ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (453) / 2022

Sylwia Zazulak,

NIE DO OKIEŁZNANIA ('NIE!')

A A A
Jordan Peele pewnie i szybko wpisał się w kanon współczesnego kina grozy, podbijając serca widzów i krytyków swoim pierwszym filmem – „Uciekaj!”. Opowieść, która w swojej symbolicznej warstwie sprzeciwiała się rasizmowi (i to w bardzo wymowny sposób), odświeżyła kinowe poletko horroru. Produkcja nie tylko dobrze wpisała się w atrakcyjne i lubiane w ostatnich latach kolaże gatunkowe, lecz także wprowadziła na salony Nową Falę Horroru, charakteryzującą się nieoczywistymi zabiegami narracyjnymi i formalnymi. Dość powiedzieć, że „Uciekaj!” w 2018 roku dostało nawet Oskara za najlepszy oryginalny scenariusz. I nie zaprzeczę – w swojej kategorii ten film był faworytem. Peele wraz z kolejną produkcją, zatytułowaną „To my”, na dobre przypieczętował swoją łatkę artysty wiążącego pochodzenie z twórczością (podobne wątki pojawiły się również w „Candymanie” Nii DaCosty, którego Peele był producentem).

I wszystko układałoby się w spójną koncepcję twórczą, gdyby nie najnowszy film Peele’a, „Nie!”, w którym zabrakło nie tylko spójności autorskiej, lecz także pomysłu na konkretne poprowadzenie tej opowieści. Historia mieszkańców wąwozu, którzy muszą się mierzyć z tajemniczymi zjawiskami zachodzącymi w okolicy, to raczej autorski draft niż kompletne dzieło. Zdecydowanie broni się wariacja międzygatunkowa (do której Peele ma niesamowity dryg), jednak scenariusz to raptem makieta, której nikt nie zdołał poprawić na etapie postprodukcji.

„Nie!” to ponaddwugodzinna opowieść o ludziach, którzy, dosłownie, robią rzeczy (a niektórzy z nich czasami mówią), a potem próbują rozwiązać zagadkę, robiąc (i mówiąc) podobne rzeczy, ale inaczej. Pierwszy akt zdecydowanie za długo buduje tło dla całej sprawy, nie wnosząc przy tym żadnych istotnych fabularnie informacji. Nieustanne sprzeczki i rozmowy pomiędzy zbyt ekspresyjną siostrą i skrajnie lakonicznym bratem nie są ani trochę interesujące. Być może owo „przegadanie” miało na celu budowanie atmosfery tajemnicy, ale pozostawiło po sobie tylko znużenie. Szkoda, że tak skrajnie różniące się od siebie rodzeństwo – OJ i Emerald – stało się niewykorzystanym potencjałem na zbudowanie rzeczywiście zapadających w pamięć, oryginalnych bohaterów.

Nim dochodzi do zwrotu akcji, czyli prawdopodobnie najlepszego elementu w całym scenariuszu, trzeba przebić się przez kilkudziesięciominutowy letarg. Powolność i brak zostawienia widzowi pola do zastanowienia sprawiają, że na film „Nie!” się tylko patrzy, a nie go ogląda. Sprzyjają temu przepiękna scenografia oraz pustynne amerykańskie tereny zamknięte w pocztówkowych kadrach. Wprawieni w kinie widzowie mogą się w nich doszukiwać laurki dla klasycznego kina gatunków. Argumentu tej tezy szukałabym we wcześniej wspominanej Peele’owskiej międzygatunkowości, która w „Nie!” wyjątkowo wyraźnie nawiązuje do kina lat 50. XX wieku, oraz w scenie entuzjastycznej opowieści Emerald o koniu w galopie – pierwszym ruchowym obrazie – uchwyconym przez Muybridge’a. Elementy westernu, przerysowanego sci-fi i monster movie spinają scenariusz, czyniąc go ciekawszym i ratując strukturę fabularną filmu przed sromotną klęską, ponieważ smaczki wizualno-narracyjne okazują się (marginalną, ale wciąż obecną) wartością dodaną produkcji.

Gdzieś pomiędzy znudzeniem akcją a iskrzącą fascynacją formą pozostaje wąska przestrzeń na interpretację. Mocne zdefiniowanie czarnoskórych postaci przez ich korzenie to swoista projekcja i eskalacja tożsamości czarnoskórych Amerykanów. To zabieg typowy dla Peele’a, który w swoich filmach lubi osadzać bohaterów w ich generycznej sieci budującej poczucie przynależności. W „Nie!”, w przeciwieństwie do poprzednich filmów reżysera, więzy krwi schodzą na zdecydowanie dalszy plan, ustępując fascynacji naturą. Tuż po rozwiązaniu zagadki tajemniczych zjawisk ich ekologiczna interpretacja ujawnia się sama. „Nie!” to film o starciu człowieka z naturą, zawłaszczaniu jej terenów oraz zuchwałej próbie okiełznania jej dzikości. To także opowieść o starciu „natura kontra kultura”, w którym człowiek staje się symbolem kultury, a tajemnicze zjawisko, któremu musi stawić czoła, symbolem natury. Wykorzystany w scenariuszu splot konwencji westernu i sci-fi tylko podbija owe założenie, subtelnie sygnalizując, że nie wolno bagatelizować reliktów przeszłości, bo to one ukształtowały teraźniejszość. Podczas gdy nowoczesność (czyli kultura), chociaż kontrolowana przez człowieka, wciąż bywa zawodna (co świadczy o pewnej niezbywalnej ułomności gatunku ludzkiego), natura zawsze się dostosuje i pozostanie przy tym nieuchwytna.

„Nie!” Jordana Peele’a to ekologiczny manifest rozciągnięty na dwugodzinną prowincjonalną przypowieść. Filmowi zabrakło wyważenia akcji oraz wykorzystania potencjału charakterologicznego bohaterów. Zamiast tego Peele skupił się na formie, serwując widzom międzygatunkowy koktajl podany w naczyniu z pięknych kadrów. Sam styl jednak nie wystarczy, aby porwać odbiorcę. Nawet warstwa interpretacyjna, niesamowicie aktualna i wielowymiarowa, nie czyni z „Nie!” prawdziwego widowiska. Najnowszy film Peele’a to raczej autorska wariacja na temat tego, co aktualne w kinie, niż rewolucyjne dzieło totalne. O ile poprzednie produkcje reżysera faktycznie wnosiły powiew świeżości do kina gatunków, tak „Nie!” – nie.
„Nie!” („Nope”). Scenariusz i reżyseria: Jordan Peele. Obsada: Daniel Kaluuya, Keke Palmer, Steven Yeun, Michael Wincott, Brandon Perea. Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema. Muzyka: Michael Abels. Scenografia: Gene Serdena, Ruth De Jong, Samantha Englender. Stany Zjednoczone 2022, 130 min.