażowania w ruch na rzecz praw kobiet, to jednak jej priorytetem były białe kobiety z klasy średniej i ich obawy, a czasem wręcz idiosynkrazje. Stanton pisała także w piśmie „The Revolution” w 1868 roku o tym, że białe amerykańskie wykształcone, bogate i cnotliwe kobiety nie powinny godzić się na to, żeby niższe klasy złożone z Chińczyków, czarnych, Niemców i Irlandczyków ustanawiały prawa dla nich i ich córek, powinny domagać się, by kobiety były reprezentowane w rządzie. Oczywiście, nie zamierzam pisać w tym miejscu o rasizmie Stanton, ponieważ uważam, że takie stwierdzenie w odniesieniu do osoby działającej w XIX wieku nie ma większego sensu, ale jednak dziwi w wypowiedzi, w przypadku abolicjonistki, a taką była, protekcjonalizm rasowy.
Podobne wątpliwości mam przy rozdziale o mężczyźnie-łowcy. Ten niezwykle interesujący esej, który świetnie się czyta, który zadaje się niezwykle świeży, wręcz odkrywczy, także jest historią przemilczenia. Ostatnio coraz częściej podważa się w naukach takich jak antropologia i archeologia to, co przez lata zdawało się niezmienne („Wszystkie te historie łączy jedno podstawowe założenie: to, kim jesteśmy, zostało zadekretowane bardzo, ale to bardzo dawno temu” [s. 175]). Temat ten ostatnio nieco mnie zajmuje, ponieważ pojawił się przy okazji kwerendy dotyczącej dziewiętnastowiecznych wykopalisk w miejscowości Birka, gdzie przez ponad sto lat uczeni nie mogli dopuścić możliwości, że szkielet otoczony bronią i „męskimi” zabawkami (szachy) należy do wojowniczki. Podobna sytuacja miała miejsce w latach 50. XX wieku (przypadek „pani z Vix”), gdy naukowcy stwierdzili, że w epoce żelaza kobiety nie mogły być kapłankami, bogaty pochówek musi dotyczyć więc drobnego mężczyzny, a jeśli jest to kobieta, to… prostytutka. Ostatecznie – w obliczu dowodów, w tym analizy DNA, którą także niektórym uczonym zdarzało się kwestionować z dość dużą dezynwolturą – wiemy już, że tzw. „naturalny” odwieczny podział ról płciowych możemy odłożyć do lamusa. Z prymatem mężczyzny-łowcy nad kobietą-zbieraczką ostatecznie więc, dzięki metodom eksperymentalnym zastosowanym w archeologii i antropologii, się rozstajemy, a tymczasem Solnit… wyważa otwarte drzwi. Pisze o swoich odkryciach z lat 90. XX wieku, o lekturach irytujących mizoginistycznych tekstów, które miały udowodnić „naturalny” podział wykształcony już u zarania dziejów, podział na opiekuńcze kobiety i aktywnych mężczyzn. Przemilcza jednak badania feministyczne prowadzone już od lat 50. zeszłego stulecia. Temat zaproponowany przez Solnit w rozdziale „Ucieczka z przedmieścia sprzed pięciu milionów lat” nie jest niczym nowym, a jej przemilczenie innych badaczek zgłębiających ten temat wydaje się przynajmniej nieeleganckie.
Komu więc podobają się książki Solnit, która na dodatek pisze o obserwacjach, doświadczeniach, przemyśleniach, które dotyczą nas jedynie w pewnym stopniu, chociaż, jak zawsze, patrzymy na Zachód i w tamtej przestrzeni szukamy wzorców oraz modeli? Musimy wreszcie dostrzec, iż już od drugiej fali doświadczenia feminizmu Wschodu i Zachodu zupełnie się ze sobą nie pokrywają, odstają od siebie, nie są w żaden sposób dopełniające się. Wystarczy w tym momencie jedynie zauważyć, że dla drugiej fali feminizmu prawa reprodukcyjne, w tym dostęp do aborcji, stanowiły jedną z centralnych kwestii dla Zachodu, dla nas nie były zaś, ze względy na prawodawstwo, niezwykle poważnym doświadczeniem. Katarzyna Szopa, w trakcie rozmowy o książce Solnit, przypomniała mi, że w tamtych czasach dla Włoszek było istotne samo zaistnienie na rynku pracy, Polki zaś często były zmęczone „podwójnym etatem” – w pracy i w domu. Inne potrzeby, inne perspektywy – dlatego powinniśmy się zastanowić, czy pojęcia fal da się łatwo „przełożyć” na naszą część Europy.
Obecnie w Polsce dominujący, narzucający ton, jest feminizm liberalny, reprezentowany głównie przez intelektualistki z dużych miast, dobrze zarabiające i często wypowiadające się w sposób absolutnie niedostosowany do współczesnych potrzeb i okoliczności (np. happening z Kongresu Kobiet w 2016 roku, gdy uczestniczki założyły na głowy papierowe torby, co zostało później skrytykowane przez Monikę Bobako w książce „Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej” [2017]). Nurt ten reprezentowany jest przez wykształcone kobiety mówiące o swym feminizmie przez pryzmat tekstów zachodnich krytyczek feministycznych, a niewielkim stopniu zanurzone w problemy polskiej rzeczywistości. Może dzieje się tak dlatego, że obecnie, w XXI wieku, Polska nie jest dla zachodniego feminizmu bardzo interesująca. Po obaleniu komunizmu, gdy Shana Penn pisała w „Podziemiu kobiet” o opozycjonistkach z „Solidarności”, ta część Europy była może nawet inspirująca, a przynamniej egzotyczna i ciekawa. Dziś znacznie atrakcyjne dla Zachodu będą wyraziste protesty ukraińskiego Femenu czy rosyjskich działaczek z Pussy Riot.
Co więc może łączyć mnie, feministkę niezwiązaną z nurtem liberalnym, z Solnit i zawartymi w jej książce przemyśleniami? Uzdrowieńczego potencjału dowcipów na temat gwałtu nie dostrzegam, nie podzielam także jej wiary w zmiany społeczne po aresztowaniu Cosby’ego czy procesie Straussa-Kahna. Ona widzi w tych wydarzeniach początek pewnego procesu o charakterze postępowym, ja zaś – z typowo wschodnioeuropejskim fatalizmem – myślę o obecnym w mojej przestrzeni neofaszyzmie, atakach na członków społeczności LGBTQ czy zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Szczególnie że zobaczyłam w internecie koszulki z napisem „Free Britney not Cosby”. To, co wydawało się w świecie Zachodu już zakończone, przebrzmiałe, wróciło w nowej odsłonie i ma się całkiem dobrze. Bill Cosby uniewinniony przez Sąd Najwyższy Pensylwanii, a czterdziestoletnia Britney, matka dwójki dzieci, po odrzuceniu przez sąd (kolejnego) wniosku, pozostanie, jako „wieczna małoletnia”, jak w XIX wieku, nadal pod kuratelą ojca.
Może rozdział o liście książek, których nie powinny czytać kobiety? Z jednej strony to świetny, chociaż znów nienowy pomysł, dzięki któremu możemy pozwolić sobie rozprawić się na przykład z lekturami dzieciństwa („W klasycznej literaturze dziecięcej aktywnych, sprawczych i pozytywnych kobiet jest jak na lekarstwo. To musiało mieć olbrzymi wpływ na wiele pokoleń dziewczynek”, jak zauważa Anna Dziewit-Meller [krytykapolityczna.pl]) albo z wielkimi nazwiskami, tymi znanymi, których dzieła niosły ładunek mizoginistyczny. Z drugiej jednak strony zaczynam się niepokoić, gdy słyszę, że kobieta czegoś nie powinna, za dużo miałam kontaktu z różnymi napomnieniami dziewiętnastowiecznymi, w których mężczyźni właśnie to ustalali. Czyżby czasownik modalny „powinna” był dla mnie aż tak nacechowany, że odczuwam jego opresyjną moc zawsze i wszędzie? Czy ową opresję dostrzegam w rodzaju męskim tego słowa? On powinien, ona powinna – to samo słowo, które odczuwam zupełnie inaczej. Rodzaj żeński jest dyscyplinowaniem, przypomnieniem, przez wielokrotne powtórzenie, co muszę zrobić, żeby pasować do obrazka, żeby stać się idealną dziewczynką, kobietą. Rodzaj męski w tym przypadku mnie nie dotyczy – nie mam pojęcia, jak jest odczuwany. Solnit pisze, iż „dostrzegam, że tak naprawdę nie da się niczego opowiedzieć (…) słowa pozwalają nam wrzucić do jednego worka rzeczy, które zasadniczo się od siebie różnią” (s. 177).
Skoro zaczęłam rozmyślać nad słowami, to chyba czas na przyjrzenie się przekładowi „Matki wszystkich pytań”. Gdy czytam „rozpoczął się sezon polowań na Cosby’ego” (s. 155), to czuję zażenowanie. Ktoś polował na gwałciciela? To było polowanie? Czy raczej jest to krytyka osoby wykorzystującej przez lata swoją pozycję i przywileje? Niewrażliwość tłumaczki czy „pójście na skróty”?
Ponadto, mam wrażenie, że niektóre wybory tłumaczki są mocno arbitralne, a użycie konkretnego słowa de facto nie pozwala zrozumieć intencji nadawczyni, jak np. w zdaniu: „Przychylność wiąże się z wieloma czynnościami opiekuńczymi, które chronią nas i nasze potomstwo, zwiększają bezpieczeństwo i redukują cierpienie” (s. 29). Słowo przychylny według słowników (PWN i Doroszewskiego) oznacza bycie przyjaźnie / życzliwie usposobionym do kogoś, ale także łaskawość. Mogę być przychylna słowom jakiegoś np. polityka, ale nie oznacza to, iż ma to jakikolwiek związek z bezpieczeństwem i redukcją cierpienia. Jeśli zaś mówię np. o opiece nad dziećmi, przeszkadza mi w przychylności ta nieco protekcjonalna „łaskawość”. Myślę, że więcej na ten temat mogłyby powiedzieć językoznawczynie i językoznawcy, wiem jednak, iż Solnit buduje parę opozycyjną wobec fight or flight, parę, która dla niej powinna brzmieć tend and befriend (co zostaje przetłumaczone jako „bądź przychylna i się zaprzyjaźniaj”) (s. 29). Może więc nie „przychylność”, ale troska, opieka albo życzliwość, które w tym fragmencie wywodu Solnit sprawdziłyby się lepiej. Warto jednak wspomnieć, że z pozycji recenzentki wszystko wydaje się łatwiejsze, a ja wolę się zaprzyjaźniać i być życzliwą, aniżeli walczyć. Mam nadzieję, że przy wznowieniu tłumaczka weźmie takie głosy pod uwagę, pamiętając o tym, co dostrzega Solnit: „Używając języka wkraczamy na teren kategorii – pojęć tyleż niezbędnych, co niebezpiecznych” (s. 177).
LITERATURA:
Bobako M.: Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej”. Kraków 2017.
Cady Stanton E.: „The Sixteenth Amendment”. „The Revolution”. 29 April 1869.
Ginzberg L.: „Elizabeth Cady Stanton: American Life”. New York 2009.
Iwasiów I.: „Postulaty starej feministki. Nie będę szantażować etycznie, zawstydzać, przekonywać, unosić się wyższością”. https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,27279038,postulaty-starej-feministki-nie-bede-szantazowac-etycznie.html.
„Więcej dziewuch, mniej księżniczek”. Michał Sowiński rozmawia z Anną Dziewit-Meller. https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/dziewit-meller-wiecej-dziewuch-mniej-ksiezniczek/.
