ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (91) / 2007

Inga Iwasiów,

TAKI NUMER

A A A
Felieton z cyklu „Pokonując fale”.
Uwielbiam powieści, których akcja rozgrywa się w Szczecinie. Naprawdę, mogą być nawet takie sobie. Dlatego czytam też zakurzone książki, będące wyłącznie socjologicznym świadectwem uwikłań literatury, znajdujące się w regionalnym dziale Książnicy Pomorskiej, po ludzku i literacko mówiąc: biblioteki. Z entuzjazmem odnoszę się więc także, tym bardziej, do powieści napisanych przez szczecinianki. Sekunduję karierze Moniki Szwaji, którą poznałam dawno temu, w lokalnej Rozgłośni Radiowo-Telewizyjnej, jako prowadzącą program, dziś chyba nazywałby się talk-show, z udziałem młodzieży. Stałym gościem, współprowadzącym, był obecny prorektor Uniwersytetu Szczecińskiego, ja natomiast stawiałam pierwsze kroki (jeszcze studenckie) jako dyżurna feministka na Pomorze Zachodnie. Cieszy mnie bardzo, że wywodząca się stąd dziennikarka (podobno emerytowana, co dziwi, jako że moje wizyty w studiu telewizyjnym miały miejsce... przedwczoraj, czyli 20 lat temu, a o emeryturze w żadnej perspektywie nie było wówczas mowy) robi prawdziwą karierę. Napisała 10 książek, zarabia (nie wstydźmy się użycia tego kryterium), jest popularna. Jak by powiedziała inna szczecinianka, do której powieści zaraz nawiążę – kobieca sztama! Tak trzymać babeczki! Robić kasę i karierę.

Karierę Szwaji obserwuję na podobnej zasadzie, na jakiej kartkuję pisane w przeszłości soc-obrazki z Ziem Odzyskanych. Omawiam je na własny użytek, przypisuję do historii czasów, w których powstały, ale trudno mi udawać, że zaspokajają coś więcej niż ciekawość powodowaną patriotyzmem lokalnym dopadającym historyczkę literatury. Ba! Z powieściami Szwaji mam nawet większy kłopot, bo w ogóle nie trawię i nie czytam literatury rozrywkowej: dla kobiet, mężczyzn oraz uniwersalnej. Znajome realia, jak nazwy ulic i możliwe do wytropienia pierwowzory postaci, nie rekompensują mi nudy. I nie jestem zdania, że ponieważ trzecia fala feminizmu, podobno obecnie nas oblewająca, dowartościowuje kulturę pop, to ważniejsze od manifestów, esejów, poezji są romanse zaczynające się od tego, że kobieta traci faceta po to, żeby na końcu zyskać fajniejszego. Mój kłopot z kobieco-lokalną sztamą polega i na tym, że pozostałam dyżurną (na Pomorze Zach.) feministką, raczej drugofalową, w związku z czym wyczuwam smrodek konserwy w kolorowo ozdobionych, lekkich daniach. A konserwanty szkodzą.

O ile jednak powieści Moniki Szwaji są dość wyraźnie zaadresowe, trudno pomylić je z, coraz zresztą krótszą, wyższą półką, nowa krajanka, Paulina Grych, pojawia się w dekoracjach czegoś więcej. „’Numer zerowy’ to pełna humoru opowieść o bezwzględności mediów, zakłamaniu polityki i sprycie kobiet” – czytam na okładce wyszykowanej przez W.A.B. Otóż nie. Zgodzę się ze zdaniem Marty Cuber: „’Numer zerowy’ ośmiesza prawicę, o której dziś myślimy więcej niż wczora”j – ale właściwie tylko z jego drugą częścią. Że myślimy coraz więcej: zgoda. I piszemy, co bardzo ważne. Na przykład Manuela Gretkowska, kreująca w „Kobiecie i mężczyznach” podobną historię, przynajmniej do pewnego momentu: prawicowy polityk „upada” moralnie z powodu seksu, wcześniej służącego mu wyłącznie do prokreacji. Inna rzecz, że trudno powiedzieć co ośmiesza z kolei Gretkowska, zakładająca partię, jak głoszą liczne anegdoty, w swoim wygłaszanym przekonaniu ani prawicową, ani lewicową, a jednak jakby (na zdrowy rozum i feministyczną intuicję) bardzo prawicową. Czemu „otóż nie” i zgodzę się zaledwie z częścią cytatu? Nie dyskutując zresztą z żadnym razie z Martą Cuber, bo zdanie ze skrzydełka okładki jest na pewno wyrwane z kontekstu i nie oddaje opinii recenzentki w godziwy sposób. Temu, że powieść Pauliny Grych najbardziej ośmiesza kobiety i najgorzej świadczy o tradycyjnym modelu rodziny oraz życia społecznego. Kilka wyimków z rytuałów medialnych i programu partii prawicowej to zaledwie ornament tekstu, całość zaś jest przede wszystkim poświęcona kolejnej wykładni tezy, iż kobiety z Marsa itp. ... , mężczyzna głową ... dopiszcie cd. Ponieważ ten tekst nie jest recenzją, dam spokój innym aspektom powieści, skupię się na koncepcji relacji damsko-męskich.

Idzie więc, krótko streszczając, o to, że kobiety są sprytne, a mężczyźni dziecinni. Kobiety głaszczą ich, robią im posiłki, a jak trzeba – wykorzystują do zapłodnienia. Z drugiej strony mężczyźni są ok. Nawet główny bohater, wiarołomny mąż, naprawdę nie jest oszołomem, wierzy szczerze w Boga, ma ideały, realizuje umiarkowaną wersję programu swojej partii, załóżmy LPR. Inni: potrafią dać szczęście i zorganizować życie kobietom, w tym maltretowanej przez męża (ale to emigrant, wiadomo – mają inny trening, Gretkowska nam to powtarza). Są fachowcami, opiekują się zwierzętami, poświęcają czas na rzecz prac społecznie użytecznych. Kobiety zaś głównie wypatrują, komu podać czułą dłoń, gdzie by naczynia pozmywać. Miałam nie być ironiczna, jednak nie mogę się powstrzymać. Kobiety mają swoje tajemnice, piją kawę, żeby się wesprzeć w tajnej akcji oswajania tych głuptasów, tych zapładniaczy. Mężczyźni niewiele wiedzą o seksie. Zwłaszcza prawicowi. Ale polecą na gorset. Kobiety zaprowadzą porządek, sprowadzą ich do domu, przywiążą do rodziny. Kobiety potrzebują delikatnych pieszczot.

Ta biologistyczna wizja relacji damsko-męskich idzie tak daleko, że nawet dawca spermy musi być żywy, nie ma mowy o ewentualności sztucznego zapłodnienia, kiedy dobiegająca czterdziestki kobieta sukcesu zapragnie, co oczywiste, potwierdzić sens życia przy pomocy potomka. Ta anachroniczna wersja kobiecości pozwala narratorce opisywać nam szufladę, do której na pewno nie zajrzy mąż, bo leżą tam majtki, podpaski i tampony. No więc muszę odwołać się do zdrowego rozsądku i wiedzy o życiu. Ja po prostu nie wiem, na jakim świecie to jest możliwe. Podpaski jako znak zakazu wstępu? Dzisiaj? Brak wiedzy o technikach seksualnych, w pokoleniu trzydziestoparolatków? Nawet, dobrze, uczęszczających regularnie na Msze Święte? Być może ja żyję na innym świecie. Wiem, że w pismach dla kobiet opisywane bywają, na rzekome życzenie niedoiformowanych czytelniczek, sposoby uprawiania miłości, ale czy to znaczy, że ludzie w Polsce nie uprawiają miłości? Kościół zakazuje im orgazmu?

Problem z ideologią tej powieści polega na tym, na czym polega problem z ideologią kobiet zaczynających wypowiedź od tego, że nie są feministkami. Niemożność przekroczenia przednowoczesnej wizji ról płciowych powoduje próby leczenia grypy anginą, wybieram łagodne odmiany schorzeń. Ponieważ mężczyźni są nie bardzo, a rola kury domowej niezdrowa, należy zastosować którąś z mitycznych mikstur babek, robiąc ich w konia. Nie ma mowy o porozumieniu, o otwartości, dialogu, wspólnocie. Kobiety i mężczyźni w tej wersji opowieści są naprawdę z innych planet, są wrogami, a muszą – szkoda mi ich! – żyć pod jednym dachem, tresować dzieci, np. trzylatkę na okoliczność przybycia w przyszłości sponsora nazywanego księciem, uprawiać seks. Kobietki mają na szczęście te swoje sposoby. Nie zapominają o makijażu, ramiączku od biustonosza, kawce, zupce. Brrrr! Na myśl o takim życiu, w którym nie można partnerowi na całe życie (bo przecież przysięgają przed Bogiem) mówić prawdy, trzeba grać, zawsze ładnie wyglądać, po dziesięciu latach małżeństwa pierwszy raz przeżywa się orgazm, a harmonię osiąga zniszczywszy uprzednio karierę mężowi – odczuwam metafizyczny lęk. Metafizyczny, chociaż to ja wyznaję biologizm w literaturze, uchodzę za autorkę pozbawionych subtelności opisów związków kobiet i mężczyzn.

Ja jednak wierzę, że ludzie, nawet wymyśleni, nawet na papierze, nie żyją w ten sposób. Namiętność, powinność, ideały, dojrzałość, błądzenie – na erotycznym i małżeńskim polu – nie opierają się na kłamstwach, intrygach, fundamentalnej niezgodności. Mężczyźni i kobiety pasują do siebie nie tylko anatomicznie, a manipulacja nie jest jedynym sposobem koegzystencji płci. Nie w moim, anarchicznym, feministycznym projekcie.

Ale wiem, czemu tak się dzieje, w wielu powieściach dla kobiet, chętnie czytanych przez kobiety. Zinternalizowany patriarchalizm krępuje do tego stopnia, że nie można znaleźć wyjścia z pułapki. Mieć ciastko i zjeść ciastko. Pasować do otoczenia, ale zmienić ten przeklęty, odwieczny los kobiecy! To musi boleć, kiedy się tak obijacie, moje drogie koleżanki, o ściany tej klatki. Tej tautologicznej narracji dla kobiet, w której to samo leczy się tym samym. Brak porozumienia – kłamstwem. Obłudę – tajemną szufladką. Zabijające, rozrośnięte ponad miarę wartości rodzinne – wartościami rodzinnymi.

Ta narracja, na marginesie której piszę, mając na myśli szersze zjawisko i inne teksty, telenowele, filmy, kończy się dobrze, ale moim zdaniem fatalnie. Chociaż wątek „numeru zerowego” brzmi znajomo, uczestniczyłam z zakładaniu paru „przedsięwzięć medialnych” w Szczecinie i cieszę się, że to powieściowe ma pozytywny finał. Inna rzecz, że realnym świecie takie finały miały gorsze ciągi dalsze. Fatalne jest dla mnie to, że „sztama bab” daje im wymanipulowane sukcesy rodzinne. Taki numer nie podoba mi się. Ani trochę. Bardzo mi smutno, bo lubię powieści z akcją umieszczoną w Szczecinie, a napisane przez kobiety stąd, a jeszcze bardziej przez te z Uniwersytetu... Taki to numer.