ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 sierpnia 15-16 (447-448) / 2022

Marcin Rudek,

HIACYNT, CZYLI TAM I Z POWROTEM (REMIGIUSZ RYZIŃSKI: 'HIACYNT. PRL WOBEC HOMOSEKSUALISTÓW')

A A A
W sierpniu zeszłego roku na platformie streamingowej Netflix ukazał się film „Hiacynt” w reżyserii Piotra Domalewskiego. Produkcja nie przeszła niezauważona – wiele osób o niej dyskutowało, a ja sam uważam ją za niezły dramat z wciągającym wątkiem romantycznym. Jednak o samej akcji „Hiacynt”, jej przyczynach, dokładnym przebiegu i efektach nie dowiadujemy się z filmu zbyt wiele; twórcy postawili raczej na zaintrygowanie widza tropem „myśliwy zakochuje się w ofierze” i tajemnicą tuszowania pewnej zbrodni przez władze komunistyczne. Ta akcja Milicji Obywatelskiej jest tak naprawdę enigmatyczną i dotychczas mało opisaną kartą historii PRL-u. Ucieszyłem się, gdy niedługo po premierze filmu zobaczyłem informację o planowanej na grudzień premierze reportażu Remigiusza Ryzińskiego „Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów”, bo wiem, że potrzebne jest uporządkowanie całej historii tego wydarzenia i dojście do osób, które widziały wszystko na własne oczy (na co powoli kończy się czas, bo od akcji minęło już prawie 40 lat). Ryziński otrzymał w prezencie wielką kampanię reklamową i to od prawdziwego giganta – Netflixa. Czy dobrze to wykorzystał i spełnił moje nadzieje? Nie do końca.

Akcja „Hiacynt” była z założenia inicjatywą rokroczną, jednak odbyła się tylko trzy razy: 15 i 16 listopada 1985 roku, na przełomie września i października 1986 roku oraz 16 i 17 października 1987 roku. W następnym roku milicja skupiała się na bardziej „naglących” sprawach, a w 1989 rozpoczął się już proces transformacji ustrojowej. Głównym celem akcji było zebranie jak najwięcej informacji o homoseksualnych mężczyznach i męskich prostytutkach (tzw. żulach), utworzenie sieci kontaktów, werbowanie tajnych współpracowników bądź osób zaufanych oraz kontrolowanie nowej choroby AIDS. Oficjalne powody tych działań brzmią paradoksalnie – środowisko (choć sam nie lubię tego określenia, ale jest ono używane nagminnie w dokumentacji z tamtych czasów) homoseksualistów według milicji było wiktymogenne, więc należało je zinfiltrować dla bezpieczeństwa samych infiltrowanych. Na pierwszy rzut oka takie powody wydają się oznaką troski o obywateli. Geje mogli być łatwymi celami ataków złodziei i morderców; samotny mężczyzna, bez jakichkolwiek perspektyw na jawny, długotrwały i akceptowany przez otoczenie związek z drugim mężczyzną, często mógł szukać przygodnych spotkań, by choć na chwilę poczuć z kimś bliskość. Jeśli zapraszał gościa do mieszkania, które zajmował tylko on, o kradzież, pobicie czy morderstwo było łatwo. Ryziński podkreśla jednak, że morderstwa na osobach homoseksualnych stanowiły jedynie ok. 1% wszystkich morderstw w czasach PRL-u, więc nie jest to w zasadzie żadna dysproporcja.

Autor zaznacza, że należy się zastanowić, jak spisywanie informacji o gejach, zbieranie ich odcisków palców, robienie im zdjęć do kartoteki, wypytywanie ich o znanych im homoseksualistów i o praktyki seksualne miało działać profilaktycznie. Wzywanie mężczyzn z zakładów pracy, uczelni, zgarnianie z domów i przesłuchiwanie ich na pewno skutkowało jednym – silnym strachem, poczuciem zagrożenia. Ryziński słusznie sięga do pojęcia biowładzy Michaela Foucaulta (co nie jest też zaskoczeniem, biorąc po uwagę poprzednie książki historyka) i sygnalizuje mechanizmy nadzorowania i karania. Szkoda jednak, że są to raczej spostrzeżenia niż dogłębne rozważania. Być może autor unika typowo akademickich analiz, bo swoją książkę kierował raczej do szerszego grona odbiorców?

Określenie adresata „Hiacynta” jest dla mnie nieco skomplikowane. Reportaż otwiera opis morderstwa Stanisława Dzieduszyckiego, dokonanego przez Leszka Kaczorowskiego na początku lat 70. Coś, co miało być zapewne mocnym początkiem, by wrzucić czytelnika w klimat obrzydliwych szaletów, tzw. grzybków, czyli publicznych pisuarów na otwartym powietrzu, i mrocznej wizji śmierci wiszącej nad gejami w PRL-u, sprawiło, że od razu poczułem niechęć do trzymanej w rękach książki. Automatycznie zacząłem nucić w głowie szlagier Maryli Rodowicz, bo choć niestety w papierach lat przybyło, opisy gejowskiego życia w PRL-u wciąż są takie same. Ale to już było – każdy, kto choć trochę interesuje się historią nienormatywności w Polsce lub literaturą queer, czytał „Lubiewo”. Nie ma sensu próbować naśladować czy przebić Michała Witkowskiego, bo jego barwny język i zdolność przenoszenia fantazyjnych opowieści na papier są unikalne, a zwłaszcza byłoby to trudne w jednak ograniczonym gatunku, jakim jest reportaż. Szokować też już to nie szokuje jak Witkowski w 2004 roku. W zasadzie przy ostatniej popularności podcastów o prawdziwych zbrodniach wiele osób jest już zwyczajnie przyzwyczajona do wyobrażania sobie obrazów rozbijania głowy młotkiem i dekapitacji trupa. Czytając dziś opis takiego wydarzenia, brew mi nawet nie drgnęła… chociaż może i drgnęła, a dokładniej poszybowała wysoko na czoło.

Zakładam zatem, że Ryziński pisał raczej z myślą o osobach nieobeznanych w temacie, które może zobaczyły wspomniany wcześniej film na Netflixie i są gotowe (bądź nie, ale tego nie wiedzą) na wejście w świat pikiet, poszukiwania lujów i zapamiętywania tajnych gestów wykonywanych w szaletach miejskich. Czy jednak dzieło Ryzińskiego robi to dobrze? Powiedziałbym, że raczej jednowymiarowo. W „Hiacyncie” nie znajdujemy szerokich kontekstów homoseksualności czy próby wprowadzenia w historyczne zawiłości prawa zakazującego stosunków homoseksualnych. Laikom trudniej będzie zrozumieć, jak unikalne jest to, że w powojennej Polsce homoseksualność nigdy nie była oficjalnie traktowana jako przestępstwo – perspektywę na to rzuciłoby chociażby rozwinięcie informacji o takich prawach istniejących w Wielkiej Brytanii aż do drugiej połowy lat 60. czy o niesławnym paragrafie 175 w Niemczech, który tak naprawdę został oficjalnie zniesiony dopiero w latach 90. (sic!), zamiast lakonicznego wspomnienia o tym (zob. s. 50). Literatura i szerzej kultura też nie za bardzo obchodzą Ryzińskiego, czasami przewija się nazwisko Jarosława Iwaszkiewicza i wiersz „Two Loves”, który autor błędnie przypisał Oscarowi Wilde’owi, gdy tak naprawdę napisał go jego ukochany, Alfred Douglas. W centrum zainteresowania reportażu pozostają żule, męskie prostytutki, bywalcy pikiet, archiwa IPN-u i, co należy zdecydowanie pochwalić, pierwsi aktywiści na rzecz praw osób nieheteronormatywnych w Polsce (m.in. Andrzej Selerowicz i Ryszard Kisiel). Również nie pojawia się kontekst wydarzeń w zachodnim świecie, nawet tych najważniejszych, jak zamieszki w Stonewall czy kampania wyborcza Harveya Milka.

Liczyłem również, że „Hiacynt” uzupełni i uporządkuje moją wiedzę na temat tej akcji, ale porządek to nie jest mocna strona tej książki. Wywód został podzielony na cztery części i nie potrafię znaleźć kryterium, jakie przy tym podziale zastosowano. Pierwsza część składa się z – piszę to, kapitulacyjnie wzdychając – relacji z „brudnego” życia gejów w PRL-u, wymieniania miejsc pikiet, opisu paru przestępstw i przesłuchań przez milicję, a także przytoczenia prób stworzenia rejestru homoseksualnych mężczyzn jeszcze na długo przed akcją „Hiacynt”. Druga część natomiast wraca do opisu bardziej formalnego i skupionego na statystykach trzech przeprowadzonych akcji, co jest przeplatane opisem trzech wczesnych i krążących w „trzecim obiegu” czasopism dla gejów w Polsce: „Filo”, „Etapu” i „Biuletynu”. Trzecia część to opisy życia miłosnego autora pierwszej antologii polskiej literatury homoerotycznej, Wolfganga Jöhlinga, próby zarejestrowania Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego i krótkie życiorysy dowódców akcji „Hiacynt”.

Ostatnia część to dokładne przedstawienie skomplikowanej postaci Waldemara Zboralskiego, jednocześnie współpracownika SB i aktywisty – według mnie w paru miejscach Ryziński balansuje tu na granicy przyzwoitości. Dziwnie robi się zwłaszcza w trakcie omawiania niedawnego „nawrócenia” mężczyzny i jego występu w programie telewizji Trwam, gdzie opowiadał o tym, jak żył w „grzechu homoseksualności” i wmawiał innym i samemu sobie, że to coś normalnego. Szczególnie niekomfortowo czułem się, czytając spekulacje o załamaniu nerwowym Zboralskiego po byciu porzuconym przez męża i – posiłkowane wyznaniami jego znajomych – opisy jego otyłości i wynikających z niej chorób oraz wniosek: „Myślę, że to on po prostu niedługo umrze, strzeli mu jakaś żyłka i już, koniec” (s. 264). Potem autor przechodzi do odmówienia przez prokuraturę wszczęcia śledztwa w sprawie akcji „Hiacynt” i wszystko kończy posłowiem.

W takim chaosie zwyczajnie trudno się odnaleźć. Czasem mamy wrażenie, że czytamy coś, co już wcześniej zostało przytoczone, autor wraca do niektórych wydarzeń, by coś uzupełnić, a rozdziały istnieją obok siebie zazwyczaj bez szczególnego powiązania tematycznego. Dlaczego obok historii Jöhlinga zaraz pojawia się Warszawski Ruch Homoseksualny, a po nim informacje o kierujących akcją „Hiacynt”? Czy w ogóle potrzebne nam są życiorysy milicjantów nadzorujących te łapanki i wiedza o ich ścieżkach kariery? Sam sposób prowadzenia narracji i brak starań, by czytelnik zawsze wiedział, co się dzieje i w którym miejscu wywodu się znajduje, również bardzo utrudnia lekturę. Choć przeczytałem w życiu kilka książek, nawet tych uznawanych za „trudne” (cokolwiek przez to się rozumie), tak miałem problem ze zorientowaniem się w tym reportażu. Kto się akurat wypowiada – Ryziński, narrator trzecioosobowy, jeden z rozmówców? A może to fabularyzowany fragment? A w ogóle z kim aktualnie rozmawia autor? Te i wiele innych pytań często zadawałem sobie podczas czytania. Nie wiem, czy miałem w ręku coś na kształt „Ulissesa” czy bardziej „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, ale było to wyzwanie.

Najważniejszym moim pytaniem – i zapewne każdego, kto ma pojęcie o historii nienormatywności w PRL-u – po przeczytaniu tego reportażu jest: gdzie zniknął Krzysztof Tomasik? Ryziński zachowuje się, jakby ten badacz zupełnie nie istniał. Jest to w zasadzie błąd kardynalny, bo jestem pewien, że np. każda praca doktorska o „Panu Tadeuszu” bez absolutnie żadnej wzmianki o Stanisławie Pigoniu byłaby skreślona. To Tomasik już 10 lat temu sięgnął po ten sam temat co Ryziński i opracował go z wielu stron, szczególnie dużo miejsca poświęcając kulturze. To „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u” wpadł mi w ręce, gdy miałem 15 lat i pomimo tego, że rozumiałem tylko co drugie zdanie, czytałem tę książkę z wypiekami na twarzy i lekkim niedowierzaniem, jak tak nieodległa czasowo epoka mogła być jednocześnie tak odległa. I to ta publikacja zainspirowała mnie do napisania krótkiego eseju o nienormatywności w PRL-u do szkolnej gazetki, a dzięki temu niedługo potem dostałem od swojego polonisty egzemplarz „Lubiewa”, by, metodą wstrząsową, zdobyć jeszcze większą wiedzę. Tomasik poświęcił również uwagę kobietom w swojej publikacji. Ostentacyjne pominięcie tego badacza w bibliografii uważam wręcz za brak szacunku.

Ryziński również w wielu miejscach pozwala sobie na ton emocjonalny („W opinii społecznej homoseksy to wciąż, tfu, świństwo, zatłuc” [s. 91]) lub swawolny („Cała Polska śpiewa z nami – cały kraj szuka gejów” [s. 208]), a i czasem uraczy powodującym ból zębów banałem („Miłość, jeśli jest, bywa wszystkim” [s. 223]). Emocje jednak jestem w stanie zrozumieć, autor szczerze wyznaje, że pisanie tej książki było dla niego bolesne (zob. s. 285) i zupełnie mu się nie dziwię. Dla mnie również bolesne było czytanie o systemowej opresji ludzi takich jak ja, stykanie się z poniżającym językiem i przypomnienie sobie, że przecież takie działania były zwyczajnie akceptowane społecznie, a nawet przyjmowane z aprobatą. Przerażające były również momenty, w których paralele pomiędzy historią a teraźniejszością nasuwały się same. Niemniej jednak odnotować muszę te zdarzające się zgrzyty stylistyczne. Zabawne było postawione przez Ryzińskiego pytanie: „Czy Kiszczak wiedział?” (s. 236). Nie mogłem się oprzeć skojarzeniu z wypowiedzią pewnego barwnego polityka o tym, że Adolf Hitler mógł nie wiedzieć o Holokauście. Czy to zabieg celowy? Mam cichą nadzieję.

Za najcenniejsze w „Hiacyncie” uważam rozmowy z ludźmi z tej minionej epoki. Niestety nie jest ich zbyt wiele. To w zasadzie coś, co chciałbym, żeby było trzonem reportażu Ryzińskiego. Oklepane jest odkopywanie okrojonych dokumentów w archiwum IPN, streszczanie tekstów Tadeusza Gorgola, Barbary Pietkiewicz i Dariusza Proroka oraz opisywanie, jak to na starym dworcu w Katowicach łatwo można było znaleźć chłopaka na noc pełną wrażeń. Bardziej mnie ciekawiło, gdy Ryziński wyciągał z Pietkiewicz jej przeżycia przy pisaniu „Gorzkiego fioletu”, jak musiała zabiegać o zaufanie gejów itd. Na stronie 216 natomiast poruszyły mnie wyznania nieheteroseksualnych mężczyzn, które przesyłali w drugiej połowie lat 80. do Selerowicza, sterującego w Wiedniu ruchami aktywistycznymi: „Nie ulega żadnej wątpliwości, że jestem homoseksualistą, a co się z tym wiąże – samotnym”, „Zwracam się uprzejmie z prośbą do Instytutu [organizacji aktywistycznej – M.R] w następującej sprawie. Otóż jestem człowiekiem samotnym, pragnącym poznać osobę bardzo bliską sercu”, „Chciałbym zwrócić się z prośbą o pomoc w odszukaniu swego miejsca w społeczności ludzkiej”. Byłbym gotów pochłonąć setki stron takich opowieści zwyczajnych ludzi, którzy musieli sobie radzić ze wstydem, samotnością i strachem zupełnie sami. To do nich warto dotrzeć, a nie opisywać szybkie numerki w kiblu i raz po raz przytaczać odmowne odpowiedzi policji na prośbę o odtajnienie teczek osobistych zgromadzonych podczas akcji „Hiacynt”. To już dobrze znamy.

Podoba mi się empatyczne spojrzenie Ryzińskiego na osoby współpracujące z MO i SB. Łatwo dzisiaj osądzić ich jednoznacznie jako kapusi, którzy sprzedawali informacje o własnych przyjaciołach. Ale warto również pomyśleć, że byli to ludzie zupełnie bezsilni – aparat państwa wywierał na nich presję i wzbudzał strach, a opinia społeczna traktowała jak chorych psychicznie zboczeńców. W momencie, w którym milicjanci wyszkoleni w technikach manipulacji okazywali gejowi jakieś ochłapy szacunku i traktowali z minimalną przyzwoitością, ten zapewne przyjmował to jako zbawienie. Na chwilę mógł choć trochę zmniejszyć towarzyszący mu strach i stres, bo niejako czuł się „chroniony” przez milicjantów z pałkami i gazem pieprzowym. A przecież wskazywanie, kto jest gejem nie było bardzo ryzykowne, wszak za samą orientację seksualną nie można było karać.

„Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów” Remigiusza Ryzińskiego to twardy orzech do zgryzienia. Jednocześnie cieszy mnie, że ten temat jest znów podejmowany i to w znanym wydawnictwie z wielkimi nakładami. Z drugiej strony smuci mnie, że wiele zawartych w tym reportażu informacji to odgrzewane kotlety. Lektura męczy przez swoją chaotyczność i wymaga wielkiego skupienia i samodzielnego dopowiadania i łączenia wielu informacji przez czytelnika. Autor krąży trochę tam i z powrotem – zarówno nieskładnie i niechronologicznie opowiadając poszczególne historie, jak i powtarzając znane już informacje. Dodatkowo dopuścił się – razem z wydawnictwem – małej manipulacji przy okładce książki. W wyniku swoistego „krytycznoliterackiego śledztwa” Wojciech Szot odkrył, że zdjęcie na okładce pochodzi z 1990 roku i nie ma nic wspólnego z akcją „Hiacynt” ani w ogóle z osobami homoseksualnymi (zob. Szot 2022). Mimo wszystko dobrze, że ta książka istnieje. Ale chcę więcej i lepiej.

LITERATURA:

Szot W. [2022]: „O pewnej manipulacji na przykładzie «Hiacynta» Remigiusza Ryzińskiego”. https://zdaniemszota.pl/4387-o-pewnej-manipulacji-na-przykladzie-hiacynta-remigiusza-ryzinskiego.
Remigiusz Ryziński: „Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów". Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2021.