Szokujące? Niesłychane? Zupełnie nie, prawda? Zwyczajne, codzienne i przerażająco smutne. Rebecca Solnit nie napisała więc w „Matce wszystkich pytań” niczego, o czym nie wiemy. U nas, bardziej niż u niej: poniedziałek – patriarchat. Wtorek – patriarchat, środa to samo, w czwartek bez zmian, piątek – nie przyniesie ulgi. Sobota – nie licz na poprawę. Niedziela – żałuj za grzechy, wszak nie raz prowokowałaś, a ponadto, dobrze ci radzę, przygotuj się na poniedziałek, bo lepiej nie będzie. Deklaruję, podobnie jak Inga Iwasiów, że jestem „starą feministką” i dlatego: „Staram się na swoją miarę walczyć o prawa kobiet i wchodzić w sojusze, które wydają mi się naturalne – z osobami i grupami krzywdzonymi przez patriarchalny układ władzy” (wyborcza.pl). Chciałabym więc wejść także w sojusz z (bardzo popularną w Polsce) Solnit, ale przynajmniej kilka kwestii mi przeszkadza, a najbardziej chyba to, że zdarza się autorce „Matki wszystkich pytań”, która wszak pisze o milczeniu kobiet, przemilczać niewygodne, jak mniemam, fakty.
W pierwszym rozdziale Solnit opisuje historię związaną z uciszeniem, historię z 1840 roku, kiedy Elizabeth Cady Stanton i przybyłym z nią do Londynu na obrady Międzynarodowego Konwentu Przeciw Niewolnictwu abolicjonistkom nie pozwolono usiąść z mężczyznami w głównej sali ani zabrać głosu („Nawet ludzie uważający się za obrońców uciśnionych nie dostrzegali, jak opresyjny jest odwieczny porządek, tak utrwalony, że wydawał się naturalny”, zaś kobiety zebrane na konwencie „musiały w milczeniu wysłuchiwać komunałów, jakie mężczyźni wygadują o »sferze kobiecej«” [s. 38]). To fakt, tak samo, jak ten, że Stanton po wojnie secesyjnej nadal była uciszana przy pracach nad czternastą poprawką do konstytucji, ale już przy działaniach związanych z poprawką piętnastą – sama uciszała.
Stanton zakwestionowała zaproponowany kształt czternastej poprawki (dotyczącej prawa do głosowania), w której pojawiło się słowo „mężczyzna” zamiast „człowiek”. Ówcześni czołowi abolicjoniści sprzeciwiali się z kolei postulatom organizacji założonej przez Stanton (Amerykańskie Stowarzyszenie Równych Praw – AERA), czyli dążeniu do urzędowego zadekretowania powszechnego prawa wyborczego, uznając, że na prawa wyborcze kobiet przyjdzie jeszcze czas w przyszłości, a najpierw trzeba zająć się czarnymi mężczyznami. Można więc powiedzieć, że życie Stanton to doskonały przykład dyskryminowania kobiet, a użyty przez Solnit przykład jest doskonałą ilustracją nabrzmiałego od wieków problemu. Można by tak założyć, gdyby nie fakt, że amerykańska abolicjonistka i sufrażystka kilka lat później mówiła nieco inaczej, gdy uznawała, że wykształcone białe kobiety są znacznie bardziej godne tego, by otrzymać prawo do głosowania, aniżeli czarni i inni „kolorowi” mężczyźni, o których pisała, że są często zdegenerowani. Jeśli więc używamy biografii Stanton jako ilustracji w kwestii walki o prawa kobiet, to może zapytajmy najpierw, o jakie kobiety chodzi? Z późniejszych wypowiedzi Stanton wynika, że chodzi o grupę WASP (White Anglo-Saxon Protestant), w tym wypadku rozszerzoną o jeszcze jedno „W” (Woman). Lori Ginzberg w książce „Elizabeth Cady Stanton: An American Life” zauważa, że chociaż Stanton jest dobrze znana ze swojego zaangażowania w ruch na rzecz praw kobiet, to jednak jej priorytetem były białe kobiety z klasy średniej i ich obawy, a czasem wręcz idiosynkrazje. Stanton pisała także w piśmie „The Revolution” w 1868 roku o tym, że białe amerykańskie wykształcone, bogate i cnotliwe kobiety nie powinny godzić się na to, żeby niższe klasy złożone z Chińczyków, czarnych, Niemców i Irlandczyków ustanawiały prawa dla nich i ich córek, powinny domagać się, by kobiety były reprezentowane w rządzie. Oczywiście, nie zamierzam pisać w tym miejscu o rasizmie Stanton, ponieważ uważam, że takie stwierdzenie w odniesieniu do osoby działającej w XIX wieku nie ma większego sensu, ale jednak dziwi w wypowiedzi, w przypadku abolicjonistki, a taką była, protekcjonalizm rasowy.
