
WEŹ ZA SWOJE, ZRÓB SOBIE RAJ. ZBIGNIEWA ROKITY OSWAJANIE I KREOWANIE TOŻSAMOŚCI (ZBIGNIEW ROKITA: 'KAJŚ. GYSZICHTA Ô GORNYM ŚLONSKU')
A
A
A
Polskojęzyczna oraz śląskojęzyczna lektura „Kajś” dają do myślenia. Słyszę wśród znajomych, czytam w mediach społecznościowych, że wiele osób, którym „mała ojczyzna” leży na sercu, rozdaje tę książkę osobom spoza Śląska. Swój egzemplarz otrzymali Leszek Miller, Marek Suski, a podobno nawet Jarosław Kaczyński. Za tym gestem stoi nadzieja, że lektura może pomóc poznać losy ziemi i ludzi, stworzyć porozumienie, płaszczyznę ludzkiej empatii. Za popularnością tej książki stoi także jakieś wewnętrzne przekonanie, że jej siła jest jednająca, pomimo że dotyczy spraw dość hermetycznych, to zdania Rokity nabierają uniwersalnego charakteru i wydźwięku.
Pokaż mi, kim ciekawym jesteś?
Mała wielka historia w wydaniu Zbigniewa Rokity, w tłumaczeniu Grzegorza Kulika, może być przykładem na to, jak współcześnie przyswajać historię w taki sposób, by zyskać drobne pokrzepienie. A kto wie, może nawet coś więcej – utwardzenie tożsamości, osadzenie jej i zdanie z tej przygody uczciwej, niechcącej przypodobać się konkretnemu stronnictwu, relacji. W Rokicie kiełkuje myśl, że bycie Ślązakiem to nie ciężar i coś obcego, jak dotąd mu się zdawało. Okazało się, że ta tożsamościowa karta w katalogu współczesnych mniejszości, deklaracji i masek jest niezmiennie ciekawa, nieszablonowa, a może nawet bardziej atrakcyjna od innych i podatna na „przeróbki”?
Dlatego autor postanawia wykonać mikrohistoryczne, socjologiczne, reporterskie śledztwo, zdobyć wielowymiarową wiedzę o ludzkich losach, o tu i teraz, tam i wtedy, by nabrać ułudnego, a tak potrzebnego przekonania, poczucia bycia „skądś”, by rzec: Słuchejcie, jo je stōnd.
Utropa-Ostropa
Mieć coś kajś oznacza, że się coś zgubiło (Jo to kajś mioł…) lub że się o coś nie dba, nie zależy komuś na czymś (A wjysz kaj to mom? – Kajś! W rzyci!). To leksykalne napięcie tytułu i jego zaimkowość niewiele zapowiadają. Jednocześnie odsyłają nas jednak pod dobry adres: zguba i coś, co jest emocjonalnym wyrzutem, czymś skrywającym ucięty afekt, reakcją obronną.
Podtytuł mówi więcej, opowieść o lokalności pozwala historii opowiadanej przez Rokitę nabrać wyrazu, daje jej wyrazisty punkt zaczepiania i egzystencjalny konkret. Z „Gyszichty ô Gōrnym Ślōnsku” płynie też wskazówka dla innych twórców. Nie można być zanurzonym w śląskości po czubek głowy, bo wtedy nie widać, co jest poza nami.
Zresztą, opowieść wyznawcy „tej dziwnej religii jaką jest Śląsk” (Kutz 2009), nie interesowałaby nikogo poza innymi pasjonatami regionalizmu. Jak w głupkowatej odpowiedzi znanej mi z domu, gdy na pytanie, „kaj je mama”? Odpowiadało się: „– Jak to kaj, ni ma – w maślonce się utopiła”. Z maślonki niewiele widać.
Dlatego opowieść frapuje, kiedy „obserwujemy” proces dochodzenia, człapania, meandrowania wokół głównego przedmiotu rozważań, docierania do rewelacji, faktu poszlaki, czy wniosku, który, jak powiada autor: „Możno mô to jakieś znaczynie. A możno niy mô żodnego” (s. 70).
Rokita reprezentuje typ opowiadacza, który całą swojskość utracił, nie chciał jej, nie była jego bajką, nie była też dla niego żadną ofertą światopoglądową. Jest więc w roli podobnej do tej, którą odgrywa wobec tej lektury czytelnik ogólnopolski.
Lepiej, gdy jest się obok, z oddali widać więcej i to, co się miało raczej „kajś”, zaczyna nabierać znaczenia, zasługuje na opowieść. „Kajś” to taki nieformalny bedeker po śląskich sprawach, duszy – zgrabnie połączony z historią własnego formowania.
Edycja śląska
Przekład Grzegorza Kulika jest kolejną translacją na Śląski książki docenionej i współczesnej. Pierwszą był „Drach”, następnie była „Pokora”, a teraz mamy „Kajś”. Tłumaczenia Kulika mają to do siebie, że w przekładach konsekwentnie wykorzystuje on słowa z tworzonego przez niego – na bazie kwerend – korpusu śląskiej mowy.
Tłumacz nie wynokwio, nie kreuje nowych słów, jeśli sięga po dawną odmianę języka – wskrzesza jedynie warianty udokumentowane. Czytanie „Kajś” szło mi jak z płatka, ślizgałem się po tekście niczym po przyjemnej tkaninie. Kolejna książka po „Drachu”, którą można czytać płynnie i nie napotkać językowych oporów. Pokazuje to tylko, że lektura tekstów spisanych ślabikorzem wymaga krótkiego treningu. Wspaniała robota!
Gdybym miał w ramach recenzenckich obowiązków wskazać jakieś usterki językowe, to faktycznie odnotowałem dwie: „ciepnōł ściepek” (s. 13) oraz „w szłapyôd małpice wrażać zygarek” (s. 35). Pierwsza to pleonazm, tautologia, którą można obronić licencją poetycką tłumacza, ale z drugą jest trudniej. Przecież wiadomo, że szłapy to nogi, tym bardziej, że tłumacz na stronie 243 powtarza tę samą historię i słowa Davida Lloyda George’a o Śląsku danym Polakom jak zegarek małpie (zob. Howard 1989: 46). Recenzenckie uszczypliwości na tym się kończą.
„Moja tożsamość to była fanaberyjō”
Praca, jaką wykonał Rokita jeśli chodzi o „konstruowanie gyszichty” (s. 19), bardzo mi imponuje. Autor próbował dotrzeć do jakichś dowodów, starych fotografii, artefaktów, po których skompletowaniu i odczytaniu mógłby przyznać sobie wirtualny paszport prawdziwego Ślązaka (zob. s. 19).
Jego starania nie dotyczyły wyłącznie pracy na jawie, ale też we śnie. Posiłkował się nawet metodą znaną Witoldowi Gombrowiczowi („Na pięć minut przed zaśnięciem”, „Zdarzenia na brygu Banbury albo stan umysłu F. Zantmana”), starał się uporczywie myśleć na jakiś temat, w tym przypadku o swoich przodkach i rodzinnej historii tuż przed zaśnięciem, by następnie tę fazę majaków spisać. Przyśniła mu się, o zgrozo, prababcia, która wypowiadała wkoło imię i nazwisko Władysław Finazerin (zob. s. 19-20). Brzmi obiecująco? Trochę jak psychopatologiczne połączenie imienia dla przodka – Władysław i środka na trawienie: Finazerin.
Te imiona własne okazały się pustym znaczącym, bez desygnatów. Rokita nie znalazł w archiwach żadnego śladu, który uprawdopodobniłby istnienie kogoś o tym imieniu i nazwisku. Ten fragment doskonale obrazuje ironiczny, osłabiający arbitralność poszukiwań i śledztwa pisarskiego sposób pisania autora. On pożegnał się z nadzieją.
Rokita wie, że jeśli ma być profesjonalizm, to raczej słaby, a fakty to raczej poszlaki podlegające interpretacji zwycięzcy piszącego historię. Reporter-literat nie upiera się też co do znaczenia własnych odkryć i ich wagi. Pięknie powtarza, że może to ma, a może nie ma najmniejszego znaczenia.
Gyszichta mater vitae est
Wielostronna historia Śląska, którą umiejętnie i skrótowo przedstawia autor, polega na udzieleniu głosu przedstawicielom śląskiej wspólnoty i zaznaczeniu lokalnych akcentów. Członkowie jednego stowarzyszenia rewidują na przykład zapis na obelisku zlokalizowanym na Trójstyku Trzech Cesarzy, gdzie słowa „zabory” są zastąpione, słusznie, „granicami”. Wszak, co wielokrotnie było podnoszone, od XIV wieku Śląsk pozostał poza Królestwem Polski i na tych ziemiach nie było zaborów. Wielogłos, z którego korzysta autor, najlepiej uprawomocnia opowieść Rokity.
Tym bardziej jest to dla niego ważne, ponieważ wraz ze śmiercią babć i dziadków zamiera bezpośrednia pamięć uczestników, osób będących świadkami. W konsekwencji tego, że o przeszłości się nie mówiło, Rokita stwierdza: „Ciyrpimy na zbiorowō sklerozã” (s. 104). A wynika ona z braku oficjalnej śląskiej historii, uobecnianej chociażby w śląskojęzycznym „Drachu”. Ktoś przystawił protezę historii do organizmu, który ma wszystkie kończyny, i usiłuje „wmówić” mu, że sztuczna może zastąpić prawdziwą (zob. s. 236).
Kto wie, czy patriotyczne zaangażowanie Ślązaków w powstaniach, wojnach nie wynika właśnie z tego, że należało się „fryzować” i udawać wielkiego Poloka albo Niemca. Rokita powiada: „Na wszystkich fotografijach wykōnanych przed 1945 rokym nosi wōnsik á la Hitler, na niy skorniejszych po wōnsiku niy bydzie już ani śladu. Możno terôz goli się cołki Gōrny Ślōnsk” (s. 113).
Autor nie koncentruje się na partykularnym wymiarze krzywdy, nie faworyzuje swoich i nie epatuje okrucieństwem, które spotkało jego ziomków. Postrzega te kategorie w szerszym kontekście historycznym. Pokazuje liczne ofiary z różnych perspektyw, dostrzega, że wiktymizacja ma uniwersalny wymiar: „Gōrny Ślōnsk je połny ciyrpieniô. Ciyrpieniô i ôfiar, i ôprawcōw. Ale Gōrny Ślōnsk niy ma we swojim ciyrpiyniu wyjōntkowy. Ciyrpiōm Pōmorze, Warmijō, Mazury, Dolny Ślōnsk, ciyrpiom rzesze ludzi” (s. 114).
Uniwersalność i kreowanie tożsamości na wielogłosie
Pisarz ma jednak taki moment, w którym śląska religia przysłania mu przytomny ogląd. Śląskość za bardzo mu „weszła”. Odczuwa on resentyment, ulega bajce o złotym wieku, lepszym „kiedyś”, za starego pjyrwyj. Myśli, że współczesność to atrapa, a śląskość ma być chroniona, jak endemiczna roślina. Obrabiana jak minerał, rektyfikowana, destylowana przez węgiel tak, by istniała jako czysta esencja.
W Rokicie wzrasta żal i złość z każdym wyburzonym domem, familokiem, „starym światem”, który obraca się wniwecz wraz z każdym spalonym w piecu śląskim byfyjem. Zanika konkret, pamięć, przerywa się historyczność. Ogarniała go złość, gdy w sąsiedztwie pojawiał się ktoś obcy, nowy i rozcieńczał lokalny żywioł. Mówi nawet: „Myśla, iże keby istniōł jakiś groźny i skrajny ruch, co by podsycoł te nastroje, to we modości bych mōgdō niego przistōmpić” (s. 139). Ciekawość innego, życzliwość, tolerancja – osłabły w autorze. Niczym Golum, chciał hołubić swój skarb, swój mały Górny Śląsk. Po jakimś czasie, po fazie neofickiego zaangażowania i karmienia śląskich resentymentów, przychodzi otrzeźwienie i autor zauważa, coś, co w mojej ocenie stanowi największy walor „Kajś”. „Niy rozumiołch, iże oba przedmioty były tak samo prawe, a to jo fałszowoł rzeczywistość i fetyszyzowoł przeszłość” (s. 140). Narracje o Śląsku, choć sprzeczne, ideologicznie uzupełniają się w swoim niezgodnym brzmieniu. Są prawdziwe. Ale wymagają dopowiedzenia z jeszcze jednej strony. Każdy medal ma dwie strony i brzeg – mówi pisarz (zob. s. 263).
Autor ma świadomość, że ten świat musi się zmieniać, bo bez zmiany będzie bezpłodny, wykastrowany, przypominający trupa, obwieszonego symbolami, które nic już nikomu nie mówią, nic nie znaczą (zob. s. 142). Rokita zauważa, że w zależności od obranej tożsamości, miał inne zapatrywania na humanistyczne kwestie dotyczące tradycji, włączania i wyłączania nowych elementów do wspólnoty. Z jednej strony – czuł, że zmiana może zaszkodzić górnośląskości, ale z drugiej, w życiu pozaśląskim, codziennym celebrował otwartość i tolerancję. To niezwykła, kradnąca mi serce obserwacja: „mieć rozmajto nôrodowość na rozmajte sprawy” (s. 142).
Poniemieckie, popolskie
Należy jeszcze powiedzieć słów kilka o kwestiach postkolonialnych, postzależnościowych oraz artefaktach z RFN-u. Autor „Królów strzelców” przypomina, że aż do początku lat 70. publiczna telewizja w RFN pokazywała mapę pogodową Niemiec w granicach z 1937 roku, czyli z Dolnym i Górnym Śląskiem (Opole, Gliwice, Zabrze, Bytom) – nadzieja umiera ostatnia? Fakt ten jednak miał ogromne znaczenie i stawać się mógł zarzewiem istotnych konfliktów. Analogicznie – proszę sobie wyobrazić mapy pogody prezentowane w Polsce, uwzględniające wschodnie kresy oraz Zaolzie…
Paczki z Niemiec to element codzienności wielu śląskich domów. Sam pamiętam, nielegalne w mojej grupie wiekowej, piłkarskie korki-wkręty z adidasa, które z dumą nosiłem na treningi i ukrywałem przed sędziami na meczach, a które dostałem po rodzinie z Rajchu. Służyły potem jeszcze mojemu kuzynowi. Z Niemiec mieliśmy też używane AGD, auta, meble, detergenty. Do Niemiec dwa razy wyjeżdżała moja babcia. Miała podwójne obywatelstwo. Zazdrość, pożądanie posiadania i konsumpcji budziły słodycze z Niemiec: misie haribo, gumy do żucia, pepsi, coca. Rokita opisuje w książce cień Efu, snujący się za Ślązakami, a który, jak można przypuszczać, ku radości Slavoja Žižka, towarzyszył im nawet w toalecie, jako inskrypcje na bieliźnie czy pierwsze kostki toaletowe barwiące wodę na niebiesko. Mało tego. W latach 90. popularne były rzeczy z demobilu, niemieckie kurtki wojskowe, kostki, spodnie. Można je było dostać za grosze i bezkarnie nosić emblematy obcych wojsk, przedrzeźniając pajacowatą niefrasobliwością straszną historię naszych dziadków, służących w Wehrmachcie.
Karolina Kuszyk w „Poniemieckie”, książce wydanej w tej samej serii Sulina Czarnego co „Kajś”, opisuje poczucie niewłaściwości, jakichś wstydliwych sekretów związanych z miejscem i przedmiotami domów poniemieckich na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. W górnośląskich domach ten wstyd uobecniał się nieco inaczej i miał związek z odgrywaną przez autochtonów rolą ubogich krewnych tej części rodziny, która zdecydowała się na emigrację do Niemiec. Donaszało się po nich i brało to, co dziś sami oddajemy na dary, wyciągamy na wystawki. O tym też jest „Kajś”.
Jakby to było keby?
Alternatywne historie miejsc, allohistorie, o których wspomina autor „Kajś” (zob. s.197, 199), to po prostu topografie, w których coś poszło nie tak, doszło do zmieszania, w wyniku którego układ zmienił swoje parametry. Takie fizykalne myślenie o miejscach jako o miksturach, w których poprzez zmieszanie dwóch kolorów powstaje trzeci, jest nieobce Rokicie.
„Zôgłymbie to alternatywny Ślōnsk, Ślōnsk, co jego losy niyco inakszyj poszły – tak jak Ślōnsk to alternatywne Zôgłymbie” (s. 205). W tej krótkiej konstatacji mieści się nieomal kosmiczna mądrość, bo taką perspektywę przyjmuje autor. Nauka o możności, potencjalności mówi, że każdy język uznany, skodyfikowany, posiadający instytucje, państwo, wojsko, musiał kiedyś być jakąś nic nieznaczącą mową pasterzy, jakimś argot. Przy odrobinie innym losie, odmiennym „rozdaniu kart” antagonizm zagłębiowsko-śląski, śląsko-podbeskidzki nie istniałby, a jeśli już zaistniał, to stratą czasu będzie jego podsycanie. „Możno to wszyjsko mo jakieś znaczynie. Tak samo dobrze może niy mieć żodnego” (s. 165).
Wziąć za swe
Rokita przełożony przez Kulika na śląski to mocna rzecz, ale nie siłą prężonych muskułów. Dobrą energią tej lektury nie są gniew, resentyment, złość na wyzysk, śląski Czarnobyl, hipsterskie knajpki i ciuchy ze śląskimi napisami, a nawet na postapokalipsy Lipin, Zandki, Załęża. Wyzwala ją raczej świadome i naturalne, pozbawione plemiennych pohukiwań, konstruowanie opowieści o Górnym Śląsku.
Narracja ta jest snuta bez patosu i sentymentu, z reporterską czułością, odpowiedzialną autoironią. We fragmencie opisującym językowe ekskluzywności śląskiego, gdzie użytkownicy godający zdają się onieśmielać rozmówców spoza językowego kręgu swoją zwartością, familiarnością – pada ważna konstatacja o charakterze ogólnym. Poza kabaretem, wygłupami autor, zwłaszcza w dzieciństwie, nie słyszał, by ktoś wykształcony mówił po śląsku (zob. s. 299). Potem, gdy odkrywał swoje pochodzenie, zaczął się przepraszać ze swoją śląskością, towarzyszył mu wstyd, który wyczuwał wokół tego, co śląskie.
Rokita postanowił, że jego „Kajś”, czyli rodzinne strony – zasługują nie tylko na, jak sam nieco humorystycznie zauważa: Jana Kochanowskiego z Rudy Śląskiej (Bronisław Wątroba), Jana Długosza z Bojszów (Alojzy Lysko), Agathę Christie z Tychów (Marcin Melon), Jakuba Wujka z Radzionkowa (Gabriel Tobor), Owidiusza z Żor (Marcin Musiał) (zob. s.292), ale i Ryszarda Kapuścińskiego z Ostropy, Wójtowej Wsi (Zbigniew Rokita).
Tym bardziej, że zdekonstruować Śląsk w porażkach i wzlotach z perspektywy mieszańca, to przybliżyć go naprawdę sporemu audytorium. Tak powstała uwspółcześniona opowieść pozbawiona większych wad i grzechów poprzedniczek. Po lekturze „Kajś” nie mamy wrażenia, że przeczytaliśmy laurkę dla Ślązaków, to dobrze, że nie ma tych wspólnotowych smyczy i socjotechnicznych zadań czy życzeniowych zamówień publicznych.
Okazało się, że ten bedeker po śląskiej duszy może działać w ramach dorosłej pedagogiki, humanizmu nie tylko krajowego: „bo polskość je w pjyrszym lepszym podrynczniku do Polskiego Abo historyje ujarzmiōnô, doszlajfowanô, a podryncznikōw do gōrnoślōnskości niy ma i kożdy mô swoja” (s. 300). A Ty?
LITERATURA:
Howard M.: „The Legacy of the First World War”. W: „Paths to War: New Essays on the Origins of the Second Word War”. Red. R. Boyce, E.M. Robertson. London 1989.
„Śląsk to religia”. Rozmowa Mirosława Mikulskiego z Kazimierzem Kutzem. https://kultura.onet.pl/wiadomosci/slask-to-religia/6tnsm05.
Pokaż mi, kim ciekawym jesteś?
Mała wielka historia w wydaniu Zbigniewa Rokity, w tłumaczeniu Grzegorza Kulika, może być przykładem na to, jak współcześnie przyswajać historię w taki sposób, by zyskać drobne pokrzepienie. A kto wie, może nawet coś więcej – utwardzenie tożsamości, osadzenie jej i zdanie z tej przygody uczciwej, niechcącej przypodobać się konkretnemu stronnictwu, relacji. W Rokicie kiełkuje myśl, że bycie Ślązakiem to nie ciężar i coś obcego, jak dotąd mu się zdawało. Okazało się, że ta tożsamościowa karta w katalogu współczesnych mniejszości, deklaracji i masek jest niezmiennie ciekawa, nieszablonowa, a może nawet bardziej atrakcyjna od innych i podatna na „przeróbki”?
Dlatego autor postanawia wykonać mikrohistoryczne, socjologiczne, reporterskie śledztwo, zdobyć wielowymiarową wiedzę o ludzkich losach, o tu i teraz, tam i wtedy, by nabrać ułudnego, a tak potrzebnego przekonania, poczucia bycia „skądś”, by rzec: Słuchejcie, jo je stōnd.
Utropa-Ostropa
Mieć coś kajś oznacza, że się coś zgubiło (Jo to kajś mioł…) lub że się o coś nie dba, nie zależy komuś na czymś (A wjysz kaj to mom? – Kajś! W rzyci!). To leksykalne napięcie tytułu i jego zaimkowość niewiele zapowiadają. Jednocześnie odsyłają nas jednak pod dobry adres: zguba i coś, co jest emocjonalnym wyrzutem, czymś skrywającym ucięty afekt, reakcją obronną.
Podtytuł mówi więcej, opowieść o lokalności pozwala historii opowiadanej przez Rokitę nabrać wyrazu, daje jej wyrazisty punkt zaczepiania i egzystencjalny konkret. Z „Gyszichty ô Gōrnym Ślōnsku” płynie też wskazówka dla innych twórców. Nie można być zanurzonym w śląskości po czubek głowy, bo wtedy nie widać, co jest poza nami.
Zresztą, opowieść wyznawcy „tej dziwnej religii jaką jest Śląsk” (Kutz 2009), nie interesowałaby nikogo poza innymi pasjonatami regionalizmu. Jak w głupkowatej odpowiedzi znanej mi z domu, gdy na pytanie, „kaj je mama”? Odpowiadało się: „– Jak to kaj, ni ma – w maślonce się utopiła”. Z maślonki niewiele widać.
Dlatego opowieść frapuje, kiedy „obserwujemy” proces dochodzenia, człapania, meandrowania wokół głównego przedmiotu rozważań, docierania do rewelacji, faktu poszlaki, czy wniosku, który, jak powiada autor: „Możno mô to jakieś znaczynie. A możno niy mô żodnego” (s. 70).
Rokita reprezentuje typ opowiadacza, który całą swojskość utracił, nie chciał jej, nie była jego bajką, nie była też dla niego żadną ofertą światopoglądową. Jest więc w roli podobnej do tej, którą odgrywa wobec tej lektury czytelnik ogólnopolski.
Lepiej, gdy jest się obok, z oddali widać więcej i to, co się miało raczej „kajś”, zaczyna nabierać znaczenia, zasługuje na opowieść. „Kajś” to taki nieformalny bedeker po śląskich sprawach, duszy – zgrabnie połączony z historią własnego formowania.
Edycja śląska
Przekład Grzegorza Kulika jest kolejną translacją na Śląski książki docenionej i współczesnej. Pierwszą był „Drach”, następnie była „Pokora”, a teraz mamy „Kajś”. Tłumaczenia Kulika mają to do siebie, że w przekładach konsekwentnie wykorzystuje on słowa z tworzonego przez niego – na bazie kwerend – korpusu śląskiej mowy.
Tłumacz nie wynokwio, nie kreuje nowych słów, jeśli sięga po dawną odmianę języka – wskrzesza jedynie warianty udokumentowane. Czytanie „Kajś” szło mi jak z płatka, ślizgałem się po tekście niczym po przyjemnej tkaninie. Kolejna książka po „Drachu”, którą można czytać płynnie i nie napotkać językowych oporów. Pokazuje to tylko, że lektura tekstów spisanych ślabikorzem wymaga krótkiego treningu. Wspaniała robota!
Gdybym miał w ramach recenzenckich obowiązków wskazać jakieś usterki językowe, to faktycznie odnotowałem dwie: „ciepnōł ściepek” (s. 13) oraz „w szłapyôd małpice wrażać zygarek” (s. 35). Pierwsza to pleonazm, tautologia, którą można obronić licencją poetycką tłumacza, ale z drugą jest trudniej. Przecież wiadomo, że szłapy to nogi, tym bardziej, że tłumacz na stronie 243 powtarza tę samą historię i słowa Davida Lloyda George’a o Śląsku danym Polakom jak zegarek małpie (zob. Howard 1989: 46). Recenzenckie uszczypliwości na tym się kończą.
„Moja tożsamość to była fanaberyjō”
Praca, jaką wykonał Rokita jeśli chodzi o „konstruowanie gyszichty” (s. 19), bardzo mi imponuje. Autor próbował dotrzeć do jakichś dowodów, starych fotografii, artefaktów, po których skompletowaniu i odczytaniu mógłby przyznać sobie wirtualny paszport prawdziwego Ślązaka (zob. s. 19).
Jego starania nie dotyczyły wyłącznie pracy na jawie, ale też we śnie. Posiłkował się nawet metodą znaną Witoldowi Gombrowiczowi („Na pięć minut przed zaśnięciem”, „Zdarzenia na brygu Banbury albo stan umysłu F. Zantmana”), starał się uporczywie myśleć na jakiś temat, w tym przypadku o swoich przodkach i rodzinnej historii tuż przed zaśnięciem, by następnie tę fazę majaków spisać. Przyśniła mu się, o zgrozo, prababcia, która wypowiadała wkoło imię i nazwisko Władysław Finazerin (zob. s. 19-20). Brzmi obiecująco? Trochę jak psychopatologiczne połączenie imienia dla przodka – Władysław i środka na trawienie: Finazerin.
Te imiona własne okazały się pustym znaczącym, bez desygnatów. Rokita nie znalazł w archiwach żadnego śladu, który uprawdopodobniłby istnienie kogoś o tym imieniu i nazwisku. Ten fragment doskonale obrazuje ironiczny, osłabiający arbitralność poszukiwań i śledztwa pisarskiego sposób pisania autora. On pożegnał się z nadzieją.
Rokita wie, że jeśli ma być profesjonalizm, to raczej słaby, a fakty to raczej poszlaki podlegające interpretacji zwycięzcy piszącego historię. Reporter-literat nie upiera się też co do znaczenia własnych odkryć i ich wagi. Pięknie powtarza, że może to ma, a może nie ma najmniejszego znaczenia.
Gyszichta mater vitae est
Wielostronna historia Śląska, którą umiejętnie i skrótowo przedstawia autor, polega na udzieleniu głosu przedstawicielom śląskiej wspólnoty i zaznaczeniu lokalnych akcentów. Członkowie jednego stowarzyszenia rewidują na przykład zapis na obelisku zlokalizowanym na Trójstyku Trzech Cesarzy, gdzie słowa „zabory” są zastąpione, słusznie, „granicami”. Wszak, co wielokrotnie było podnoszone, od XIV wieku Śląsk pozostał poza Królestwem Polski i na tych ziemiach nie było zaborów. Wielogłos, z którego korzysta autor, najlepiej uprawomocnia opowieść Rokity.
Tym bardziej jest to dla niego ważne, ponieważ wraz ze śmiercią babć i dziadków zamiera bezpośrednia pamięć uczestników, osób będących świadkami. W konsekwencji tego, że o przeszłości się nie mówiło, Rokita stwierdza: „Ciyrpimy na zbiorowō sklerozã” (s. 104). A wynika ona z braku oficjalnej śląskiej historii, uobecnianej chociażby w śląskojęzycznym „Drachu”. Ktoś przystawił protezę historii do organizmu, który ma wszystkie kończyny, i usiłuje „wmówić” mu, że sztuczna może zastąpić prawdziwą (zob. s. 236).
Kto wie, czy patriotyczne zaangażowanie Ślązaków w powstaniach, wojnach nie wynika właśnie z tego, że należało się „fryzować” i udawać wielkiego Poloka albo Niemca. Rokita powiada: „Na wszystkich fotografijach wykōnanych przed 1945 rokym nosi wōnsik á la Hitler, na niy skorniejszych po wōnsiku niy bydzie już ani śladu. Możno terôz goli się cołki Gōrny Ślōnsk” (s. 113).
Autor nie koncentruje się na partykularnym wymiarze krzywdy, nie faworyzuje swoich i nie epatuje okrucieństwem, które spotkało jego ziomków. Postrzega te kategorie w szerszym kontekście historycznym. Pokazuje liczne ofiary z różnych perspektyw, dostrzega, że wiktymizacja ma uniwersalny wymiar: „Gōrny Ślōnsk je połny ciyrpieniô. Ciyrpieniô i ôfiar, i ôprawcōw. Ale Gōrny Ślōnsk niy ma we swojim ciyrpiyniu wyjōntkowy. Ciyrpiōm Pōmorze, Warmijō, Mazury, Dolny Ślōnsk, ciyrpiom rzesze ludzi” (s. 114).
Uniwersalność i kreowanie tożsamości na wielogłosie
Pisarz ma jednak taki moment, w którym śląska religia przysłania mu przytomny ogląd. Śląskość za bardzo mu „weszła”. Odczuwa on resentyment, ulega bajce o złotym wieku, lepszym „kiedyś”, za starego pjyrwyj. Myśli, że współczesność to atrapa, a śląskość ma być chroniona, jak endemiczna roślina. Obrabiana jak minerał, rektyfikowana, destylowana przez węgiel tak, by istniała jako czysta esencja.
W Rokicie wzrasta żal i złość z każdym wyburzonym domem, familokiem, „starym światem”, który obraca się wniwecz wraz z każdym spalonym w piecu śląskim byfyjem. Zanika konkret, pamięć, przerywa się historyczność. Ogarniała go złość, gdy w sąsiedztwie pojawiał się ktoś obcy, nowy i rozcieńczał lokalny żywioł. Mówi nawet: „Myśla, iże keby istniōł jakiś groźny i skrajny ruch, co by podsycoł te nastroje, to we modości bych mōgdō niego przistōmpić” (s. 139). Ciekawość innego, życzliwość, tolerancja – osłabły w autorze. Niczym Golum, chciał hołubić swój skarb, swój mały Górny Śląsk. Po jakimś czasie, po fazie neofickiego zaangażowania i karmienia śląskich resentymentów, przychodzi otrzeźwienie i autor zauważa, coś, co w mojej ocenie stanowi największy walor „Kajś”. „Niy rozumiołch, iże oba przedmioty były tak samo prawe, a to jo fałszowoł rzeczywistość i fetyszyzowoł przeszłość” (s. 140). Narracje o Śląsku, choć sprzeczne, ideologicznie uzupełniają się w swoim niezgodnym brzmieniu. Są prawdziwe. Ale wymagają dopowiedzenia z jeszcze jednej strony. Każdy medal ma dwie strony i brzeg – mówi pisarz (zob. s. 263).
Autor ma świadomość, że ten świat musi się zmieniać, bo bez zmiany będzie bezpłodny, wykastrowany, przypominający trupa, obwieszonego symbolami, które nic już nikomu nie mówią, nic nie znaczą (zob. s. 142). Rokita zauważa, że w zależności od obranej tożsamości, miał inne zapatrywania na humanistyczne kwestie dotyczące tradycji, włączania i wyłączania nowych elementów do wspólnoty. Z jednej strony – czuł, że zmiana może zaszkodzić górnośląskości, ale z drugiej, w życiu pozaśląskim, codziennym celebrował otwartość i tolerancję. To niezwykła, kradnąca mi serce obserwacja: „mieć rozmajto nôrodowość na rozmajte sprawy” (s. 142).
Poniemieckie, popolskie
Należy jeszcze powiedzieć słów kilka o kwestiach postkolonialnych, postzależnościowych oraz artefaktach z RFN-u. Autor „Królów strzelców” przypomina, że aż do początku lat 70. publiczna telewizja w RFN pokazywała mapę pogodową Niemiec w granicach z 1937 roku, czyli z Dolnym i Górnym Śląskiem (Opole, Gliwice, Zabrze, Bytom) – nadzieja umiera ostatnia? Fakt ten jednak miał ogromne znaczenie i stawać się mógł zarzewiem istotnych konfliktów. Analogicznie – proszę sobie wyobrazić mapy pogody prezentowane w Polsce, uwzględniające wschodnie kresy oraz Zaolzie…
Paczki z Niemiec to element codzienności wielu śląskich domów. Sam pamiętam, nielegalne w mojej grupie wiekowej, piłkarskie korki-wkręty z adidasa, które z dumą nosiłem na treningi i ukrywałem przed sędziami na meczach, a które dostałem po rodzinie z Rajchu. Służyły potem jeszcze mojemu kuzynowi. Z Niemiec mieliśmy też używane AGD, auta, meble, detergenty. Do Niemiec dwa razy wyjeżdżała moja babcia. Miała podwójne obywatelstwo. Zazdrość, pożądanie posiadania i konsumpcji budziły słodycze z Niemiec: misie haribo, gumy do żucia, pepsi, coca. Rokita opisuje w książce cień Efu, snujący się za Ślązakami, a który, jak można przypuszczać, ku radości Slavoja Žižka, towarzyszył im nawet w toalecie, jako inskrypcje na bieliźnie czy pierwsze kostki toaletowe barwiące wodę na niebiesko. Mało tego. W latach 90. popularne były rzeczy z demobilu, niemieckie kurtki wojskowe, kostki, spodnie. Można je było dostać za grosze i bezkarnie nosić emblematy obcych wojsk, przedrzeźniając pajacowatą niefrasobliwością straszną historię naszych dziadków, służących w Wehrmachcie.
Karolina Kuszyk w „Poniemieckie”, książce wydanej w tej samej serii Sulina Czarnego co „Kajś”, opisuje poczucie niewłaściwości, jakichś wstydliwych sekretów związanych z miejscem i przedmiotami domów poniemieckich na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. W górnośląskich domach ten wstyd uobecniał się nieco inaczej i miał związek z odgrywaną przez autochtonów rolą ubogich krewnych tej części rodziny, która zdecydowała się na emigrację do Niemiec. Donaszało się po nich i brało to, co dziś sami oddajemy na dary, wyciągamy na wystawki. O tym też jest „Kajś”.
Jakby to było keby?
Alternatywne historie miejsc, allohistorie, o których wspomina autor „Kajś” (zob. s.197, 199), to po prostu topografie, w których coś poszło nie tak, doszło do zmieszania, w wyniku którego układ zmienił swoje parametry. Takie fizykalne myślenie o miejscach jako o miksturach, w których poprzez zmieszanie dwóch kolorów powstaje trzeci, jest nieobce Rokicie.
„Zôgłymbie to alternatywny Ślōnsk, Ślōnsk, co jego losy niyco inakszyj poszły – tak jak Ślōnsk to alternatywne Zôgłymbie” (s. 205). W tej krótkiej konstatacji mieści się nieomal kosmiczna mądrość, bo taką perspektywę przyjmuje autor. Nauka o możności, potencjalności mówi, że każdy język uznany, skodyfikowany, posiadający instytucje, państwo, wojsko, musiał kiedyś być jakąś nic nieznaczącą mową pasterzy, jakimś argot. Przy odrobinie innym losie, odmiennym „rozdaniu kart” antagonizm zagłębiowsko-śląski, śląsko-podbeskidzki nie istniałby, a jeśli już zaistniał, to stratą czasu będzie jego podsycanie. „Możno to wszyjsko mo jakieś znaczynie. Tak samo dobrze może niy mieć żodnego” (s. 165).
Wziąć za swe
Rokita przełożony przez Kulika na śląski to mocna rzecz, ale nie siłą prężonych muskułów. Dobrą energią tej lektury nie są gniew, resentyment, złość na wyzysk, śląski Czarnobyl, hipsterskie knajpki i ciuchy ze śląskimi napisami, a nawet na postapokalipsy Lipin, Zandki, Załęża. Wyzwala ją raczej świadome i naturalne, pozbawione plemiennych pohukiwań, konstruowanie opowieści o Górnym Śląsku.
Narracja ta jest snuta bez patosu i sentymentu, z reporterską czułością, odpowiedzialną autoironią. We fragmencie opisującym językowe ekskluzywności śląskiego, gdzie użytkownicy godający zdają się onieśmielać rozmówców spoza językowego kręgu swoją zwartością, familiarnością – pada ważna konstatacja o charakterze ogólnym. Poza kabaretem, wygłupami autor, zwłaszcza w dzieciństwie, nie słyszał, by ktoś wykształcony mówił po śląsku (zob. s. 299). Potem, gdy odkrywał swoje pochodzenie, zaczął się przepraszać ze swoją śląskością, towarzyszył mu wstyd, który wyczuwał wokół tego, co śląskie.
Rokita postanowił, że jego „Kajś”, czyli rodzinne strony – zasługują nie tylko na, jak sam nieco humorystycznie zauważa: Jana Kochanowskiego z Rudy Śląskiej (Bronisław Wątroba), Jana Długosza z Bojszów (Alojzy Lysko), Agathę Christie z Tychów (Marcin Melon), Jakuba Wujka z Radzionkowa (Gabriel Tobor), Owidiusza z Żor (Marcin Musiał) (zob. s.292), ale i Ryszarda Kapuścińskiego z Ostropy, Wójtowej Wsi (Zbigniew Rokita).
Tym bardziej, że zdekonstruować Śląsk w porażkach i wzlotach z perspektywy mieszańca, to przybliżyć go naprawdę sporemu audytorium. Tak powstała uwspółcześniona opowieść pozbawiona większych wad i grzechów poprzedniczek. Po lekturze „Kajś” nie mamy wrażenia, że przeczytaliśmy laurkę dla Ślązaków, to dobrze, że nie ma tych wspólnotowych smyczy i socjotechnicznych zadań czy życzeniowych zamówień publicznych.
Okazało się, że ten bedeker po śląskiej duszy może działać w ramach dorosłej pedagogiki, humanizmu nie tylko krajowego: „bo polskość je w pjyrszym lepszym podrynczniku do Polskiego Abo historyje ujarzmiōnô, doszlajfowanô, a podryncznikōw do gōrnoślōnskości niy ma i kożdy mô swoja” (s. 300). A Ty?
LITERATURA:
Howard M.: „The Legacy of the First World War”. W: „Paths to War: New Essays on the Origins of the Second Word War”. Red. R. Boyce, E.M. Robertson. London 1989.
„Śląsk to religia”. Rozmowa Mirosława Mikulskiego z Kazimierzem Kutzem. https://kultura.onet.pl/wiadomosci/slask-to-religia/6tnsm05.
Zbigniew Rokita: „Kajś. Gyszichta ô Gōrnym Ślōnsku”. Przeł. Grzegorz Kulik. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2022 [seria: Sulina].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |