
UNIWERSUM CHALAMETA ('DO OSTATNIEJ KOŚCI')
A
A
A
Timothée Chalamet to ciekawy hollywoodzki przypadek. Z niezwykłym (i jak najbardziej wrodzonym) wdziękiem balansuje na granicy aktorskiego kunsztu i kamiennej twarzy. Potrafi oczarować nawet wtedy, gdy na ekranie zmieni minę tylko trzy razy podczas dwugodzinnego filmu. Dzięki postaci wrażliwego Elia w „Tamtych dniach, tamtych nocach” Luki Guadagnino stał się rozpoznawanym nazwiskiem w Hollywood. Nie trzeba było długo czekać, aby swoim przelotnym występem w „Lady Bird” oraz główną rolą w „Moim pięknym synu” zyskał silną pozycję w gronie najlepszych młodych aktorów. I wszystko wydaje się w porządku, jednak po pięciu latach bycia na szczycie symptomatyczność i powtarzalność bohaterów, których Timothée Chalamet wybiera, przestaje być atrakcyjna.
Nie pomaga temu rola w „Do ostatniej kości”. Tym razem wespół z Guadagnino potwierdzili istnienie tego, co podejrzewałam od dawna – Uniwersum Chalameta. Lee, bohater grany przez młode bożyszcze Hollywood, to nie tylko idealne przedłużenie Elio z „Tamtych dni…”, lecz także kolejny etap ewolucji postaci, w które Chalamet dotychczas się wcielił (chociaż zakładam, że jest to jeden bohater, tylko pokazany w różnych fazach swojego życia). Niewinnym epilogiem była pierwsza współpraca z włoskim reżyserem. Timothée Chalamet rozpoczął budowę swojego miniwersum jako niewinny Elio. Wraz z leczeniem się ze złamanego serca nabrał dystansu i stał się cyniczny wobec świata i ludzi, dlatego nonszalancko i bez rozpamiętywania, wciąż przeżywając nieszczęśliwą miłość, odrzucił relację z tytułową Lady Bird z filmu Grety Gerwig. Stan ten nie trwa długo, bo w „Hot Summer Nights” następuje powrót do dawnej młodzieńczości, lecz już nie tak intensywnej. Jako Daniel zaczyna parać się handlem narkotykami, co z kolei bezpośrednio doprowadza go do roli Nicka Sheffa w „Moim pięknym synu”. W narkotykowej ekstazie i otępieniu zostaje tytułowym „Królem”, żeby po wyjściu z nałogu zastanawiać się nad sensem życia jako myśliciel Laurie w „Małych kobietkach”, filozof Gatsby we „W deszczowym dniu w Nowym Jorku” oraz intelektualista Zeffirelli w „Kurierze Francuskim”. Dekadencja i wcześniejsze perypetie doprowadzają go do zbuntowanej ulicznej młodzieży, która w „Nie patrz w górę” kradnie alkohol z hipermarketu, a potem jeździ na deskorolkach. Wraz z końcem świata następuje koniec ziemskiej i ludzkiej epoki postaci Chalameta. Od teraz poszukuje swojego „ja” jako stoicki Paul Atryda z kamienną twarzą. Ciężar władzy sprawia jednak, że postanawia wyrwać się z odpowiedzialności. Trafia jako włóczęga do kolejnego obrazu Luki Gradagnino – „Do ostatniej kości” – aby jako kanibal poczuć odrobinę hipisowskiej wolności.
A to wszystko z zestawem maksymalnie pięciu min.
„Do ostatniej kości” swoją tematyką próbuje zmusić do myślenia o conditio humana, ale niestety na próbach się kończy. W tym filmie środek ciężkości zdecydowanie plasuje się po stronie młodzieżowego romansu, który nieudolnie stara się wznieść młodzieńczą miłość na wyżyny szlachetności. Główna bohaterka, Maren, jest jednowymiarowa i na próżno doszukiwać się w niej iskry refleksji nad jej życiem. Owszem, próbuje ustalić, dlaczego raz na jakiś czas zamiast powiększonego zestawu z Big Maciem musi zjeść przypadkowego przechodnia, ale nie stoi za tym żaden głębszy sens. Chalamet ewidentnie rolę Lee traktuje jako punkt honoru dla rozwoju swojego uniwersum. Swój standardowy zestaw pięciu min zredukował do trzech, ale dla urozmaicenia występuje w kolorowych włosach (żeby nie było zbyt nudno).
Ten pozbawiony jakiejkolwiek chemii i emocji duet staje się lekiem na bezsenność. Ratunkiem byłaby intrygująca historia, lecz „Do ostatniej kości” to nieudana próba pogodzenia filmu o sensie życia, młodzieżowej dramy, płaczliwego romansu i słabego body horroru, który zamiast przyprawiać o estetyczny dyskomfort i dreszczyk emocji, powoduje napady śmiechu. Bohater Marka Rylance’a – podejrzany prześladowca Sully – sprawia wrażenie „doklejonego”, jakby jedynym powodem, dla którego pojawia się w filmie, była ostatnia scena. Niby pojawia się na początku i nawiązuje relację z Maren, ale w trakcie dalszej włóczęgi dziewczyny łatwo o nim zapomnieć. Wyskoczy dopiero pod sam koniec, niczym filip z konopi, żeby wywołać na twarzy widza grymas zażenowania.
Oglądanie nowego obrazu Luki Gadagnino nie było najłatwiejszym seansem. Beznamiętny klimat tej nieangażującej historii bardzo szybko dawał się we znaki. Stały i ograniczony repertuar emocji Chalameta, który rolą Lee rozszerza Uniwersum, nie ułatwiał „wejścia” w opowieść. Wraz z zakończeniem „Do ostatniej kości” kończy się wagabundzkie życie kanibala i powraca wygnaniowe życie księcia Atrydy. Nie jestem przekonana, czy będzie lepsze, ale Timothée Chalamet zapewne z łatwością dołoży cegiełkę do swoich perypetii samotnego bohatera o kamiennej twarzy.
Nie pomaga temu rola w „Do ostatniej kości”. Tym razem wespół z Guadagnino potwierdzili istnienie tego, co podejrzewałam od dawna – Uniwersum Chalameta. Lee, bohater grany przez młode bożyszcze Hollywood, to nie tylko idealne przedłużenie Elio z „Tamtych dni…”, lecz także kolejny etap ewolucji postaci, w które Chalamet dotychczas się wcielił (chociaż zakładam, że jest to jeden bohater, tylko pokazany w różnych fazach swojego życia). Niewinnym epilogiem była pierwsza współpraca z włoskim reżyserem. Timothée Chalamet rozpoczął budowę swojego miniwersum jako niewinny Elio. Wraz z leczeniem się ze złamanego serca nabrał dystansu i stał się cyniczny wobec świata i ludzi, dlatego nonszalancko i bez rozpamiętywania, wciąż przeżywając nieszczęśliwą miłość, odrzucił relację z tytułową Lady Bird z filmu Grety Gerwig. Stan ten nie trwa długo, bo w „Hot Summer Nights” następuje powrót do dawnej młodzieńczości, lecz już nie tak intensywnej. Jako Daniel zaczyna parać się handlem narkotykami, co z kolei bezpośrednio doprowadza go do roli Nicka Sheffa w „Moim pięknym synu”. W narkotykowej ekstazie i otępieniu zostaje tytułowym „Królem”, żeby po wyjściu z nałogu zastanawiać się nad sensem życia jako myśliciel Laurie w „Małych kobietkach”, filozof Gatsby we „W deszczowym dniu w Nowym Jorku” oraz intelektualista Zeffirelli w „Kurierze Francuskim”. Dekadencja i wcześniejsze perypetie doprowadzają go do zbuntowanej ulicznej młodzieży, która w „Nie patrz w górę” kradnie alkohol z hipermarketu, a potem jeździ na deskorolkach. Wraz z końcem świata następuje koniec ziemskiej i ludzkiej epoki postaci Chalameta. Od teraz poszukuje swojego „ja” jako stoicki Paul Atryda z kamienną twarzą. Ciężar władzy sprawia jednak, że postanawia wyrwać się z odpowiedzialności. Trafia jako włóczęga do kolejnego obrazu Luki Gradagnino – „Do ostatniej kości” – aby jako kanibal poczuć odrobinę hipisowskiej wolności.
A to wszystko z zestawem maksymalnie pięciu min.
„Do ostatniej kości” swoją tematyką próbuje zmusić do myślenia o conditio humana, ale niestety na próbach się kończy. W tym filmie środek ciężkości zdecydowanie plasuje się po stronie młodzieżowego romansu, który nieudolnie stara się wznieść młodzieńczą miłość na wyżyny szlachetności. Główna bohaterka, Maren, jest jednowymiarowa i na próżno doszukiwać się w niej iskry refleksji nad jej życiem. Owszem, próbuje ustalić, dlaczego raz na jakiś czas zamiast powiększonego zestawu z Big Maciem musi zjeść przypadkowego przechodnia, ale nie stoi za tym żaden głębszy sens. Chalamet ewidentnie rolę Lee traktuje jako punkt honoru dla rozwoju swojego uniwersum. Swój standardowy zestaw pięciu min zredukował do trzech, ale dla urozmaicenia występuje w kolorowych włosach (żeby nie było zbyt nudno).
Ten pozbawiony jakiejkolwiek chemii i emocji duet staje się lekiem na bezsenność. Ratunkiem byłaby intrygująca historia, lecz „Do ostatniej kości” to nieudana próba pogodzenia filmu o sensie życia, młodzieżowej dramy, płaczliwego romansu i słabego body horroru, który zamiast przyprawiać o estetyczny dyskomfort i dreszczyk emocji, powoduje napady śmiechu. Bohater Marka Rylance’a – podejrzany prześladowca Sully – sprawia wrażenie „doklejonego”, jakby jedynym powodem, dla którego pojawia się w filmie, była ostatnia scena. Niby pojawia się na początku i nawiązuje relację z Maren, ale w trakcie dalszej włóczęgi dziewczyny łatwo o nim zapomnieć. Wyskoczy dopiero pod sam koniec, niczym filip z konopi, żeby wywołać na twarzy widza grymas zażenowania.
Oglądanie nowego obrazu Luki Gadagnino nie było najłatwiejszym seansem. Beznamiętny klimat tej nieangażującej historii bardzo szybko dawał się we znaki. Stały i ograniczony repertuar emocji Chalameta, który rolą Lee rozszerza Uniwersum, nie ułatwiał „wejścia” w opowieść. Wraz z zakończeniem „Do ostatniej kości” kończy się wagabundzkie życie kanibala i powraca wygnaniowe życie księcia Atrydy. Nie jestem przekonana, czy będzie lepsze, ale Timothée Chalamet zapewne z łatwością dołoży cegiełkę do swoich perypetii samotnego bohatera o kamiennej twarzy.
„Do ostatniej kości” („Bones and All”). Reżyseria: Luca Guadagnino. Scenariusz: David Kajganich. Obsada: Taylor Russell, Timothée Chalamet, Mark Rylance, André Holland, Michael Stuhlbarg. Zdjęcia: Arseni Khachaturan. Muzyka: Trent Reznor. Kostiumy: Giulia Piersanti. Stany Zjednoczone, Włochy 2022, 130 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |