Łukasz Iwasiński, Janusz Zdunek,
POPULARNY DOM
A
A
A
Z Januszem Zdunkiem rozm. Łukasz Iwasiński
Janusz Zdunek wyrósł na gruncie bydgoskiego yassu. Trębacz zdobywał ostrogi na scenie kultowego dziś klubu Mózg, u boku Mazzolla, współtworząc m.in. pamiętne płyty „A”, „Out Out To Lunch” czy „Rozmowy s catem”. Prowadził zachwycającą mieszanką free jazzu, funku i motywów ludycznych formację 4 Syfon. Znany jest także ze współpracy z Kazikiem i Kultem oraz projektem Buldog. Niedawno powołał nową grupę – Marienburg (trio w składzie: trąbka, bas, perkusja, uzupełnionym o elektronikę), która zadebiutowała płytą pt. „Pop Dom”. Słychać na niej inspirację funky-fusion Milesa Davisa, wątki M-Base, acid jazzu czy pewien wpływ nastrojowego, przestrzennego nu jazzu w stylu Nilsa Pettera Molvaera.
Łukasz Iwasiński: Dlaczego nie już ma Syfonu, projektu, z którym byłeś przez lata kojarzony?
Janusz Zdunek: W pewnym momencie, po latach współpracy, poczuliśmy, że formuła się wyczerpała, byliśmy zmęczeni sobą i robioną wspólnie muzyką. Pojawiało się coraz więcej sprzecznych wizji na przyszłość, każdy z muzyków chciał robić coś innego, nie tylko w sferze dźwięków, ale także pracy studyjnej, promocji, ogólnej koncepcji artystycznej. Dlatego zawiesiliśmy działalność.
Ł.I.: O ile wiem, porzuciłeś Bydgoszcz. Dlaczego tak się stało? Zdaje się, że na mózgowych deskach dojrzewa nowe pokolenie, pojawiają się nowe zespoły, np. te skupione wokół Daniela Mackiewicza, Tomka Glazika (Cyclists, Spejs, Sami Szamani). Nie miałeś ochoty zaangażować się w nowe, rozgrywające się tam przedsięwzięcia? Śledzisz w ogóle ich działalność?
J.Z.: Porzucenie Bydgoszczy w moim przypadku nie jest możliwe. Zmieniłem miejsce zamieszkania, ale wewnętrznie nadal jestem z Bydgoszczy. Miasto, ludzie, architektura, szeroko rozumiany klimat, wywarły na mnie ogromne piętno, którego nigdy się nie pozbędę, bo nie chcę i nie potrafię. Dlaczego się przeprowadziłem? Żeby mieć lepsze warunki do wychowywania dziecka. Zrezygnowaliśmy z żoną z mieszkania w ścisłym centrum miasta na rzecz ciszy, mieszkania w spokojnym miejscu. Cały czas śledzę poczynania mózgowych zespołów, są to rzeczy interesujące i nie wykluczam możliwości współpracy z nimi, jeśli czas pozwoli.
Ł.I.: W jakich okolicznościach powstał projekt Marienburg?
J.Z.: Rafała i Irka poznałem pod koniec 2004 roku. Zaproponowałem im udział w nowym projekcie, zrobiliśmy pierwszą próbę, okazała się nader udana, zaczęliśmy więc spotykać się regularnie i przygotowywać program. Zespół jest dobrze zgrany pod względem muzycznym i koleżeńskim, jest po prostu miło, dzięki temu chcemy grać próby, a potem wyjeżdżać na koncerty.
Ł.I.: Przedstaw muzyków, którzy Ci w nim partnerują. Mają dość bogate i barwne doświadczenia, ale niekoniecznie związane z muzyką improwizowaną. Czy nie stanowi to dla nich problemu? Jak się odnaleźli w tej formule?
J.Z.: Rafał Baca gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych, debiutował w punkowej formacji Pluton, współpracował z death-metalowym Armagedonem, udzielał się jako muzyk sesyjny w zespołach: Pabieda, Dead Flowers, Kuśka Brothers, L.O.N.T. Irek Kaczmar gra na gitarze basowej i fortepianie, zaczynał w zespołach rockowych i hardcore’owych, współpracuje z reggae’owym zespołem Etna (albumy: „W kierunku słońca”, „Polityczna ganja”). Obaj muzycy tworzyli sekcję rytmiczną w formacjach: Wojtek Bryll Group, Baca Band, Striptease, Deneuve. Ponieważ sam zajmuję się głównie muzyką improwizowaną, szukam nowych kontaktów wykraczających poza mój krąg artystyczny. Nawiązuję współpracę z muzykami z obszarów niezwiązanych ze sceną improwizowaną i jazzową. Dlatego grywam z rockowcami i muzykami z filharmonii. Takie zabiegi powodują pewne przewietrzenia, odświeżają energię. Ci ludzie odkrywają nieznaną im wcześniej radość tworzenia kompozycji na żywo, jest to autentyczny entuzjazm, według mnie najcenniejszy pierwiastek takich projektów.
Ł.I.: Jak zmieniła się Twoja koncepcja muzyki od czasów ostatniego Syfonu?
J.Z.: Na pewno coś się zmieniło, jak wszystko w życiu, ale nie potrafię tego nazwać. Mam nadzieję, że dojrzewa i jest coraz lepsza.
Ł.I.: Przy okazji wydania ostatniej płyty 5 Syfon – „New Tango” – podkreślałeś znaczenie rytmu. Nadal uznajesz jego prymat? Czy jest on fundamentem Twojej ekspresji?
J.Z.: Rytm jest dla mnie ważnym czynnikiem porządkującym całą strukturę muzyczną i fundamentem mojej ekspresji. Natomiast od czasu „New Tango” nasyciłem się rytmicznością w sensie perkusyjnym, odkryłem moc pulsacji, która jest ukryta w pojedynczej frazie melodycznej niedublowanej instrumentami perkusyjnymi. Zacząłem także doceniać znaczenie ciszy w muzyce, aby potem jeszcze bardziej uderzyć mocną rytmiką.
Ł.I.: Co oznacza tytuł „Pop Dom”? Miałem skojarzenie onomatopeiczne, podobnie niektórzy tłumaczą genezę terminu „bebop”...
J.Z.: Ciekawa koncepcja, jak najbardziej możliwa. Pop Dom, to znaczy Popularny Dom, Dom Wypromowany, Dom Wylansowany. Jestem fanem domu, pracy w domu, życia domowego, rodziny, dlatego postanowiłem użyć takiego zwrotu, aby udokumentować swoje fascynacje.
Ł.I.: Osobną dziedziną Twojej artystycznej działalności jest komponowanie muzyki do filmów – masz na tym polu całkiem pokaźny dorobek. Co cię w tym pociąga? Jak widzisz swoją rolę, jako ilustratora czy może komentatora tego, co dzieje się na ekranie?
J.Z.: Każdy film jest inny i wymaga oddzielnego zajęcia się nim. W każdym filmie i w każdej scenie muzyka pełni inną rolę. Raz jest to ilustracja do obrazu, innym razem obraz ilustruje muzykę, kiedy indziej muzyka opowiada historię niezależnie od obrazu, przypomina jakieś zdarzenie lub wyprzedza fakty. Robienie muzyki do filmów jest dla mnie czystą przyjemnością, przychodzi mi z łatwością i daje dużo satysfakcji. Ponadto, w porównaniu z życiem koncertowym, jest to zajęcie komfortowe, najczęściej w domu, w cieple, w dogodnym dla mnie czasie. Potem następuje nagranie, praca z ludźmi. Uwielbiam to.
Ł.I.: Z których realizacji filmowych jesteś najbardziej zadowolony i dlaczego?
J.Z.: Najwięcej pracy włożyłem w przygotowanie „Symfonii zmysłów”, w oryginale „Flesh And The Devil”, reż. Clarence Brown. Jest to film niemy z 1926 roku z Gretą Garbo w roli głównej. Efekt był piorunujący, połączenie muzyki na żywo z obrazem. Synchronizacja tych elementów zrobiła duże wrażenie, zarówno na publiczności, jak i na nas, wykonawcach. Graliśmy to z projektem Marienburg w kilku miejscach: Ucho (Gdynia), Rura Jazz Festiwal (Wrocław), BWA (Zielona Góra), W Starym Kinie (Poznań), Międzynarodowy Festiwal Kina Niezależnego „Filmowa Góra” (Zielona Góra).
Ł.I.: Przedstaw inne projekty, w których się udzielasz. Grasz wciąż z Kazikiem i Kultem? Opowiedz o Buldogu.
J.Z.: Gram z Kultem i biorę udział w solowych projektach Kazika. Są to przeważnie duże produkcje, doskonale zorganizowane i wymagające maksymalnego zaangażowania. Stanowią dla mnie wyzwanie, gdyż wymuszają dysponowanie dużą kondycją fizyczną i psychiczną. W związku z tym muszę prowadzić się higienicznie, aby tym wyzwaniom sprostać. Jest do doskonała lekcja życia i samodyscypliny, bardzo dobre przygotowanie do wszechstronnego życia koncertowego i nagraniowego. Natomiast Buldog stwarza dodatkowe atrakcje artystyczne, ponieważ oparty jest na strukturach transowych. Utwory budowane są w oparciu o partie basu i perkusji, cała reszta, łącznie z instrumentami dętymi, traktowana jest dosyć swobodnie, dlatego mogę pozwalać sobie na odejścia od zaplanowanej kompozycji i grać w sposób naturalny dla siebie, czyli improwizując w sposób totalny.
Ł.I.: Jakie masz plany, zarówno te związane z Marienburgiem, jak i inne, długo- i krótkofalowe?
J.Z.: Pracuję równolegle nad kilkoma projektami. Przygotowujemy się z Marienburgiem do nagrania płyty koncertowej i do nagrania albumu z nowym repertuarem. Przemek Borowiecki z formacją 100nka zaprosił mnie do zrealizowania wspólnego nagrania i wydania płyty. W duecie z perkusistą Tomkiem Gadomskim chcemy nagrać album minimalistyczny. Przygotowuję materiał muzyczny do filmu fabularnego w reżyserii Tomka Matuszczaka. Także z Kultem i Buldogiem rozpoczęliśmy prace nad nowymi albumami. Poza tym, co jakiś czas jestem zapraszany na przeróżne sesje nagraniowe, w tym roku mają być wydane płyty projektów: HappySad, Strachy Na Lachy, Janek Staszewski, Wojtek Jabłoński.
Ł.I.: Dziękuję za rozmowę.
Łukasz Iwasiński: Dlaczego nie już ma Syfonu, projektu, z którym byłeś przez lata kojarzony?
Janusz Zdunek: W pewnym momencie, po latach współpracy, poczuliśmy, że formuła się wyczerpała, byliśmy zmęczeni sobą i robioną wspólnie muzyką. Pojawiało się coraz więcej sprzecznych wizji na przyszłość, każdy z muzyków chciał robić coś innego, nie tylko w sferze dźwięków, ale także pracy studyjnej, promocji, ogólnej koncepcji artystycznej. Dlatego zawiesiliśmy działalność.
Ł.I.: O ile wiem, porzuciłeś Bydgoszcz. Dlaczego tak się stało? Zdaje się, że na mózgowych deskach dojrzewa nowe pokolenie, pojawiają się nowe zespoły, np. te skupione wokół Daniela Mackiewicza, Tomka Glazika (Cyclists, Spejs, Sami Szamani). Nie miałeś ochoty zaangażować się w nowe, rozgrywające się tam przedsięwzięcia? Śledzisz w ogóle ich działalność?
J.Z.: Porzucenie Bydgoszczy w moim przypadku nie jest możliwe. Zmieniłem miejsce zamieszkania, ale wewnętrznie nadal jestem z Bydgoszczy. Miasto, ludzie, architektura, szeroko rozumiany klimat, wywarły na mnie ogromne piętno, którego nigdy się nie pozbędę, bo nie chcę i nie potrafię. Dlaczego się przeprowadziłem? Żeby mieć lepsze warunki do wychowywania dziecka. Zrezygnowaliśmy z żoną z mieszkania w ścisłym centrum miasta na rzecz ciszy, mieszkania w spokojnym miejscu. Cały czas śledzę poczynania mózgowych zespołów, są to rzeczy interesujące i nie wykluczam możliwości współpracy z nimi, jeśli czas pozwoli.
Ł.I.: W jakich okolicznościach powstał projekt Marienburg?
J.Z.: Rafała i Irka poznałem pod koniec 2004 roku. Zaproponowałem im udział w nowym projekcie, zrobiliśmy pierwszą próbę, okazała się nader udana, zaczęliśmy więc spotykać się regularnie i przygotowywać program. Zespół jest dobrze zgrany pod względem muzycznym i koleżeńskim, jest po prostu miło, dzięki temu chcemy grać próby, a potem wyjeżdżać na koncerty.
Ł.I.: Przedstaw muzyków, którzy Ci w nim partnerują. Mają dość bogate i barwne doświadczenia, ale niekoniecznie związane z muzyką improwizowaną. Czy nie stanowi to dla nich problemu? Jak się odnaleźli w tej formule?
J.Z.: Rafał Baca gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych, debiutował w punkowej formacji Pluton, współpracował z death-metalowym Armagedonem, udzielał się jako muzyk sesyjny w zespołach: Pabieda, Dead Flowers, Kuśka Brothers, L.O.N.T. Irek Kaczmar gra na gitarze basowej i fortepianie, zaczynał w zespołach rockowych i hardcore’owych, współpracuje z reggae’owym zespołem Etna (albumy: „W kierunku słońca”, „Polityczna ganja”). Obaj muzycy tworzyli sekcję rytmiczną w formacjach: Wojtek Bryll Group, Baca Band, Striptease, Deneuve. Ponieważ sam zajmuję się głównie muzyką improwizowaną, szukam nowych kontaktów wykraczających poza mój krąg artystyczny. Nawiązuję współpracę z muzykami z obszarów niezwiązanych ze sceną improwizowaną i jazzową. Dlatego grywam z rockowcami i muzykami z filharmonii. Takie zabiegi powodują pewne przewietrzenia, odświeżają energię. Ci ludzie odkrywają nieznaną im wcześniej radość tworzenia kompozycji na żywo, jest to autentyczny entuzjazm, według mnie najcenniejszy pierwiastek takich projektów.
Ł.I.: Jak zmieniła się Twoja koncepcja muzyki od czasów ostatniego Syfonu?
J.Z.: Na pewno coś się zmieniło, jak wszystko w życiu, ale nie potrafię tego nazwać. Mam nadzieję, że dojrzewa i jest coraz lepsza.
Ł.I.: Przy okazji wydania ostatniej płyty 5 Syfon – „New Tango” – podkreślałeś znaczenie rytmu. Nadal uznajesz jego prymat? Czy jest on fundamentem Twojej ekspresji?
J.Z.: Rytm jest dla mnie ważnym czynnikiem porządkującym całą strukturę muzyczną i fundamentem mojej ekspresji. Natomiast od czasu „New Tango” nasyciłem się rytmicznością w sensie perkusyjnym, odkryłem moc pulsacji, która jest ukryta w pojedynczej frazie melodycznej niedublowanej instrumentami perkusyjnymi. Zacząłem także doceniać znaczenie ciszy w muzyce, aby potem jeszcze bardziej uderzyć mocną rytmiką.
Ł.I.: Co oznacza tytuł „Pop Dom”? Miałem skojarzenie onomatopeiczne, podobnie niektórzy tłumaczą genezę terminu „bebop”...
J.Z.: Ciekawa koncepcja, jak najbardziej możliwa. Pop Dom, to znaczy Popularny Dom, Dom Wypromowany, Dom Wylansowany. Jestem fanem domu, pracy w domu, życia domowego, rodziny, dlatego postanowiłem użyć takiego zwrotu, aby udokumentować swoje fascynacje.
Ł.I.: Osobną dziedziną Twojej artystycznej działalności jest komponowanie muzyki do filmów – masz na tym polu całkiem pokaźny dorobek. Co cię w tym pociąga? Jak widzisz swoją rolę, jako ilustratora czy może komentatora tego, co dzieje się na ekranie?
J.Z.: Każdy film jest inny i wymaga oddzielnego zajęcia się nim. W każdym filmie i w każdej scenie muzyka pełni inną rolę. Raz jest to ilustracja do obrazu, innym razem obraz ilustruje muzykę, kiedy indziej muzyka opowiada historię niezależnie od obrazu, przypomina jakieś zdarzenie lub wyprzedza fakty. Robienie muzyki do filmów jest dla mnie czystą przyjemnością, przychodzi mi z łatwością i daje dużo satysfakcji. Ponadto, w porównaniu z życiem koncertowym, jest to zajęcie komfortowe, najczęściej w domu, w cieple, w dogodnym dla mnie czasie. Potem następuje nagranie, praca z ludźmi. Uwielbiam to.
Ł.I.: Z których realizacji filmowych jesteś najbardziej zadowolony i dlaczego?
J.Z.: Najwięcej pracy włożyłem w przygotowanie „Symfonii zmysłów”, w oryginale „Flesh And The Devil”, reż. Clarence Brown. Jest to film niemy z 1926 roku z Gretą Garbo w roli głównej. Efekt był piorunujący, połączenie muzyki na żywo z obrazem. Synchronizacja tych elementów zrobiła duże wrażenie, zarówno na publiczności, jak i na nas, wykonawcach. Graliśmy to z projektem Marienburg w kilku miejscach: Ucho (Gdynia), Rura Jazz Festiwal (Wrocław), BWA (Zielona Góra), W Starym Kinie (Poznań), Międzynarodowy Festiwal Kina Niezależnego „Filmowa Góra” (Zielona Góra).
Ł.I.: Przedstaw inne projekty, w których się udzielasz. Grasz wciąż z Kazikiem i Kultem? Opowiedz o Buldogu.
J.Z.: Gram z Kultem i biorę udział w solowych projektach Kazika. Są to przeważnie duże produkcje, doskonale zorganizowane i wymagające maksymalnego zaangażowania. Stanowią dla mnie wyzwanie, gdyż wymuszają dysponowanie dużą kondycją fizyczną i psychiczną. W związku z tym muszę prowadzić się higienicznie, aby tym wyzwaniom sprostać. Jest do doskonała lekcja życia i samodyscypliny, bardzo dobre przygotowanie do wszechstronnego życia koncertowego i nagraniowego. Natomiast Buldog stwarza dodatkowe atrakcje artystyczne, ponieważ oparty jest na strukturach transowych. Utwory budowane są w oparciu o partie basu i perkusji, cała reszta, łącznie z instrumentami dętymi, traktowana jest dosyć swobodnie, dlatego mogę pozwalać sobie na odejścia od zaplanowanej kompozycji i grać w sposób naturalny dla siebie, czyli improwizując w sposób totalny.
Ł.I.: Jakie masz plany, zarówno te związane z Marienburgiem, jak i inne, długo- i krótkofalowe?
J.Z.: Pracuję równolegle nad kilkoma projektami. Przygotowujemy się z Marienburgiem do nagrania płyty koncertowej i do nagrania albumu z nowym repertuarem. Przemek Borowiecki z formacją 100nka zaprosił mnie do zrealizowania wspólnego nagrania i wydania płyty. W duecie z perkusistą Tomkiem Gadomskim chcemy nagrać album minimalistyczny. Przygotowuję materiał muzyczny do filmu fabularnego w reżyserii Tomka Matuszczaka. Także z Kultem i Buldogiem rozpoczęliśmy prace nad nowymi albumami. Poza tym, co jakiś czas jestem zapraszany na przeróżne sesje nagraniowe, w tym roku mają być wydane płyty projektów: HappySad, Strachy Na Lachy, Janek Staszewski, Wojtek Jabłoński.
Ł.I.: Dziękuję za rozmowę.
25.09.2007, godz. 21.00 Warszawa Akwarium Jazz Club, Złote Tarasy, ul. Złota 59. 02.11.2007 Skierniewice Underground. 30.11.2007 Chorzów Leśniczowka.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |