ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (92) / 2007

Paweł Goryl,

WENUS PIWNICZNA

A A A
Schodzimy po krętych i ciemnych, śliskich od przejmującej wilgoci schodkach. Zstępujemy, zanurzamy się w gęstej, kamienicznej atmosferze praskiej piwnicy. Toniemy w fetorze fermentującej w tynkach pleśni, odorze dawno już zgniłych ziemniaków i niewyobrażalnej palecie innych, trupio-mysich zapachowych barw, które nadają temu pomieszczeniu klimat upiornej krypty. Schodzimy w głąb pracowni Jana Saudka.

Niestety, niepodobna utrwalić tych wszystkich zapachów na światłoczułej kliszy. Nie możemy ich ujrzeć, ale za to z łatwością potrafimy je sobie wyobrazić. Wystarczy popatrzeć na fotografie „made in praska piwnica Saudka”, a raczej spojrzeć na ich tło. Ujrzymy ścianę. Niby nic niezwykłego. Odrapana i zgniła, stoczona przez ząb grzybiczego liszaja – pleśni. Ale to nie jest zwykła ściana. To tło zjawisk przedziwnych, fantasmagorycznych urojeń i pijanych przywidzeń genialnego artysty.

Urodzony trzynastego maja, syn żydowskiego urzędnika, ma pecha i... brata bliźniaka. Wraz z nim, w kilka miesięcy po wybuchu wojny, trafia do doświadczalnego, pseudonaukowego, hitlerowskiego obozu badawczego w Trebzinie. Od tej pory jego najwierniejszym towarzyszem zabaw, tłem jego pierwszych wspomnień, najnaturalniejszym otoczeniem dzieciństwa stanie się ściana. Odrapana, śmierdząca ściana betonowego baraku, w którym, paradoksalnie, będzie czuł się najbezpieczniej. Czy wobec tego może dziwić, że ileś lat później, szukając utrwalonego we wczesnym dzieciństwie własnego estetycznego mikrokosmosu, zejdzie do ciemnych piwnic i uczyni tłem swych dzieł butwiejącą ścianę? Czy zaskakuje, że boginią tego ezoterycznego świata uczyni okrutnie okaleczoną dziewczynę?

Pośród wszystkich zdjęć, ociekających erotyką, czasem wulgarną, często turpistyczną, nasyconych rozkładem i degeneracją, to jedno stanowi esencję Saudkowskich gustów. Gustów alkoholika. Chłopca wychowanego przez kopniaki esesmanów i wreszcie mężczyzny – fotografa brutalnie zepchniętego przez dyktaturę na margines. Człowieka bez wątpienia świadomego swej (artystycznej) wartości, niepokornego, bezkompromisowego, kochającego prowokować otoczenie.

To jedno zdjęcie jest chyba najdoskonalsze. Jego Wenus, podobnie jak ściana, była kiedyś idealnie piękna. Ale już taka nie jest, ucieleśnia duszę fotografa, a może nawet dusze wszystkich ludzi na świecie. Jest zła i dobra, piękna i obrzydliwa zarazem. Trwale przepełniona przynależnymi naturze ludzkiej dychotomicznymi treściami i skojarzeniami. Pan i władca tego podziemnego świata – praskiej piwnicy, ustawiając ją w pozie i obdarowując atrybutem najpiękniejszej z klasycznych bogiń, władczyń antycznego świata mitów, dokonał ogromnego symbolicznego i artystycznego przewartościowania. Być może nie jest to zabieg do końca świadomy, być może zadziałała jakaś siedząca głęboko w nim nie zwerbalizowana wizja, ale na pewno nie jest to czysty przypadek, po prostu efekt rozbicia się artystycznego statku o rafy prozaiczności. Tej, która nakazuje tępionemu przez totalitarne służby bezpieczeństwa człowiekowi zejść do mrocznej krainy podziemia wraz z wybrakowanymi modelkami drugiego sortu, praczkami i przekupkami, szwaczkami czy pijaczkami z sąsiedztwa. Prozaiczności, jaka zmusza do tworzenia w ukryciu i w nocy, bez szczypty naturalnego światła, po wyczerpującym dniu pracy w drukarni. A pośrodku – artysta, któremu zakazano wystawiać we własnym kraju, a wszelkie zaproszenia zza granicy prędko wracają do nadawców z niezmienną adnotacją: „Pan Saudek neexistuje”.



Wśród wszystkich porażających postaci, aktów, obrazów, które – raz ujrzane – wgrywają się w podświadomość na zawsze, ona wnika najbardziej. Najmocniej poraża, i chyba pasuje do tego zepsutego tła – ściany. Ta postać też jest popsuta, jak życie fotografa i tysięcy ludzi, których kiedyś spotkał na swej drodze. Sama dziewczyna zresztą należy do świata kompletnej i całkowitej deklasacji. Połowa jej ciała, a raczej skóra, obciągnięta na resztkach tego, co z niego pozostało, zlewa się niemal doskonale z fakturą zmurszałego tynku. Tak jak żadna farba trwale nie zamaluje nieuleczalnie chorych tynków, tak też żadna proteza nie zdoła naprawić kikuta nogi.

Ale mimo wszystko, Ona nie przynależy w pełni do tego świata, Ona w połowie jest piękna! Pomimo otaczającej, i trawiącej ją samą zgnilizny, jest piękna pięknem niewysłowionym i absolutnym. Niewyrażalnym, dumnie spoglądającym w taflę krzywego zwierciadła. Nazywając ją „swoją dziewczyną”, Saudek czyni ją zarazem swym artystycznym alter ego. Podobieństwo pomiędzy stwórcą tego podziemnego królestwa a boginią, która z jego nadania otrzymuje najpiękniejszą duszę w tym świecie degeneracji, jest aż nazbyt oczywiste. Symbolicznie wyraża to wszystko, kim był i jest fotograf. I jaki ma stosunek do otaczającej go rzeczywistości, nieprawdopodobnie krzywdzącej go od najmłodszych lat. Do tej rzeczywistości nie chce, ale i zapewne nie umie się dopasować, zrywając w wieku lat piętnastu, tak z systemem edukacji, jak i wszelkimi pragnieniami i aspiracjami, jakie mogłaby żywić osoba obdarzona podobnymi zdolnościami i inteligencją. Lekceważąc świat takim, jaki jest naprawdę, nie podejmuje z nim wszakże beznadziejnej walki. On balansuje na jego nieostrych, pozacieranych krawędziach. Tworzy swój własny kosmos. Nagina nie odpowiadającą mu rzeczywistość do swoich prywatnych potrzeb. Deformuje ją według własnego uznania. Ale, czy jest on demiurgiem w pełni? Czy nie ulega odwiecznemu, człowieczemu pragnieniu transcendencji, ciągłemu poszukiwaniu czegoś więcej. Poczuciu nicości wobec tajemniczej potęgi wszechrzeczy... A ta wszechobecna w jego twórczości ściana, nie urasta czasem do rangi kolejnego symbolu?

Pozując na jej tle z wycelowanym w głowę rewolwerem, Saudek popełnia metaforyczne samobójstwo. Tym samym, domniemany stworzyciel, przeobraża ścianę w coś jeszcze potężniejszego od siebie, najwyższą sferę sacrum. W coś, nad czym sam ostatecznie traci kontrolę. A może po prostu nigdy jej nie miał i był tylko wykonawcą jakiegoś wielkiego, niezgłębionego planu? Przecież jego modelki przypominają oczekujących na wyrok skazańców. Czyż – za pomocą obiektywu – nie rozstrzeliwuje ich na tle ściany? Może czyni tak w przeczuciu, że wszystko czym żyje, a nawet on sam, zostanie nieuchronnie pochłonięte przez to, co uosabiają te zgniłe mury? Może przywołują one w jego wyobraźni inny, wielokrotnie powracający w koszmarach sennych, obraz z dzieciństwa, widok miejsca straceń w obozie? Składając im kolejne dary, istoty z poziomu profanum, stara się je przebłagać. Realizuje przy okazji swój własny, głęboko zakodowany w młodości, kosmiczny porządek: ściana – miejsce życia – miejsce śmierci. Ale nie pomaga nawet święta ofiara z własnej dziewczyny, boskiej małżonki (będącej, pamiętajmy, też jakąś cząstką niego, niebiańskim posłańcem w świecie zepsucia i niedoskonałości) – podobna przecież do ofiary Chrystusa. Decyduje się więc na krok ostateczny, zastyga przy tym z twarzą w grymasie żartownisia. W błazeńskiej pozie kogoś, kto w gruncie rzeczy nie chce być odebrany poważnie. Przecież „Pan Saudek nie istnieje”...

Tym samym, szydząc sam z siebie, unika tragizmu. I przywodzi na myśl pewną istotę z buddyjskiej mitologii, tę właśnie, która miała stworzyć świat., lecz ostatecznie tylko jej się wydawało. W świecie dzieł ponadczasowych i arcydzieł beznadziejności Wenus Saudka jest jedna, tak jak wyjątkowy jest wszechświat sztuki, z której fotograf czyni swą religię. Tak jak frapujący i pełen zaszyfrowanych znaczeń jest kult, którego staje się kapłanem.