
DZISIEJSZY NIEDZISIEJSZY (ARTUR ANDRUS: 'ANTYLOPA Z PODBESKIDZIA')
A
A
A
Nasza Księgarnia, oprócz kilku serii teoretycznie dla dzieci, a tak naprawdę dla czytelników w każdym wieku (w tym dla co niektórych recenzentek „artPAPIERU”, zachwycających się w ostatnich latach ekipami Muminków, Charliego Browna bądź Mafaldy), wydała w jubileuszowym setnym roku swojego istnienia książkę z założenia adresowaną do starszych odbiorców – aczkolwiek z obrazkami! „Antylopa z Podbeskidzia” Artura Andrusa, zilustrowana przez Daniela de Latoura, to „coś na kształt pamiętniko-przewodniko-albumo-śpiewnika” (s. 14).
Spotkanie z balladą dziadowską
Forma relacji z występów w różnych miejscach Polski mogłaby budzić skojarzenia z cudownymi „Wspomnieniami chałturzystki” Stefanii Grodzieńskiej, jednak chociaż ta autorka pojawia się na kartach książki Andrusa, w „Antylopie…” akcenty rozłożono inaczej. Tajniki estradowego zawodu podano w niewielkich dawkach, a chociaż kontekst scenicznych popisów, w tym swego rodzaju mapa wydarzeń (kajam się, że nie wiedziałam o istnieniu choćby Festiwalu Marii Czubaszek „Cały Kazio” w Polanicy-Zdroju ani o Kieleckim Festiwalu Kąśliwości „KFIK”), to przede wszystkim chodzi tu o bardzo konkretny typ scenicznej twórczości.
Andrus w danym mieście dokonuje przeglądu lokalnej prasy, a następnie pisze balladę/wiersz. „Większość tych gazet służyła mi jako materiał wyjściowy do pisania »Ballad dziadowskich«. Chodziło o takie stylizowanie na pieśni podwórzowe. Czyli nawiązania do folkloru miejskiego sprzed lat. To »dziadostwo« w nazwie było mi potrzebne do uzasadnienia nie najwyższego poziomu ballady. Jak powiem, że »dziadowska«, to nikomu nie będą przeszkadzały słabe rymy, kiepski rytm” (s. 7) – kokietuje autor. Przy okazji proponuje bardzo skróconą, ale cenną charakterystykę gatunku, a przywoływaniu pracy Bronisława Wieczorkiewicza „Warszawskie ballady podwórzowe” towarzyszą ważne przypomnienia dokonań Mariana Hemara i Jerzego Jurandota – i już za to plus, bo Andrus z dużym szacunkiem podchodzi do twórców rodzimej piosenki, w nieco młodszych rocznikach znanych pewnie tylko badaczom piosenki albo zapaleńcom, którzy kiedyś trafili zupełnie przypadkiem na książkę wspomnianej Grodzieńskiej, a potem już poszło.
Sięga Andrus po lokalne wydarzenia, anonse, zaskakujące nagłówki. Rzadko zahacza o politykę, bo jak tłumaczy: „Wspominałem już, że niechętnie utrwalam w balladach wydarzenia związane z polityką lokalną. Centralną jeszcze niechętniej. Po prostu wiem, że takie teksty skazuję na zapomnienie. Kto po paru latach będzie pamiętał nazwiska polityków czy wydarzenia, których byli bohaterami? A takie potyczki ze złomiarzami czy awantury w pizzeriach będą się zdarzały zawsze. Dlatego jestem miłośnikiem zdarzeń błahych i takich też szukam w gazetach. Ale czasem trudno się oprzeć” (s. 128). Materiału ma aż nadto.
Polska dla karzełków łapciatych!
Same absurdy z prasówki to dopiero początek, autor tworzy na ich podstawie utwory, które „podkręcają”, uabstrakcyjniają to, co w gazetach prozaiczne, nawet jeśli dość dziwaczne. Jak tekściarz mógłby się oprzeć historii bociana jedzącego bułkę w szoferce ciężarówki (zob. s. 29) czy faktowi, że istnieje gatunek drobiu karzełki łapciate (zob. s. 49), co przecież aż prosi się o czułą pointę w balladzie stronę dalej. Nie unika Andrus czarnego humoru, który świetnie mu wychodzi – bo i jak pominąć fakt, że na świecie są nie tylko karzełki łapciate, ale i…. „trumny z witryną” (s. 111)? W kontekście pewnego cmentarza zauważy autor, że „[s]poczywa tam 80 tysięcy trumien ze szczątkami. Nie na zewnątrz, ale jednak” (s. 229), na wieść o rabatach w zakładzie pogrzebowym wyzna: „Chyba poczułbym się nieswojo, gdybym – przypuśćmy – chorując na grypę i walcząc z gorączką zobaczył, że ktoś z moich domowników wycina z gazety kupon rabatowy do zakładu pogrzebowego” (s. 276). Nie podaruje sobie na widok ogłoszenia: „Katowice-Ligota… Nagrobki, schody, parapety, blaty…” (s. 317).
Andrus nie tylko celnie wyłapuje dobry materiał, ale ma też imponujący zmysł językowy, zarówno w partiach przeglądu prasy („Ten angielski piosenkarz… Jak się odmienia Limahl? Zajrzałem do internetu, no, trochę odmienił przez tych kilkadziesiąt lat” [s. 182]), jak i, rzecz jasna, w pisanych piosenkach czy wierszach, pełnych stylizacji gatunkowych oraz nieoczywistych rymów, których nie chcę tu spalić. Nie wszystkie zapisy są równie udane, ale bywa, że obie części – prasowa i rymowana – wychodzą idealnie i wspólnie dają efekt dodatkowo udany. Jestem na przykład fanką tekstu o żubrach w Pleszewie (zob. s. 194-197) oraz wszelkich Andrusowych „erotyków”, wraz z prasowymi wprowadzeniami do nich. Zostanie też ze mną anegdota o aktorce, której towarzyszyło „wstrząsające wspomnienie balu dziecięcego w przedszkolu” (s. 361) – pointy nie zdradzę. A kiedy do tekstu dodać ilustrację, efekt bywa rewelacyjny. Jako przykład podać można przeuroczy obrazek jaszczurki z plecakiem pod nagłówkiem „Gady. Jak przygotować jaszczurkę do podróży” oraz tekst Andrusa z tym motywem, gdzie na wieść, że jaszczurce w transporcie warto zapewnić na przykład termofor, autor książki stwierdza: „Ja bym dorzucił jeszcze tablet z internetem. Niech sobie w podróży ogląda »Godzillę« i niech sobie snuje plany, co zrobi światu, jak wyjdzie z tego pudełka” (s. 281).
Na korzyść, dość doraźnych jednak relacji z podróży i stanowiących ich efekt utworów, działa to, że Andrus pomysłowo nawiązuje do innych fragmentów, przez co to nie zbiór oderwanych tekstów, ale, przynajmniej czasem, powiązana „fabularnie” całość. Dobrym pomysłem są też przypisy, bo dość mechaniczne początkowo tłumaczenie, jak zapisywać słowa, które w piosence podano w wersji wymawianej, przechodzą miejscami w dobre dowcipy (jak ten z formą zapisu słów w balladzie brzmiących „Prezydent Tramp i Kim Dzong Un” [s. 144]). Bawi też przypis do przypisu, w którym redaktor w imieniu wydawcy „spieszy uspokoić” Andrusa, że Fizia w polskim tłumaczeniu książek Astrid Lindgren już od 1992 ma na imię, zgodnie z oryginałem, Pippi (s. 360).
Swojski elitarysta
Wyłaniający się z „Antylopy z Podbeskidzia” obraz kraju jest absurdalny, ale nie jakoś szczególnie przygnębiający. Owszem, obrazek ze strony 368, dotyczący początków pandemii, to rodzimy chaos w pigułce, a podobne odczucia miałam przy cytacie z „Gazety Kłodzkiej”: „Pomagamy Tobie: prawnik, znachorka i psycholog doradzają” (s. 201), chociaż dodałabym, że jeszcze księdza brakuje… Śledzi też Andrus różne niecodzienne sposoby uczczenia niepodległości, a żart dotyczący ogłaszania ciąż przez celebrytki nie zestarzał się dobrze wobec pewnych politycznych zapędów: „Czy jest jakiś Dziennik Ciąż, w którym oficjalnie będzie się je ogłaszało?” (s. 343). Jednak chociaż dopisaną zwrotką uderza autor w nacjonalistów (zob. s. 363), częściej patrzy na realia, nawet dość kuriozalne, z czułą kpiną niż z ostrą drwiną. Wszystkie te dziwne sprawy z gazet, jeszcze dziwniejsze dzięki balladom, wydają się w gruncie rzeczy sympatyczne, a przez to rozrywkowe cele książki dominują nad diagnozami z gatunku „a to Polska właśnie!”.
Nawet jeśli miejscami w głowie czytelnika zalęgnie się myśl, że to wszystko trochę zbyt niewinne, za miłe, to taka ucieczka od problemów bywa pożądana. Na plus dla Andrusa i to, że absurdy dostrzega nie tylko na prowincji, wielokrotnie zabawne motywy znajdując w „wielkomiejskich” okolicznościach przyrody. A jeśli bywa bardziej kąśliwy, to głównie wobec celebryctwa. Wtedy najwyraźniej chyba sygnalizuje, że potrafiłby być naprawdę złośliwy, gdyby tylko chciał. Po prostu nie chce – woli, żeby było przyjemnie, nawet jeśli ten sam materiał inaczej przetworzony mógłby się okazać raczej nieprzyjemny.
W śpiewanej twórczości Andrusa są utwory, których słucham w zapętleniu, i takie, do których nie wracam. „Antylopa z Podbeskidzia” też zawiera teksty, do których przywiązałam się bardziej, i takie, które przeczytałam, bo po prostu były pomiędzy tymi według mnie ciekawszymi. „Zgrzytów” (czy też zgrzytania zębami) prawie nie doświadczyłam, chociaż gdzieś na pograniczu autoironii i epatowania samozadowoleniem postrzegam wywody w rodzaju: „W czesaniu rusałek nie ma nic głupiego ani nieprzyzwoitego! To jest po prostu piękne! Ale parę osób na pewno zrozumie to po swojemu. My, ludzie inteligentni i obdarzeni abstrakcyjnym poczuciem humoru, musimy być gotowi na nierozumienie” (s. 89) – tu na szczęście uzupełnione anegdotą z życia Marii Czubaszek (kolejnej postaci, o której pamięć Andrus słusznie kultywuje). Wywołała też u mnie równocześnie rozbawienie konceptem i zażenowanie wyższościowością uwaga: „Trochę mnie zmartwiła długość tekstu, który miał być zamieszczony na torbach bawełnianych. Czyli to: »Inspiruje mnie niejednoznaczność i nieoczywistość tego miejsca, jakim jest Lublin«. Przecież z badań wynika, że mniej więcej tyle tekstu rocznie czyta statystyczny Polak. Jak przeczyta torbę, to już na pewno nie sięgnie po żadną książkę” (s. 154).
Andrus zdaje się pochwalać nie tylko dawną piosenkę, ale i między wierszami pozwala sobie na sporo tęsknoty z gatunku „kiedyś to było” (w domyśle: mądrzej, weselej, młodziej…). Nie przeszkadza to w lekturze, części odbiorców pewnie taki sentyment wyda się bliski, innym może nadmiernie niedzisiejszy. Ale też wbrew pozorom swojskości nie w masową publiczność zdaje się celować Andrus. Mnie, momentami bardzo tęskniącą za takim poczuciem humoru, jakie Andrus stara się kontynuować po poprzednikach, taki klimat od czasu do czasu dobrze robi, więc z czystym sumieniem polecam, odnotowując dla porządku jeden moment większego zniechęcenia. Gdy czytam: „W rubryce »Pupile« gazeta zamieszcza kolejne zdjęcie – śliczna dziewczyna z królikiem w ręku. Kiedyś szowinistyczni męscy redaktorzy gazety podpisaliby pewnie tę fotografię tekstem w stylu: »Kociak z królikiem«” (s. 337), nie mogę się wyzbyć chęci dopisania, że dziś chyba nadal niektórych autorów to bawi, muszą tylko zasłonić się tym, że jacyś inni, „szowinistyczni” by tak „kiedyś” napisali, żeby ten „dowcip” jednak opowiedzieć. Jeśli tak, to trochę się z Andrusem w tym miejscu rozjeżdżamy w poczuciu humoru.
***
„Antylopę z Podbeskidzia” zaczął autor pisać w marcu 2020, ramę stanowią więc pandemia i związany z nią przestój w występach, a chociaż temat absolutnie nie dominuje, to nie wprost naznacza zapiski tęsknotą za codziennością, nawet jeśli była tak absurdalna, jak w wykorzystanych gazetowych relacjach i ogłoszeniach. A że to tęsknota znana niejednemu i niejednej z nas, tym bardziej warto na książkę Andrusa spojrzeć przychylnie, bo w kategorii uroczych publikacji z uroczymi obrazkami plasuje się wysoko – przy czym lepiej sobie lekturę dawkować, żeby zasadniczy koncept budowy tych tekstów dłużej zachował świeżość.
Na koniec, ze względu na okazję, wykorzystam za Andrusem fenomenalną formułę innego z jego wybitnych znajomych, a przy okazji kolejny dowód na to, że po „Antylopę…” warto sięgnąć. Jak stwierdził noworocznie Andrzej Poniedzielski: „Arturu, co ja ci się będę wtrącał w takie intymne sprawy jak zdrowie, szczęście, pomyślność? Ja ci życzę, żebyś kluczy nie zgubił” (s. 357). Czego sobie i Państwu…
Spotkanie z balladą dziadowską
Forma relacji z występów w różnych miejscach Polski mogłaby budzić skojarzenia z cudownymi „Wspomnieniami chałturzystki” Stefanii Grodzieńskiej, jednak chociaż ta autorka pojawia się na kartach książki Andrusa, w „Antylopie…” akcenty rozłożono inaczej. Tajniki estradowego zawodu podano w niewielkich dawkach, a chociaż kontekst scenicznych popisów, w tym swego rodzaju mapa wydarzeń (kajam się, że nie wiedziałam o istnieniu choćby Festiwalu Marii Czubaszek „Cały Kazio” w Polanicy-Zdroju ani o Kieleckim Festiwalu Kąśliwości „KFIK”), to przede wszystkim chodzi tu o bardzo konkretny typ scenicznej twórczości.
Andrus w danym mieście dokonuje przeglądu lokalnej prasy, a następnie pisze balladę/wiersz. „Większość tych gazet służyła mi jako materiał wyjściowy do pisania »Ballad dziadowskich«. Chodziło o takie stylizowanie na pieśni podwórzowe. Czyli nawiązania do folkloru miejskiego sprzed lat. To »dziadostwo« w nazwie było mi potrzebne do uzasadnienia nie najwyższego poziomu ballady. Jak powiem, że »dziadowska«, to nikomu nie będą przeszkadzały słabe rymy, kiepski rytm” (s. 7) – kokietuje autor. Przy okazji proponuje bardzo skróconą, ale cenną charakterystykę gatunku, a przywoływaniu pracy Bronisława Wieczorkiewicza „Warszawskie ballady podwórzowe” towarzyszą ważne przypomnienia dokonań Mariana Hemara i Jerzego Jurandota – i już za to plus, bo Andrus z dużym szacunkiem podchodzi do twórców rodzimej piosenki, w nieco młodszych rocznikach znanych pewnie tylko badaczom piosenki albo zapaleńcom, którzy kiedyś trafili zupełnie przypadkiem na książkę wspomnianej Grodzieńskiej, a potem już poszło.
Sięga Andrus po lokalne wydarzenia, anonse, zaskakujące nagłówki. Rzadko zahacza o politykę, bo jak tłumaczy: „Wspominałem już, że niechętnie utrwalam w balladach wydarzenia związane z polityką lokalną. Centralną jeszcze niechętniej. Po prostu wiem, że takie teksty skazuję na zapomnienie. Kto po paru latach będzie pamiętał nazwiska polityków czy wydarzenia, których byli bohaterami? A takie potyczki ze złomiarzami czy awantury w pizzeriach będą się zdarzały zawsze. Dlatego jestem miłośnikiem zdarzeń błahych i takich też szukam w gazetach. Ale czasem trudno się oprzeć” (s. 128). Materiału ma aż nadto.
Polska dla karzełków łapciatych!
Same absurdy z prasówki to dopiero początek, autor tworzy na ich podstawie utwory, które „podkręcają”, uabstrakcyjniają to, co w gazetach prozaiczne, nawet jeśli dość dziwaczne. Jak tekściarz mógłby się oprzeć historii bociana jedzącego bułkę w szoferce ciężarówki (zob. s. 29) czy faktowi, że istnieje gatunek drobiu karzełki łapciate (zob. s. 49), co przecież aż prosi się o czułą pointę w balladzie stronę dalej. Nie unika Andrus czarnego humoru, który świetnie mu wychodzi – bo i jak pominąć fakt, że na świecie są nie tylko karzełki łapciate, ale i…. „trumny z witryną” (s. 111)? W kontekście pewnego cmentarza zauważy autor, że „[s]poczywa tam 80 tysięcy trumien ze szczątkami. Nie na zewnątrz, ale jednak” (s. 229), na wieść o rabatach w zakładzie pogrzebowym wyzna: „Chyba poczułbym się nieswojo, gdybym – przypuśćmy – chorując na grypę i walcząc z gorączką zobaczył, że ktoś z moich domowników wycina z gazety kupon rabatowy do zakładu pogrzebowego” (s. 276). Nie podaruje sobie na widok ogłoszenia: „Katowice-Ligota… Nagrobki, schody, parapety, blaty…” (s. 317).
Andrus nie tylko celnie wyłapuje dobry materiał, ale ma też imponujący zmysł językowy, zarówno w partiach przeglądu prasy („Ten angielski piosenkarz… Jak się odmienia Limahl? Zajrzałem do internetu, no, trochę odmienił przez tych kilkadziesiąt lat” [s. 182]), jak i, rzecz jasna, w pisanych piosenkach czy wierszach, pełnych stylizacji gatunkowych oraz nieoczywistych rymów, których nie chcę tu spalić. Nie wszystkie zapisy są równie udane, ale bywa, że obie części – prasowa i rymowana – wychodzą idealnie i wspólnie dają efekt dodatkowo udany. Jestem na przykład fanką tekstu o żubrach w Pleszewie (zob. s. 194-197) oraz wszelkich Andrusowych „erotyków”, wraz z prasowymi wprowadzeniami do nich. Zostanie też ze mną anegdota o aktorce, której towarzyszyło „wstrząsające wspomnienie balu dziecięcego w przedszkolu” (s. 361) – pointy nie zdradzę. A kiedy do tekstu dodać ilustrację, efekt bywa rewelacyjny. Jako przykład podać można przeuroczy obrazek jaszczurki z plecakiem pod nagłówkiem „Gady. Jak przygotować jaszczurkę do podróży” oraz tekst Andrusa z tym motywem, gdzie na wieść, że jaszczurce w transporcie warto zapewnić na przykład termofor, autor książki stwierdza: „Ja bym dorzucił jeszcze tablet z internetem. Niech sobie w podróży ogląda »Godzillę« i niech sobie snuje plany, co zrobi światu, jak wyjdzie z tego pudełka” (s. 281).
Na korzyść, dość doraźnych jednak relacji z podróży i stanowiących ich efekt utworów, działa to, że Andrus pomysłowo nawiązuje do innych fragmentów, przez co to nie zbiór oderwanych tekstów, ale, przynajmniej czasem, powiązana „fabularnie” całość. Dobrym pomysłem są też przypisy, bo dość mechaniczne początkowo tłumaczenie, jak zapisywać słowa, które w piosence podano w wersji wymawianej, przechodzą miejscami w dobre dowcipy (jak ten z formą zapisu słów w balladzie brzmiących „Prezydent Tramp i Kim Dzong Un” [s. 144]). Bawi też przypis do przypisu, w którym redaktor w imieniu wydawcy „spieszy uspokoić” Andrusa, że Fizia w polskim tłumaczeniu książek Astrid Lindgren już od 1992 ma na imię, zgodnie z oryginałem, Pippi (s. 360).
Swojski elitarysta
Wyłaniający się z „Antylopy z Podbeskidzia” obraz kraju jest absurdalny, ale nie jakoś szczególnie przygnębiający. Owszem, obrazek ze strony 368, dotyczący początków pandemii, to rodzimy chaos w pigułce, a podobne odczucia miałam przy cytacie z „Gazety Kłodzkiej”: „Pomagamy Tobie: prawnik, znachorka i psycholog doradzają” (s. 201), chociaż dodałabym, że jeszcze księdza brakuje… Śledzi też Andrus różne niecodzienne sposoby uczczenia niepodległości, a żart dotyczący ogłaszania ciąż przez celebrytki nie zestarzał się dobrze wobec pewnych politycznych zapędów: „Czy jest jakiś Dziennik Ciąż, w którym oficjalnie będzie się je ogłaszało?” (s. 343). Jednak chociaż dopisaną zwrotką uderza autor w nacjonalistów (zob. s. 363), częściej patrzy na realia, nawet dość kuriozalne, z czułą kpiną niż z ostrą drwiną. Wszystkie te dziwne sprawy z gazet, jeszcze dziwniejsze dzięki balladom, wydają się w gruncie rzeczy sympatyczne, a przez to rozrywkowe cele książki dominują nad diagnozami z gatunku „a to Polska właśnie!”.
Nawet jeśli miejscami w głowie czytelnika zalęgnie się myśl, że to wszystko trochę zbyt niewinne, za miłe, to taka ucieczka od problemów bywa pożądana. Na plus dla Andrusa i to, że absurdy dostrzega nie tylko na prowincji, wielokrotnie zabawne motywy znajdując w „wielkomiejskich” okolicznościach przyrody. A jeśli bywa bardziej kąśliwy, to głównie wobec celebryctwa. Wtedy najwyraźniej chyba sygnalizuje, że potrafiłby być naprawdę złośliwy, gdyby tylko chciał. Po prostu nie chce – woli, żeby było przyjemnie, nawet jeśli ten sam materiał inaczej przetworzony mógłby się okazać raczej nieprzyjemny.
W śpiewanej twórczości Andrusa są utwory, których słucham w zapętleniu, i takie, do których nie wracam. „Antylopa z Podbeskidzia” też zawiera teksty, do których przywiązałam się bardziej, i takie, które przeczytałam, bo po prostu były pomiędzy tymi według mnie ciekawszymi. „Zgrzytów” (czy też zgrzytania zębami) prawie nie doświadczyłam, chociaż gdzieś na pograniczu autoironii i epatowania samozadowoleniem postrzegam wywody w rodzaju: „W czesaniu rusałek nie ma nic głupiego ani nieprzyzwoitego! To jest po prostu piękne! Ale parę osób na pewno zrozumie to po swojemu. My, ludzie inteligentni i obdarzeni abstrakcyjnym poczuciem humoru, musimy być gotowi na nierozumienie” (s. 89) – tu na szczęście uzupełnione anegdotą z życia Marii Czubaszek (kolejnej postaci, o której pamięć Andrus słusznie kultywuje). Wywołała też u mnie równocześnie rozbawienie konceptem i zażenowanie wyższościowością uwaga: „Trochę mnie zmartwiła długość tekstu, który miał być zamieszczony na torbach bawełnianych. Czyli to: »Inspiruje mnie niejednoznaczność i nieoczywistość tego miejsca, jakim jest Lublin«. Przecież z badań wynika, że mniej więcej tyle tekstu rocznie czyta statystyczny Polak. Jak przeczyta torbę, to już na pewno nie sięgnie po żadną książkę” (s. 154).
Andrus zdaje się pochwalać nie tylko dawną piosenkę, ale i między wierszami pozwala sobie na sporo tęsknoty z gatunku „kiedyś to było” (w domyśle: mądrzej, weselej, młodziej…). Nie przeszkadza to w lekturze, części odbiorców pewnie taki sentyment wyda się bliski, innym może nadmiernie niedzisiejszy. Ale też wbrew pozorom swojskości nie w masową publiczność zdaje się celować Andrus. Mnie, momentami bardzo tęskniącą za takim poczuciem humoru, jakie Andrus stara się kontynuować po poprzednikach, taki klimat od czasu do czasu dobrze robi, więc z czystym sumieniem polecam, odnotowując dla porządku jeden moment większego zniechęcenia. Gdy czytam: „W rubryce »Pupile« gazeta zamieszcza kolejne zdjęcie – śliczna dziewczyna z królikiem w ręku. Kiedyś szowinistyczni męscy redaktorzy gazety podpisaliby pewnie tę fotografię tekstem w stylu: »Kociak z królikiem«” (s. 337), nie mogę się wyzbyć chęci dopisania, że dziś chyba nadal niektórych autorów to bawi, muszą tylko zasłonić się tym, że jacyś inni, „szowinistyczni” by tak „kiedyś” napisali, żeby ten „dowcip” jednak opowiedzieć. Jeśli tak, to trochę się z Andrusem w tym miejscu rozjeżdżamy w poczuciu humoru.
***
„Antylopę z Podbeskidzia” zaczął autor pisać w marcu 2020, ramę stanowią więc pandemia i związany z nią przestój w występach, a chociaż temat absolutnie nie dominuje, to nie wprost naznacza zapiski tęsknotą za codziennością, nawet jeśli była tak absurdalna, jak w wykorzystanych gazetowych relacjach i ogłoszeniach. A że to tęsknota znana niejednemu i niejednej z nas, tym bardziej warto na książkę Andrusa spojrzeć przychylnie, bo w kategorii uroczych publikacji z uroczymi obrazkami plasuje się wysoko – przy czym lepiej sobie lekturę dawkować, żeby zasadniczy koncept budowy tych tekstów dłużej zachował świeżość.
Na koniec, ze względu na okazję, wykorzystam za Andrusem fenomenalną formułę innego z jego wybitnych znajomych, a przy okazji kolejny dowód na to, że po „Antylopę…” warto sięgnąć. Jak stwierdził noworocznie Andrzej Poniedzielski: „Arturu, co ja ci się będę wtrącał w takie intymne sprawy jak zdrowie, szczęście, pomyślność? Ja ci życzę, żebyś kluczy nie zgubił” (s. 357). Czego sobie i Państwu…
Artur Andrus: „Antylopa z Podbeskidzia”. Zilustrował Daniel de Latour. Nasza Księgarnia. Warszawa 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |