
OBŁĘDNA PODRÓŻ PRZEZ MULITWERSUM. PRZEWODNIK: DOKTOR STEPHEN STRANGE ('DOKTOR STRANGE W MULTIWERSUM OBŁĘDU')
A
A
A
Po ogłoszeniu, że Sam Raimi zajmie się reżyserią kolejnych przygód Doktora Strange’a, fani i krytycy zaczęli zastanawiać się, na ile Disney pozwoli twórcy „Martwego zła” „zaszaleć”. Przecież plecenie stylistki gore do przyjaznego Uniwersum Marvela to sytuacja wręcz precedensowa. Cóż, nie od dziś wiadomo, że „Myszka Miki” lubuje się w „upupianiu” kontrowersyjnych wątków czy bohaterów, starając się uczynić swoje narracje i historie jak najbardziej familijnymi. Od pewnego czasu tendencja ta – na szczęście – ulega zmianie, ale brutalność wciąż pozostaje tematem niezwykle delikatnym. Jakaż była moja radość, gdy okazało się, że autorski pazur Sama Raimiego jednak nie został wyeliminowany, a „Doktor Strange w multiwersum obłędu” okazał się filmem wyjątkowo… niemarvelowym.
Zarysowuje się powoli pewna autorska ścieżka, którą produkcje Marvel Studios zaczynają nieśmiało podążać. Pierwsze podrygi oryginalności były widoczne już w „Strażnikach Galaktyki” czy „Thorze: Ragnaroku”, ale przypieczętowała je nieco neomodernistyczna produkcja „Eternals” w reżyserii zdobywczyni Oskara, Chloe Zhao. Najnowsza odsłona przygód Doktora Strange’a to kolejna – niezwykle udana – oznaka marvelowej autorskości. Kompilacja tak dobrze dogranych ze sobą elementów zarówno w warstwie narracyjnej, jak i wizualnej, czyni z kolejnej odsłony MCU obraz niezwykle indywidualny i różniący się od pozostałych filmów z kanonu.
Sam tytuł, czyli „Doktor Strange w multwersum szaleństwa”, krótko i dobrze opisuje fabułę. Aby w pełni cieszyć się z seansu, nie trzeba tak naprawdę wiedzieć nic więcej. Kiedy w trakcie postprodukcji wyciekały kolejne informacje o domniemanych gościnnych występach, zaczęły pojawiać się teorie, że druga część „Doktora Strange’a” ma kontynuować rozpoczęte w „Spider-Man: Bez drogi do domu” zazębianie i łączenie uniwersów Marvela ze studia Sony i Disneya. Obawy co do tego, że podróż przez kolejne uniwersa oznaczać może festiwal drobnych cameo, były uzasadnione, ale na szczęście się nie spełniły. „Doktor Strange” to tak naprawdę wyjątkowo przemyślana historia, która multiwersum traktuje wyłącznie jako świat przedstawiony. Oczywiste jest, że pojawiają się w nim różne wersje znanych nam dotychczas bohaterów, ale nie przytłaczają one poczciwego Strange’a.
Relacja tytułowego bohatera z nowo poznaną Americą Chavez, będąca osią narracyjną scenariusza, również nie odbiera osobistym wątkom Strange’a pierwszych skrzypiec. Zupełnie inaczej niż w pierwszej części jego przygód (a także w pozostałych występach w MCU) mamy okazję rzeczywiście poznać Stephena. Ośmielę się również stwierdzić, że Stephen ma okazję poznać samego siebie, czego manifestem staje się powracające w filmie jak mantra pytanie: „Czy jesteś szczęśliwy?”. Strange dowiaduje się bardzo wiele o swoim charakterze oraz zaczyna rozumieć pozycję, w jakiej się znajduje. Ma też okazje przemyśleć i przewartościować swoje stosunki z innymi bohaterami, osiągając, jak można podejrzewać po ostatnich scenach, mistyczny spokój ducha.
Przyczyną tak dobrej konstrukcji protagonisty staje się w ogromnym stopniu kreacja jego przeciwniczki. Wanda, która ostatecznie zatapia się w swojej roli Szkarłatnej Wiedźmy, okazuje się mentalnym przeciwieństwem Strange’a. Ewolucja, jaką przechodzi Wanda w Kinowym Uniwersum Marvela, jest niesamowita, ale bardzo dużo zawdzięcza rewelacyjnie wcielającej się w postać aktorce. Kreacja Elizabeth Olsen nie pozostawia wątpliwości, że to aktorka stworzona do grania postaci wątpliwych moralnie, których ciemna natura wynika z tragicznego rodowodu i traum. Oglądając ją na ekranie, doskonale wiemy, że jej bohaterka cierpi, ale mimo tego nie potrafimy jej współczuć. W „Doktorze Strange’u” dochodzi do swoistego podsumowania historii Wandy, które okazuje się przesadnie majestatyczne, ale jak najbardziej godne jej postaci. Motywacje jej zachowania same w sobie są zrozumiałe, jednak postępowaniu brakuje niekiedy logiki. Można je tłumaczyć tytułowym obłędem, przez co nie zaburzają ogólnego odbioru filmu, ale w momentach konfrontacji Maximoff ze jej wersją z innego uniwersum, wzbudzają wątpliwości.
Zupełnie inaczej swoje wielowymiarowe przedstawienie zyskał Strange. Jego inne wcielenia pozwalają mu dojść do porozumienia z samym sobą. Dzięki poznaniu historii swoich multiwersalnych wersji, może trafnie zinterpretować swoje uczucia. Dla widzów to podwójna gratka, bo jest szansa poznania jednego z najciekawszych i najbardziej tajemniczych bohaterów MCU, i to na dodatek w różnych wymiarach. Multiplikacja informacji o Strange’u zarysowuje ciekawy szkic charakterologiczny, ale wciąż pozostawia intrygujące ziarno niepewności, mogące widowiskowo wykiełkować w przyszłości.
Estetyka light-gore w wykonaniu Sama Raimiego jest wartością dodaną. Zombie, krew, zwęglone ciała i elektryzujące tortury może i nie wbijają w fotel, odejmując apetytu na popcorn, ale dzięki nim „Doktor Strange” zyskuje niesamowicie indywidualny styl. Raimi dobrze wybrnął z ograniczeń stawianych mu przez kategorię wiekową, wykorzystał swoją kreatywność i możliwości CGI, a tym samym uzyskał nietuzinkowe efekty. Na bardziej naturalistyczne widoki rozczłonkowanych ciał czy wybuchających mózgów póki co najpewniej nie możemy liczyć, lecz jak na Kinowe Uniwersum Marvela – jest brutalnie (i dobrze!). Warstwa wizualna filmu zyskuje także dzięki kontrastowi owej kreatywnie zakamuflowanej krwawej jatki i feerii kolorów.
„Doktor Strange w multiwersum obłędu” jest widowiskiem stworzonym do oglądania. Dzięki ciągle zmieniającej się przestrzeni akcji, wyjątkowej kolorystyce i indywidualnemu spojrzeniu Sama Raimiego nie sposób się nudzić podczas seansu. Wizualność produkcji pozwala nawet przymknąć oko na scenariuszowe braki, których jest i tak niewiele. Konstrukcja bohaterów również okazuje się zaskakująca – Strange zyskuje osobowość, ale dość intrygującą i niejednoznaczną. Jego relacje, szczególnie ta z Americą, tworzą kolejną warstwę dla poznania tego bohatera, a powracające pytanie o szczęście pozostawia wątpliwości co do tego, czy Strange’a w ogóle da się poznać. Rozgryzanie jego osoby to bardzo ciekawe zadanie podczas seansu i – ku mej uciesze – będzie kontynuowane, ponieważ Stephen Strange powróci. Podróż przez multiwersum pozostawia ogromne nadzieje nie tylko wobec kolejnych przygód Doktora, lecz także w stosunku do całego Kinowego Uniwersum Marvela. Sam Raimi może stanąć w szeregu wyjątkowych indywidualności MCU, tuż obok Jamesa Gunna, Taiki Waititiego i Chloe Zhao, którzy także dodali franczyzie niepowtarzalnego charakteru i kolorytu.
Zarysowuje się powoli pewna autorska ścieżka, którą produkcje Marvel Studios zaczynają nieśmiało podążać. Pierwsze podrygi oryginalności były widoczne już w „Strażnikach Galaktyki” czy „Thorze: Ragnaroku”, ale przypieczętowała je nieco neomodernistyczna produkcja „Eternals” w reżyserii zdobywczyni Oskara, Chloe Zhao. Najnowsza odsłona przygód Doktora Strange’a to kolejna – niezwykle udana – oznaka marvelowej autorskości. Kompilacja tak dobrze dogranych ze sobą elementów zarówno w warstwie narracyjnej, jak i wizualnej, czyni z kolejnej odsłony MCU obraz niezwykle indywidualny i różniący się od pozostałych filmów z kanonu.
Sam tytuł, czyli „Doktor Strange w multwersum szaleństwa”, krótko i dobrze opisuje fabułę. Aby w pełni cieszyć się z seansu, nie trzeba tak naprawdę wiedzieć nic więcej. Kiedy w trakcie postprodukcji wyciekały kolejne informacje o domniemanych gościnnych występach, zaczęły pojawiać się teorie, że druga część „Doktora Strange’a” ma kontynuować rozpoczęte w „Spider-Man: Bez drogi do domu” zazębianie i łączenie uniwersów Marvela ze studia Sony i Disneya. Obawy co do tego, że podróż przez kolejne uniwersa oznaczać może festiwal drobnych cameo, były uzasadnione, ale na szczęście się nie spełniły. „Doktor Strange” to tak naprawdę wyjątkowo przemyślana historia, która multiwersum traktuje wyłącznie jako świat przedstawiony. Oczywiste jest, że pojawiają się w nim różne wersje znanych nam dotychczas bohaterów, ale nie przytłaczają one poczciwego Strange’a.
Relacja tytułowego bohatera z nowo poznaną Americą Chavez, będąca osią narracyjną scenariusza, również nie odbiera osobistym wątkom Strange’a pierwszych skrzypiec. Zupełnie inaczej niż w pierwszej części jego przygód (a także w pozostałych występach w MCU) mamy okazję rzeczywiście poznać Stephena. Ośmielę się również stwierdzić, że Stephen ma okazję poznać samego siebie, czego manifestem staje się powracające w filmie jak mantra pytanie: „Czy jesteś szczęśliwy?”. Strange dowiaduje się bardzo wiele o swoim charakterze oraz zaczyna rozumieć pozycję, w jakiej się znajduje. Ma też okazje przemyśleć i przewartościować swoje stosunki z innymi bohaterami, osiągając, jak można podejrzewać po ostatnich scenach, mistyczny spokój ducha.
Przyczyną tak dobrej konstrukcji protagonisty staje się w ogromnym stopniu kreacja jego przeciwniczki. Wanda, która ostatecznie zatapia się w swojej roli Szkarłatnej Wiedźmy, okazuje się mentalnym przeciwieństwem Strange’a. Ewolucja, jaką przechodzi Wanda w Kinowym Uniwersum Marvela, jest niesamowita, ale bardzo dużo zawdzięcza rewelacyjnie wcielającej się w postać aktorce. Kreacja Elizabeth Olsen nie pozostawia wątpliwości, że to aktorka stworzona do grania postaci wątpliwych moralnie, których ciemna natura wynika z tragicznego rodowodu i traum. Oglądając ją na ekranie, doskonale wiemy, że jej bohaterka cierpi, ale mimo tego nie potrafimy jej współczuć. W „Doktorze Strange’u” dochodzi do swoistego podsumowania historii Wandy, które okazuje się przesadnie majestatyczne, ale jak najbardziej godne jej postaci. Motywacje jej zachowania same w sobie są zrozumiałe, jednak postępowaniu brakuje niekiedy logiki. Można je tłumaczyć tytułowym obłędem, przez co nie zaburzają ogólnego odbioru filmu, ale w momentach konfrontacji Maximoff ze jej wersją z innego uniwersum, wzbudzają wątpliwości.
Zupełnie inaczej swoje wielowymiarowe przedstawienie zyskał Strange. Jego inne wcielenia pozwalają mu dojść do porozumienia z samym sobą. Dzięki poznaniu historii swoich multiwersalnych wersji, może trafnie zinterpretować swoje uczucia. Dla widzów to podwójna gratka, bo jest szansa poznania jednego z najciekawszych i najbardziej tajemniczych bohaterów MCU, i to na dodatek w różnych wymiarach. Multiplikacja informacji o Strange’u zarysowuje ciekawy szkic charakterologiczny, ale wciąż pozostawia intrygujące ziarno niepewności, mogące widowiskowo wykiełkować w przyszłości.
Estetyka light-gore w wykonaniu Sama Raimiego jest wartością dodaną. Zombie, krew, zwęglone ciała i elektryzujące tortury może i nie wbijają w fotel, odejmując apetytu na popcorn, ale dzięki nim „Doktor Strange” zyskuje niesamowicie indywidualny styl. Raimi dobrze wybrnął z ograniczeń stawianych mu przez kategorię wiekową, wykorzystał swoją kreatywność i możliwości CGI, a tym samym uzyskał nietuzinkowe efekty. Na bardziej naturalistyczne widoki rozczłonkowanych ciał czy wybuchających mózgów póki co najpewniej nie możemy liczyć, lecz jak na Kinowe Uniwersum Marvela – jest brutalnie (i dobrze!). Warstwa wizualna filmu zyskuje także dzięki kontrastowi owej kreatywnie zakamuflowanej krwawej jatki i feerii kolorów.
„Doktor Strange w multiwersum obłędu” jest widowiskiem stworzonym do oglądania. Dzięki ciągle zmieniającej się przestrzeni akcji, wyjątkowej kolorystyce i indywidualnemu spojrzeniu Sama Raimiego nie sposób się nudzić podczas seansu. Wizualność produkcji pozwala nawet przymknąć oko na scenariuszowe braki, których jest i tak niewiele. Konstrukcja bohaterów również okazuje się zaskakująca – Strange zyskuje osobowość, ale dość intrygującą i niejednoznaczną. Jego relacje, szczególnie ta z Americą, tworzą kolejną warstwę dla poznania tego bohatera, a powracające pytanie o szczęście pozostawia wątpliwości co do tego, czy Strange’a w ogóle da się poznać. Rozgryzanie jego osoby to bardzo ciekawe zadanie podczas seansu i – ku mej uciesze – będzie kontynuowane, ponieważ Stephen Strange powróci. Podróż przez multiwersum pozostawia ogromne nadzieje nie tylko wobec kolejnych przygód Doktora, lecz także w stosunku do całego Kinowego Uniwersum Marvela. Sam Raimi może stanąć w szeregu wyjątkowych indywidualności MCU, tuż obok Jamesa Gunna, Taiki Waititiego i Chloe Zhao, którzy także dodali franczyzie niepowtarzalnego charakteru i kolorytu.
„Doktor Strange w multiwersum obłędu” („Doctor Strange in the Multiverse of Madness”). Reżyseria: Sam Raimi. Scenariusz: Michael Waldron. Obsada: Benedict Cumberbatch, Elizabeth Olsen, Chiwetel Ejiofor, Benedict Wong, Xochitl Gomez. Zdjęcia: John Mathieson. Muzyka: Danny Elfman. Kostiumy: Graham Churchyard. Stany Zjednoczone 2022, 126 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |