ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (440) / 2022

Magdalena Piekara,

DZIWACZNA MASZYNA DO REJESTROWANIA OBRAZÓW (TOMASZ BIAŁKOWSKI: 'LEKKIE OBJAWY ŻYCIA')

A A A
Prawie w tej samej chwili, gdy skończyłam czytać „Lekkie objawy życia” Tomasza Białkowskiego, do drzwi mojego mieszkania zapukał listonosz. Dostałam przesyłkę, książkę, cóż innego mogłam dostać? Były to „Plagi świata. Czy człowiek przetrwa kolejną pandemię?” autorstwa naukowczyni i popularyzatorki nauki, wirusolożki, doktorki Ewy Krawczyk. Gdyby nie fakt, że jestem odporna na myślenie magiczne z zakresu magii przenośnej, to byłabym w stanie uwierzyć (jak Księżna z „Alicji w Krainie Czarów”, która była w stanie uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy już przed śniadaniem), że wszechświat chce mi coś powiedzieć. Białkowski jednak nie napisał powieści o pandemii, chociaż takie odczytanie może należeć do popularnych. Nie zgodziłabym się także z tym, że napisał antybaśń, co znajduje się w tekście wydawcy reklamującym „Lekkie objawy życia”. To raczej dystopia, chociaż rozumiem niechęć wydawnictwa do zaznaczenia tego gatunku. Jak można było zauważyć, po trylogii „Igrzyska śmierci” Suzane Collins, a także powieściach Veroniki Rooth czy Jamesa Drashnera, dystopie „złagodniały”, stając się przeznaczonymi dla młodszych odbiorców tekstami czy filmami, w których, mimo wszystko, ważne są: odwaga, siła wewnętrzna, wspólnota ludzka czy więzi łączące poszczególne postaci, a nawet złamanie reguł świata przedstawionego, które dają nadzieję, co w dystopii nie powinno się znaleźć. Z drugiej jednak strony, warto zwrócić uwagę na inny trend, powrót do klasyki antyutopii, na kręcone (i bardzo popularne) ostatnio seriale na podstawie „Opowieści podręcznej”, „Nowego wspaniałego świata” czy „Człowieka z Wysokiego Zamku”. Zauważymy nawet nie modę, ale popularność gatunku, który odpowiada współczesnemu zapotrzebowaniu odbiorców. Nie mamy ochoty na oglądanie komedii czy musicali, romantyczne opowieści też już niewiele nam dają. Nie chodzi o to, że chcemy się bać czy doświadczać niepokoju, ale o to, że nieustannie te właśnie uczucia są z nami, zaś ufność i wiara w lepszą przyszłość już dawno nas opuściły.

Białkowski, jak dowiadujemy się z notki zamieszczonej w zakończeniu książki, skończył pisać „Lekkie objawy życia” na początku 2018 r., gdy, jeśli jeszcze to pamiętamy, nie zajmowaliśmy się codziennymi raportami na temat pandemii, chodziliśmy po ulicach bez maseczek, beztrosko kichając i kaszląc, nie znaliśmy także wówczas pewnych terminów, takich jak „edukacja zdalna” czy „punkt pobrań wymazów”, a o Sanepidzie rozmawialiśmy raz na pół roku i z pewnością nie znaliśmy numeru telefonu do najbliższej placówki tego typu. Żeby zrozumieć koncept powieści Białkowskiego, trzeba odwołać się do opisu zadań pisarza, który sformułowała w 1866 r. Eliza Orzeszkowa: „Nieraz – w niedostatecznie dojrzałym ogóle zarody przyszłości nie dość dokładnie zarysowują się w umysłach. […] Autor wsłuchawszy się w walczące tętna odczuwa i pojmuje to, co jeszcze nie objawiło się całkiem, daleko od siebie odrzuca rutynę, a nieprzystępny trwodze i słabości zwyczajnych ludzi wprowadza na jaw drżącą jeszcze, ale już zrodzoną myśl ogółu. On pisze o tym, o czym wszyscy bezwiednie prawie myślą. Każdy, kto przeczytawszy karty jego zajrzy w głąb własnego ducha, zobaczy tam jasno to, co dotąd jakby we mgle spostrzegał; a im więcej czytać będzie, tym więcej uwidomi mu się jego własna istota, tym silniej uwierzy w rzeczywistość tego, co mu dotąd jakby marzeniem sennym w myślach się jawiło. […] Wszakże jeżeliby wprzód w łonie społeczności nie było idei, ona by się i w pojedynczym nie zrodziła umyśle” (Eliza Orzeszkowa, s. 20).

Białkowski jest pisarzem – doskonale więc wie, „odczuwa i pojmuje” to, co jeszcze nienazwane, niepoznane, a co jedynie tylko to, co dostrzec może twórca – myśl ogółu, która niedojrzała, nieuformowana, niezbudowana ze słów, nieutrwalona żadnym doświadczeniem, ale już jest, pojawia się w refleksji nad artykułem czy audycją np. na temat katastrofy klimatycznej, zwiększającej się na świecie ilości dzieci niezaszczepionych na odrę i związanych z tym medycznych raportów opisujących kraje, w których już zniknęła odporność populacyjna. Co ciekawe, to w ostatnich dwóch latach czytałam przynajmniej kilkanaście książek, które opisywały pandemię wywołaną przez koronawirus (COVID-19), wszystkie jednak dotyczyły świata, który znamy i czasu, który przeżyliśmy, nie takich, jak u Białkowskiego, które, w jakiejś postaci dopiero nas czekają.

Główni bohaterowie powieści Białkowskiego, Berenika i Beniamin, są podobni figurom szachowym przestawianym przez chaotycznego gracza. Przydarza się im, przytrafia, ale nie ma w nich mocy sprawczej. Dopiero post factum czasem zauważą zależności przyczynowo-skutkowe. Obserwują, ale najczęściej nie mają sił i woli, by analizować czy interpretować. Decyzje, o ile są w stanie je podjąć, są instynktowne, mimowolne. Doskonale wiedzą, tak jak i my, że niewiele od nich zależy, prawie nic. Mogą tylko patrzeć, zatrzymywać na siatkówce oka (chociaż, kto wie, na jak długo, bo przecież zapomną) obraz, którego dość często nawet nie rozumieją. Beniamin „Czasami myślał o sobie, że jest jakąś dziwaczną maszyną do rejestrowania obrazów. Żywą kamerą, która zbiera w sobie materiał o końcu wszystkiego. Nie rozumiał tylko, komu będzie potrzebne jego świadectwo” (s. 49). Nie uzurpuje sobie roli świadka, którego zdaniem przecież jest opowiedzenie tego, w czym się uczestniczy, bądź tego, co się widzi. Z kolei Berenika, chociaż „pragnienie życia odpierało ataki zwątpienia, rezygnacji, pasywności i letargu” (s. 192), ostatecznie ulega i może tylko obserwować swoje gnijące stopy. Nawet decyzja o urodzeniu dziecka nie należy do niej, a do starej kobiety, która ją, całkowicie bezwolną, prowadzi. Podobnie słowa samozwańczego proroka nie przynoszą nadziei na przyszłość, on także jest dziwaczną maszyną do rejestrowania obrazów, a oskarżony o obrażanie „zawszawionych” i „zmieniających się w niewolników za pleśniejącego suchara”, tłumaczy, że w jego słowach każdy może przejrzeć się jak w lustrze. Zobaczyć to, co jest. Nie obiecuje jedzenia, nie obiecuje żadnej zmiany. Ci, którzy go słuchają, a „posiadali jeszcze resztki gasnącego rozumu” biją mu z niewiadomego powodu brawo. Niezrozumiałe dla tłumu głodnych kazanie staje się chwilowym sukcesem, który nie będzie miał żadnego dalszego ciągu, przecież i tak utonie w mare tenebrarum powszechnej niepamięci (s. 308-315).

W zrozumieniu świata skażonego zarazą pomaga nam trzecioosobowy, aczkolwiek nie wszystkowiedzący narrator. Lektura „Lekkich objawów życia” jest somatyczna. Skupiamy się na zapachach, a raczej smrodzie gnijących resztek wydobywających się ze starych opakowań z poprzedniego świata, ale też na zapominanych stopniowo aromatach (choćby czystego ubrania), które, jak w mieszkaniu malarza, do którego przychodzi Berenika, doskonale pokazują degrengoladę tych, którzy w świecie po pandemii zostali zepchnięci na samo dno. Dokładne opisy martwych ciał, które nawet „po śmierci wyły z bólu”, brak odciętych palców, na których kiedyś były pierścionki i obrączki, a którymi zajęli się szabrownicy, truchło psa, z gardłem wypełnionym wapnem, nie mają za zadanie budowania grozy. One ułatwiają czytelniczkom i czytelnikom bycie „dziwacznymi maszynami do rejestracji”.

***

W 1989 r. prestiżową nagrodę literacką Hugo w kategorii short story otrzymał David Brin za utwór „Plaga hojności” („The Giving Plague”). To opowieść o świecie, któremu nie zagraża wojna atomowa, ale – kolejno po sobie następujące – dziesiątkujące ludzkość epidemie, aż po tę ostatnią. Gdy Brin publikował swój tekst, świat już od prawie dekady zmagał się z zespołem nabytego niedoboru odporności wywołanego wirusem HIV. W opowiadaniu „Plaga hojności” wymienione są kolejne (po AIDS) choroby wirusowe, które przetrzebiły ludzkość, aż do tej dość nieszkodliwej, której objawami są hojność, empatia i altruizm. Główny bohater tekstu, wirusolog, broniąc się przed zakażeniem i przed byciem dobrym człowiekiem zabezpiecza się na wszelkie sposoby, by tylko pozostać sobą: małostkowym i mściwym mordercą. Żartobliwa pointa „Plagi hojności”, że, jeśli coś może uratować ludzkość, to wirus wywołujący bezinteresowność, wpisuje się doskonale w czas przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX w. Żelazna kurtyna opadała, mur berliński był burzony, świat otrzymał „dawkę” nadziei na przyszłość. Tekst Brina ukazywał pewne rozpięcie, między strachem związanym z AIDS (który miał towarzyszyć ludzkości jeszcze przez kilkanaście lat), a nadzieją związaną z przebudową świata.

Bohater tekstu Brina mówi: „Wirusy grypy są też o wiele mądrzejsze niż AIDS, bo zazwyczaj nie zabijają swych nosicieli; po prostu przysparzają im niewygody, a same szaleją, infekując kolejne osoby” (David Brin), pokazując, że z pewnością jest ofiarą jednej z infekcji, które dotknęła ludzkość – niepamięci. Nie pamięta bowiem śmiercionośnej siły „hiszpanki” czy np. wcześniejszej tzw. „grypy moskiewskiej”. Podobnie jest w powieści Białkowskiego, w której główna bohaterka – Berenika – jest nosicielką wirusa rezygnacji i niemocy. Nota bene większość postaci w „Lekkich objawach życia” także niewiele pamięta z tego, co było przed pandemią – nawet nie tyle jest to nieważne, ile, właśnie, zasłonięte mgłą niepamięci. Porównując te dwa teksty, Brina i Białkowskiego, teksty, które dzieli trzydzieści lat, zauważamy, że bardzo się zmieniliśmy. Brin może kończyć swój tekst uśmiechem, puszczonym oczkiem do czytelnika, któremu każe zastanawiać się, czy na pewno główny bohater nie został zainfekowany dobrocią. Białkowski kończy fragmentem baśni braci Grimm – o naiwnych koźlątkach zjedzonych przez wilka. Żadnego oka do odbiorcy, żadnego porozumiewawczego żartu, żadnego uśmiechu. Żadnej nadziei, ani żadnej pociechy.

***

Przestaliśmy być ludźmi poczciwymi, z czego uświadamiamy sobie sprawę, jeśli w kimkolwiek z nas pozostały jeszcze jakieś złudzenia, że lektura powieści w dzisiejszych czasach przyjemna być nie może i nawet nie powinna. Zdobyta wiedza, a może raczej zarejestrowanie przez nas widoku kontenerów na zwłoki ustawianych pod amerykańskimi szpitalami w czasie pandemii koronawirusa czy przenośnych krematoriów będących na wyposażeniu armii rosyjskiej podczas inwazji na Ukrainę powodują, że lektury czy seanse filmowe wydają nam się miałkie, nijakie, nieodpowiednie do czasów, w których przyszło nam żyć. Chociaż marzymy o wizji zaproponowanej w „Żywocie człowieka poczciwego” Mikołaja Reja, wiemy, że nie zajdziemy pociechy, ukojenia, ani mądrych słów filozofów przynoszących zrozumienie: „Azaż nie rozkosz, jeśliże czytać umiesz, układszy się pod nadobnym drzewkiem między rozlicznymi, pięknymi a woniającymi kwiateczki albo także zimie na nadobnym a rozkosznym łóżeczku swoim, iż się rozmówisz z onymi rozlicznymi filozofy, z których najdziesz wielkie pociechy starości swojej, w których najdziesz wielką naukę ku każdej rozważnej sprawie swojej” (Mikołaj Rej, s. 599).

Czynnik okoliczności zmienia nasz sposób czytania „Lekkich objawów życia”, powieści, która być może, kiedyś, dawniej, byłaby antyutopią, a obecnie kieruje nas w stronę świata, który nie jest nam całkowicie obcy, składa się bowiem z elementów znanych. Nieoswojonych, takich, na które nie wyrażamy zgody, ale… wyrażać jej nie musimy. Wszak jesteśmy tylko dziwacznymi maszynami do rejestrowania obrazów, które zapomną (co z pewnością jest błogosławieństwem) i będą musiały się przystosować.

Literatura:

Mikołaj Rej: „Żywot człowieka poczciwego”. Oprac. Julian Krzyżanowski, t. 2. Wrocław-Warszawa 2003.

Eliza Orzeszkowa: „Kilka uwag nad powieścią” [w:] „Programy i dyskusje literackie okresu pozytywizmu”. Oprac. Janina Kulczycka-Saloni. Wrocław 1985.

David Brin: „Plaga hojności”. Tłum. Wiktor Bukato [w:] „Don Wollheim proponuje. 1989. Najlepsze opowiadania science fiction”. Warszawa 1989.
Tomasz Białkowski: „Lekkie objawy życia”. Saga Egmont. Olsztyn 2022.