ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (425) / 2021

Agnieszka Wójtowicz-Zając,

DZIEWCZYNA Z GARWOLINA (DOROTA KOTAS: 'CUKRY')

A A A
W polskiej kulturze literackiej istnieje przekleństwo drugiej książki – zwłaszcza po dobrze przyjętym debiucie. To powtarzający się motyw w rozmowach z pisarzami i pisarkami. Jak zatem postanowiła wybrnąć z przekleństwa drugiej książki Dorota Kotas, która za „Pustostany” otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia oraz Nagrodę Conrada? Pisząc książkę, która jest uzupełnieniem debiutu. W „Cukrach” mamy do czynienia z narratorką-bohaterką, którą znamy z „Pustostanów”, a której bliskie pokrewieństwo z samą autorką jest całkiem jawne. Tym razem autorka sięga głębiej, a „Cukry”, choć rozmiarowo dość niepozorne, lepiej czytać po kawałku. Bynajmniej nie dlatego, że robi się za słodko.

„Cukry” można czytać, podobnie jak „Pustostany”, zarazem jako powieść, jak i zbiór opowiadań. Mają jednak mocniej zarysowaną strukturę niż debiut książkowy Doroty Kotas. Historię narratorki-bohaterki poznajemy nielinearnie, a kolejne rozdziały wiążą się z różnymi miejscami, jakie zamieszkiwała narratorka. Zarówno w dosłownym, jak i w metaforycznym sensie narratorka szuka swojego miejsca. Po drodze mieszka przy zakładzie pogrzebowym, w willi starszej hrabiny, gdzie zarazem jest lokatorką, pomocnicą i towarzyszką niepełnosprawnej kobiety, w mieszkaniu, w którego piwnicy znajduje kości oraz, finalnie, w mieszkaniu na Złotej. Wraca także do mieszkania i do domku-bliźniaka, w których mieszkała w dzieciństwie. Bardzo dużo uwagi narratorka poświęca przedmiotom – nie tylko stwarzają i określają przestrzeń, ale są niejako pełnoprawnymi bohaterami opowieści. Ich nagromadzenie może być przytłaczające – rzeczy jest za dużo i nie da się nad nimi zapanować, potrafią zdominować przestrzeń lub zupełnie zmienić jej charakter. W ten sposób narratorka próbuje przybliżyć czytelnikom swoje doświadczenie codzienności jako osoby w spektrum autyzmu – „Rzeczywistość jest męcząca i stanowi wyzwanie. W pierwszej kolejności dostrzegam szczegóły” (s. 16). Faktycznie, „Cukry” mogą być męczące w odbiorze, z kilku co najmniej powodów. Lojalnie jednak ostrzegają już w pierwszym rozdziale: „W przypadku nagłego wstrętu, lepiej przerwać czytanie i nigdy do niego nie wracać. Będzie to możliwie dokładna prezentacja podmiotu lirycznego tej książki.” (s. 17). Warto jednak wyzwanie podjąć i dobrnąć do końca.

Budując opowieść o szukaniu swojego miejsca, narratorka podaje nam trzy zakończenia. Pierwsze, w rozdziale-opowiadaniu „Złoto”, jest zakończeniem optymistycznym. Bohaterka znajduje swoje miejsce na Złotej, osiąga to, czego pragnęła jako dziecko: „Gdyby w dzieciństwie ktoś mi powiedział, jak dobrze będę się bawić, kiedy dorosnę, to nigdy bym mu nie uwierzyła. Teraz mogę być nieskończenie smutna, a jednocześnie spędzić cały dzień w łóżku z kotkiem i złotym psem i nikt nie zmusza mnie, żebym wstała i bawiła się na podwórku w Indian. (…) W końcu jest najlepiej i to jest szczęśliwe zakończenie. Ale jednak wcale nie” (s. 139). W kolejnym rozdziale-opowiadaniu, „PKS do domu”, bohaterka wraca do Garwolina, zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Nie wiem, czy są wśród czytelników na tyle twardzi zawodnicy, którzy byliby w stanie przyjąć ten rozdział (nie mówiąc o całej książce) na jedno posiedzenie. Ja taką twardą zawodniczą zdecydowanie nie jestem, a przedostatni rozdział „Cukrów” jest zarazem chyba najtrudniejszym. W głównej mierze opowiada o toksycznej rodzinie, która nie akceptuje odmienności narratorki w żadnym wymiarze i która wcale nie została w Garwolinie, skąd bohaterka, po perypetiach, uciekła do swojego raju na Złotej. Rodzina i wszystko to, co wydarzyło się w dzieciństwie bohaterki, podąża za nią i ściga ją w kolejnych mieszkaniach – znów, dosłownie, jak matka, która robi awantury i nachodzi bohaterkę, oraz babcia, która wysyła wnuczce-lesbijce agresywne smsy o treści pseudo-ewangelizacyjnej, „modląc się” za jej nawrócenie, jak i metaforycznie, nie dając o sobie zapomnieć. Kotas wraca co jakiś czas do Garwolina, z nadzieją, że będzie inaczej, ale jednak ciągle jest tak samo. Celuje także (proszę wybaczyć mi brak specjalistycznej, literaturoznawczej terminologii, zastąpionej obrazowym zwrotem) w zdaniach-ciosach, które znienacka leją czytelnika na odlew, np.: „Zauważyłam jednak ciekawe zjawisko – niemal u wszystkich dorosłych kobiet wzbudzam instynkt macierzyński, u wszystkich, poza moją matką, która woli jednak być matką bożą niż matką córki lesbijki w spektrum autyzmu” (s. 149). I kiedy może się wydawać, że innego zakończenia nie będzie, a Garwolin zawsze na końcu dopadnie bohaterkę, nawet ukrytą bezpiecznie na Złotej, Dorota Kotas zatrzymuje czytelnika jeszcze na chwilę: „A teraz można się rozejść do domu. Albo jeszcze nie, za chwilę.” (s. 157). Ostatni rozdział i zarazem trzecie zakończenie stoi w kontrze do całości powieści, zarówno stylistycznie, jak i tematycznie.

Trzecie zakończenie, zatytułowane „Maleństwo”, jest w całości wyznaniem miłosnym, i to jednym z najpiękniejszych w polskiej literaturze. Jest świadectwem nie tylko miłości, ale także podziwu, czułości, codzienności, drobnych gestów i zachwytu. Jest zarazem skupione na zwyczajności – dziewczyna bohaterki nosi zabawne swetry z lumpeksów, nie lubi niebieskich skarpetek i miała wypadek – a zarazem w tej zwyczajności zupełnie wyjątkowe. Jest ciepłe, czułe, ale zarazem nie jest sentymentalne, czy raczej – tandetne. Wielkie deklaracje zostały wyrażone bez zadęcia: „Wszystko jest z nią o wiele lepsze i o wiele łatwiejsze. Chcę, żeby nie zniknęła nigdy. Niech tak będzie, proszę.” (s. 163). To rozdział pełen bliskości, fantastycznie napisany i prawdziwie wzruszający. Takie stanowisko może wydawać się dość śmiałe i długo wahałam się, czy warto tak poważne deklaracje krytycznoliterackie składać. W końcu jedna kobieta pisze o miłosnym wyznaniu innej kobiety wobec kobiety – a tu nagle „jedno z najpiękniejszych wyznań miłosnych w polskiej literaturze”. Czy to nie za wiele? Po namyśle jednak sądzę, że to nie za wiele.

Jednym z istotnych problemów, na jakie zwraca uwagę Kotas – co też często pojawia się w omówieniach tej książki – jest to, na jak wiele może sobie pozwolić pisząca kobieta. Jak wiadomo – najlepiej, żeby nie pozwalała sobie na za wiele: „Gdybym była mężczyzną, mogłabym ciągle pisać o sobie i nikt nie miałby mi tego za złe. Nawet gdyby to było sześć tomów o moim życiu, z całym rozdziałem o robieniu kupy w lesie. (…) Ale jestem dziewczyną, a to podnosi oczekiwania. Więcej rzeczy jest dla mnie objętych zakazem, a jednocześnie muszę się bardziej starać, bo inaczej moja twórczość zostanie naznaczona jako literatura kobieca, czyli do niczego, bo literatura kobieca nie jest dla ludzi ani o nich” (s. 15). Mogłoby się wydawać, że skoro od lat 90. i tzw. „babskiego przełomu” ciągle maglujemy to samo (a w zasadzie maglujemy to mniej więcej od połowy XIX wieku), nieważne, ile tomów opracowań powstanie i jak bardzo rozrośnie się biblioteka feministycznej krytyki literackiej, ciągle wracamy do punktu wyjścia, do niewyczerpanego skandalu, jakim jest pisząca kobieta. W dodatku pisząca o sobie. Można przewrócić oczami i stwierdzić, że to już było, a Dorota Kotas próbuje z impetem wyważyć szeroko otwarte drzwi. Sądzę jednak, że drzwi są co najwyżej uchylone, a ryzyko, że zostaną zatrzaśnięte przed nosem, jest wysokie.

W ostatnich latach na rynku ukazały się teksty napisane przez mężczyzn, poświęcone przede wszystkim osobie piszącego – by wspomnieć dwie pozycje wydane w tym samym roku (2015), „Dziennik roku chrystusowego” Jacka Dehnela i „Wieloryby i ćmy. Dzienniki 2007-2015” Szczepana Twardocha. Zarzuty, jakie stawiano tym książkom, dotyczyły głównie tego, że to „za wcześnie” na tego typu dziennikowe publikacje. Najwyraźniej istnieje jakaś cezura wieku lub „uklasycznienia”, która uprawnia pisarza do wydania dzienników. A co z pisarką, która jeszcze nie przekroczyła trzydziestki, a ponadto to dopiero jej druga książka? Czy nie za wcześnie? Czy deklaracje krytyczki nie są za duże i na wyrost wobec książki pisarki młodej, ledwie po debiucie, wydanej w dwóch małych oficynach? No i co z autokreacją – czyli ile faktycznie jest Doroty Kotas w książce, ile jest, nomen omen, cukru w „Cukrach”? Autorka deklaruje: „Jeśli ktoś jeszcze chce mnie zobaczyć, jeśli ktoś chce sprawdzić, jak teraz wyglądam – proszę bardzo, jestem taka jak mój tekst. Nie trzeba przyjeżdżać pod mój dom ani nachodzić mnie na podwórku. Tak wyglądam: lesbijka z Aspergerem. Zwykła osoba. To jestem ja.” (s. 157). Wierzyć czy węszyć raczej subtelną autokreację? Grzebać w tekście literaturoznawczym oprzyrządowaniem czy zaufać autorce?

Czuję, że utknęłam w klinczu, a ten tekst – w martwym punkcie. Teraz, pod wpływem omawiania „Cukrów”, sama sobie zadaję pytania Doroty Kotas. Czy nie za wiele mnie w tym tekście? Czy nie jest za bardzo emocjonalny? Dlaczego nie mogę napisać zwykłej recenzji, przecież do tego zostałam solidnie przygotowana? Ostatecznie piszę o drugiej książce młodej autorki, może lepiej przystopować z pochwałami? Jak ostatnio pochwaliłam ekstatycznie dramaty Weroniki Murek, to zostałam posądzona o pisanie recenzji po znajomości, a jednak chciałabym, żeby moje recenzje spotykały się z uznaniem. „Pytałam już wiele osób o to, co chciałyby, żebym napisała w drugiej książce, tak żeby im się spodobało i żeby spełnić wszystkie oczekiwania, napisać coś naprawdę potrzebnego światu, a przynajmniej najbliższym osobom” (s. 140) – i może właśnie dlatego nie umiem napisać „normalnej” recenzji „Cukrów” Doroty Kotas. Podzielam za dużo obaw samej autorki, a język krytyki literackiej nie pomaga tym razem w precyzyjnym wyrażeniu tego, co ten tekst robi i w jaki sposób. Istotne jest to, że działa. A to, że zarówno autorka, jak i czytelniczka zadają sobie podobne pytania, wskazuje, że drzwi naprawdę zostały tylko uchylone. Do ich wyważenia jest jeszcze daleko. A kobieta pisząca dalej jest figurą nieco podejrzaną. Zwłaszcza, jak pisze otwarcie o sobie. „To świat, w którym dziewczynka może być wypełnieniem ładnej sukienki albo przyjemnym rekwizytem na zdjęciu rodzinnym. Jest głównie swoim wyglądem, niewymagającym widzenia od wewnątrz” (s. 13).

Narratorka „Cukrów” jest równie mocno skupiona na przedstawieniu swojej perspektywy i jednostkowego doświadczenia, opowiedzenia swojej historii, co na czytelniku. Stąd trzy zakończenia, pytanie znajomych, jaką książkę chcieliby przeczytać, próby spełnienia oczekiwań, najlepiej wszystkich na raz – zdanie sobie sprawy z tego, że to niemożliwe, wcale nie zmniejsza chęci napisania książki, która spodoba się „wszystkim”. Stąd rozdział „Złoto” kończy ankieta dla czytelników – czy druga książka jest lepsza niż pierwsza, można zakreślić odpowiedź. Bez wahania zakreślam „tak”. „Cukry” są zdecydowanie lepsze niż „Pustostany”. Językowo i stylistycznie są bardzo podobne, ale dzięki osobistemu ładunkowi druga książka po prostu mocniej „działa” na czytelniczkę (nawet, jak widać, taką nieco zaprawioną w krytycznoliterackich bojach). Więc jeśli nie jest to wyłącznie autokreacja, a autorka faktycznie, jak deklaruje, pisanie traktuje bardzo poważnie, to ja potraktuję czytanie i pisanie o czytaniu bardzo poważnie: to działa. I warto.
Dorota Kotas: „Cukry”. Wydawnictwo Cyranka. Warszawa 2021.