Podobne wątpliwości mam przy rozdziale o mężczyźnie-łowcy. Ten niezwykle interesujący esej, który świetnie się czyta, który zadaje się niezwykle świeży, wręcz odkrywczy, także jest historią przemilczenia. Ostatnio coraz częściej podważa się w naukach takich jak antropologia i archeologia to, co przez lata zdawało się niezmienne („Wszystkie te historie łączy jedno podstawowe założenie: to, kim jesteśmy, zostało zadekretowane bardzo, ale to bardzo dawno temu” [s. 175]). Temat ten ostatnio nieco mnie zajmuje, ponieważ pojawił się przy okazji kwerendy dotyczącej dziewiętnastowiecznych wykopalisk w miejscowości Birka, gdzie przez ponad sto lat uczeni nie mogli dopuścić możliwości, że szkielet otoczony bronią i „męskimi” zabawkami (szachy) należy do wojowniczki. Podobna sytuacja miała miejsce w latach 50. XX wieku (przypadek „pani z Vix”), gdy naukowcy stwierdzili, że w epoce żelaza kobiety nie mogły być kapłankami, bogaty pochówek musi dotyczyć więc drobnego mężczyzny, a jeśli jest to kobieta, to… prostytutka. Ostatecznie – w obliczu dowodów, w tym analizy DNA, którą także niektórym uczonym zdarzało się kwestionować z dość dużą dezynwolturą – wiemy już, że tzw. „naturalny” odwieczny podział ról płciowych możemy odłożyć do lamusa. Z prymatem mężczyzny-łowcy nad kobietą-zbieraczką ostatecznie więc, dzięki metodom eksperymentalnym zastosowanym w archeologii i antropologii, się rozstajemy, a tymczasem Solnit… wyważa otwarte drzwi. Pisze o swoich odkryciach z lat 90. XX wieku, o lekturach irytujących mizoginistycznych tekstów, które miały udowodnić „naturalny” podział wykształcony już u zarania dziejów, podział na opiekuńcze kobiety i aktywnych mężczyzn. Przemilcza jednak badania feministyczne prowadzone już od lat 50. zeszłego stulecia. Temat zaproponowany przez Solnit w rozdziale „Ucieczka z przedmieścia sprzed pięciu milionów lat” nie jest niczym nowym, a jej przemilczenie innych badaczek zgłębiających ten temat wydaje się przynajmniej nieeleganckie.
Komu więc podobają się książki Solnit, która na dodatek pisze o obserwacjach, doświadczeniach, przemyśleniach, które dotyczą nas jedynie w pewnym stopniu, chociaż, jak zawsze, patrzymy na Zachód i w tamtej przestrzeni szukamy wzorców oraz modeli? Musimy wreszcie dostrzec, iż już od drugiej fali doświadczenia feminizmu Wschodu i Zachodu zupełnie się ze sobą nie pokrywają, odstają od siebie, nie są w żaden sposób dopełniające się. Wystarczy w tym momencie jedynie zauważyć, że dla drugiej fali feminizmu prawa reprodukcyjne, w tym dostęp do aborcji, stanowiły jedną z centralnych kwestii dla Zachodu, dla nas nie były zaś, ze względy na prawodawstwo, niezwykle poważnym doświadczeniem. Katarzyna Szopa, w trakcie rozmowy o książce Solnit, przypomniała mi, że w tamtych czasach dla Włoszek było istotne samo zaistnienie na rynku pracy, Polki zaś często były zmęczone „podwójnym etatem” – w pracy i w domu. Inne potrzeby, inne perspektywy – dlatego powinniśmy się zastanowić, czy pojęcia fal da się łatwo „przełożyć” na naszą część Europy.
Obecnie w Polsce dominujący, narzucający ton, jest feminizm liberalny, reprezentowany głównie przez intelektualistki z dużych miast, dobrze zarabiające i często wypowiadające się w sposób absolutnie niedostosowany do współczesnych potrzeb i okoliczności (np. happening z Kongresu Kobiet w 2016 roku, gdy uczestniczki założyły na głowy papierowe torby, co zostało później skrytykowane przez Monikę Bobako w książce „Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej” [2017]). Nurt ten reprezentowany jest przez wykształcone kobiety mówiące o swym feminizmie przez pryzmat tekstów zachodnich krytyczek feministycznych, a niewielkim stopniu zanurzone w problemy polskiej rzeczywistości. Może dzieje się tak dlatego, że obecnie, w XXI wieku, Polska nie jest dla zachodniego feminizmu bardzo interesująca. Po obaleniu komunizmu, gdy Shana Penn pisała w „Podziemiu kobiet” o opozycjonistkach z „Solidarności”, ta część Europy była może nawet inspirująca, a przynamniej egzotyczna i ciekawa. Dziś znacznie atrakcyjne dla Zachodu będą wyraziste protesty ukraińskiego Femenu czy rosyjskich działaczek z Pussy Riot.
Co więc może łączyć mnie, feministkę niezwiązaną z nurtem liberalnym, z Solnit i zawartymi w jej książce przemyśleniami? Uzdrowieńczego potencjału dowcipów na temat gwałtu nie dostrzegam, nie podzielam także jej wiary w zmiany społeczne po aresztowaniu Cosby’ego czy procesie Straussa-Kahna. Ona widzi w tych wydarzeniach początek pewnego procesu o charakterze postępowym, ja zaś – z typowo wschodnioeuropejskim fatalizmem – myślę o obecnym w mojej przestrzeni neofaszyzmie, atakach na członków społeczności LGBTQ czy zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Szczególnie że zobaczyłam w internecie koszulki z napisem „Free Britney not Cosby”. To, co wydawało się w świecie Zachodu już zakończone, przebrzmiałe, wróciło w nowej odsłonie i ma się całkiem dobrze. Bill Cosby uniewinniony przez Sąd Najwyższy Pensylwanii, a czterdziestoletnia Britney, matka dwójki dzieci, po odrzuceniu przez sąd (kolejnego) wniosku, pozostanie, jako „wieczna małoletnia”, jak w XIX wieku, nadal pod kuratelą ojca.
Może rozdział o liście książek, których nie powinny czytać kobiety? Z jednej strony to świetny, chociaż znów nienowy pomysł, dzięki któremu możemy pozwolić sobie rozprawić się na przykład z lekturami dzieciństwa („W klasycznej literaturze dziecięcej aktywnych, sprawczych i pozytywnych kobiet jest jak na lekarstwo. To musiało mieć olbrzymi wpływ na wiele pokoleń dziewczynek”, jak zauważa Anna Dziewit-Meller [krytykapolityczna.pl]) albo z wielkimi nazwiskami, tymi znanymi, których dzieła niosły ładunek mizoginistyczny. Z drugiej jednak strony zaczynam się niepokoić, gdy słyszę, że kobieta czegoś nie powinna, za dużo miałam kontaktu z różnymi napomnieniami dziewiętnastowiecznymi, w których mężczyźni właśnie to ustalali. Czyżby czasownik modalny „powinna” był dla mnie aż tak nacechowany, że odczuwam jego opresyjną moc zawsze i wszędzie? Czy ową opresję dostrzegam w rodzaju męskim tego słowa? On powinien, ona powinna – to samo słowo, które odczuwam zupełnie inaczej. Rodzaj żeński jest dyscyplinowaniem, przypomnieniem, przez wielokrotne powtórzenie, co muszę zrobić, żeby pasować do obrazka, żeby stać się idealną dziewczynką, kobietą. Rodzaj męski w tym przypadku mnie nie dotyczy – nie mam pojęcia, jak jest odczuwany. Solnit pisze, iż „dostrzegam, że tak naprawdę nie da się niczego opowiedzieć (…) słowa pozwalają nam wrzucić do jednego worka rzeczy, które zasadniczo się od siebie różnią” (s. 177).
Skoro zaczęłam rozmyślać nad słowami, to chyba czas na przyjrzenie się przekładowi „Matki wszystkich pytań”. Gdy czytam „rozpoczął się sezon polowań na Cosby’ego” (s. 155), to czuję zażenowanie. Ktoś polował na gwałciciela? To było polowanie? Czy raczej jest to krytyka osoby wykorzystującej przez lata swoją pozycję i przywileje? Niewrażliwość tłumaczki czy „pójście na skróty”?
Ponadto, mam wrażenie, że niektóre wybory tłumaczki są mocno arbitralne, a użycie konkretnego słowa de facto nie pozwala zrozumieć intencji nadawczyni, jak np. w zdaniu: „Przychylność wiąże się z wieloma czynnościami opiekuńczymi, które chronią nas i nasze potomstwo, zwiększają bezpieczeństwo i redukują cierpienie” (s. 29). Słowo przychylny według słowników (PWN i Doroszewskiego) oznacza bycie przyjaźnie / życzliwie usposobionym do kogoś, ale także łaskawość. Mogę być przychylna słowom jakiegoś np. polityka, ale nie oznacza to, iż ma to jakikolwiek związek z bezpieczeństwem i redukcją cierpienia. Jeśli zaś mówię np. o opiece nad dziećmi, przeszkadza mi w przychylności ta nieco protekcjonalna „łaskawość”. Myślę, że więcej na ten temat mogłyby powiedzieć językoznawczynie i językoznawcy, wiem jednak, iż Solnit buduje parę opozycyjną wobec fight or flight, parę, która dla niej powinna brzmieć tend and befriend (co zostaje przetłumaczone jako „bądź przychylna i się zaprzyjaźniaj”) (s. 29). Może więc nie „przychylność”, ale troska, opieka albo życzliwość, które w tym fragmencie wywodu Solnit sprawdziłyby się lepiej. Warto jednak wspomnieć, że z pozycji recenzentki wszystko wydaje się łatwiejsze, a ja wolę się zaprzyjaźniać i być życzliwą, aniżeli walczyć. Mam nadzieję, że przy wznowieniu tłumaczka weźmie takie głosy pod uwagę, pamiętając o tym, co dostrzega Solnit: „Używając języka wkraczamy na teren kategorii – pojęć tyleż niezbędnych, co niebezpiecznych” (s. 177).
LITERATURA:
Bobako M.: Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej”. Kraków 2017.
Cady Stanton E.: „The Sixteenth Amendment”. „The Revolution”. 29 April 1869.
Ginzberg L.: „Elizabeth Cady Stanton: American Life”. New York 2009.
Iwasiów I.: „Postulaty starej feministki. Nie będę szantażować etycznie, zawstydzać, przekonywać, unosić się wyższością”. https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,27279038,postulaty-starej-feministki-nie-bede-szantazowac-etycznie.html.
„Więcej dziewuch, mniej księżniczek”. Michał Sowiński rozmawia z Anną Dziewit-Meller. https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/dziewit-meller-wiecej-dziewuch-mniej-ksiezniczek/.
Rebecca Solnit: „Matka wszystkich pytań”. Przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |