KOMU BIJE DZWON? (PETER BRANNEN: 'KOŃCE ŚWIATA. NIESAMOWITA OPOWIEŚĆ O TYM, JAK WYMIERAŁA NASZA PLANETA')
A
A
A
Ile razy kończył się świat? To pytanie tylko na pozór paradoksalne, a odpowiedź na nie bynajmniej nie należy do najłatwiejszych. Po pierwsze, przeczy ono „logice apokaliptycznej”, którą chętnie zaprzęgamy do działania w naukach humanistycznych, a także w naszym codziennym życiu. By się o tym przekonać, możemy sięgnąć po dokonane przez Macieja Jakubowiaka rozróżnienie pomiędzy „rzeczownikowym” a „przymiotnikowym” końcem świata (2021 :17). Ten pierwszy to, chciałoby się powiedzieć, koniec prawdziwy – ostateczny, wieńczący całe istnienie, stojący u kresu życia i (wszech)świata. Wbrew znanemu powiedzeniu Fredericka Jamesona/Slavoja Žižka („łatwiej wyobrazić nam sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu” [cyt. za Frase 2017]), tego rodzaju koniec trudno sobie zwizualizować (czy po końcu w ogóle będą możliwe jakieś wizualizacje?).
Na szczęście mamy jeszcze ten drugi – koniec przymiotnikowy. Oznacza on po prostu radykalną zmianę: koniec jakiegoś świata, po którym zawsze następuje coś nowego. Dajmy na to: koniec epoki bakterii beztlenowych, zmiecionych z powierzchni Ziemi ok. 2 mld lat temu. Albo koniec dinozaurów, najprawdopodobniej spowodowany niefortunną koincydencją uderzenia w Ziemię olbrzymiej asteroidy oraz epizodu wulkanicznego na terenie dzisiejszych Indii. Po prawdzie, ten ostatni nie całkiem się sprawdza nawet jako koniec przymiotnikowy, skoro współczesne ptaki to właściwie latające dinozaury – terapody, czyli przedstawiciele tego samego podrzędu, co słynny Tyrannosaurus rex.
Odpowiedź na pytanie, ile razy kończył się świat, nie jest łatwa także dlatego, że – po drugie – zależy od przyjętej perspektywy. Nie bez powodu pokolenie II wojny światowej nazwano pokoleniem „spełnionej apokalipsy”, gdyż rzeczywiście doświadczyło ono dramatycznego końca świata, jaki znało. W obrębie ludzkiej historii takich lokalnych i globalnych końców było wiele – od epidemii dżumy, która zdziesiątkowała XIV-wieczną Europę, przez masakrę rdzennych mieszkańców obu Ameryk, po ludobójstwo w Kongu Belgijskim. Perspektywa znacząco się jednak zmienia, gdy przyjmiemy geologiczne skale czasowe. Bynajmniej nie relatywizują one nieszczęść i zbrodni, ale, by tak rzec, przywracają właściwe proporcje. Wówczas okazuje się, że historia Homo sapiens, który pojawił się na Ziemi ok. 200 tys. lat temu, to jedynie skromny wyimek historii Ziemi.
Peter Brannen, autor książki „Końce świata. Niesamowita opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta”, proponuje prosty eksperyment, który pozwala lepiej zrozumieć te niesamowite skale. Gdybyśmy postanowili odbyć wirtualny spacer w głąb historii naszej planety, rozpoczynając od współczesności, a kończąc na powstaniu Ziemi ok. 4,5 mld lat temu, w którym każdy krok równałby się 100 latom, zaledwie po 20 krokach spotkalibyśmy Jezusa. Kilka tuzinów wystarczyłoby, by przejść całą zapisaną historię ludzkości. Aby przebyć pozostałą część dziejów planety, „musielibyśmy pokonywać 30 kilometrów dziennie każdego dnia przez cztery lata” (s. 25).
I właśnie, geologicznie rzecz biorąc, w historii wyższych form życia na Ziemi (swoją drogą, liczącej zaledwie 579 mln lat) doszło do tej pory do pięciu końców świata – pięciu masowych wymierań, którym poświęcona jest książka amerykańskiego dziennikarza. Masowe wymieranie definiuje się jako wyginięcie w ciągu ok. miliona lat co najmniej połowy żyjących gatunków. Wydaje się, że milion lat to dość długi okres, jednak z punktu widzenia geologii to właściwie chwila. Co więcej, Brannen pokazuje, że wymierania często odbywały się w błyskawicznym tempie dziesiątków tysięcy lat. Wbrew hollywoodzkim fantazjom, najczęściej też wywoływały je nie czynniki zewnętrzne (takie jak uderzenie meteorytu), ale siły samej geologii. Na naszą planetę spojrzeć można jako na swego rodzaju globalny termostat, który przez znakomitą większość czasu działa niezawodnie i utrzymuje stabilne warunki sprzyjające różnym formom życia. Raz na jakiś czas, co kilkadziesiąt milionów lat, coś w tym mechanizmie się jednak zacina. Wtedy nadchodzi koniec.
W „Końcach świata” nie mamy jednak do czynienia z przebieżką przez chronologię tych wydarzeń. Owszem, Brannen z imponującą ścisłością tłumaczy rozmaite mechanizmy prowadzące do kolejnych wymierań. Z dużą dbałością o szczegóły opisuje też przebieg i specyfikę poszczególnych katastrofalnych epizodów, co czasem działa na jego retoryczną niekorzyść (są w książce pewne dłużyzny), generalnie jednak robi duże wrażenie. „Końce świata” to publikacja popularnonaukowa „w starym stylu”. Brannen nie opatruje rozważań nadmiarem storytellingu (ponoć niezbędnego, jeśli chcemy „sprzedać” naszą opowieść), stawia raczej na rzetelność naukową i wierzy chyba, że sama tematyka jest na tyle pociągająca, że nie potrzebuje nazbyt wielu narracyjnych ozdobników.
Opowieść o pięciu masowych wymieraniach – kolejno: dewońskim, permskim, triasowym, kredowym i plejstoceńskim, a wszystkie one poprzedzone najwcześniejszym wymieraniem ordowickim – rzeczywiście budzi fascynację, a nierzadko też przeraża, uzmysławia bowiem, że życie na Ziemi dosłownie wisi na włosku. Choć Brannen robi wiele, by nie uprzywilejowywać wymierania kredowego, czyli tego najbardziej „spektakularnego”, gdy po ponad 100 mln lat dominacji na naszej planecie wyginęły dinozaury lądowe, to właśnie opis ich wymierania wyjątkowo pobudza wyobraźnię. Siła uderzenia asteroidy o średnicy ponad 10 km była tak wielka, że zdaniem niektórych badaczy „większość dinozaurów dosłownie upiekła się na miejscu” (s. 269), a wywołane nim trzęsienie ziemi musiało mieć siłę 12 stopni, „które… cóż, nie ma czegoś takiego jak trzęsienie ziemi o sile 12 stopni, bo skorupa ziemska nie jest w stanie zmagazynować takiej ilości energii” (s. 273). Mimo całej spektakularności wymierania kredowego zdaniem Brannena nie było ono jednak ani trochę tak straszne jak horror wymierania permskiego sprzed 252 mln lat – „najgorszego wydarzenia w dziejach życia na Ziemi” (s. 147), o czym świadczy choćby fakt, że w jego następstwie z zapisu kopalnego na 10 mln lat zniknęły drzewa.
Tak naprawdę jednak pod przykrywką książki o końcach świata amerykański dziennikarz realizuje dwa inne cele. Po pierwsze, opowieść o każdym masowym wymieraniu jest jednocześnie opowieścią o czymś, co biolog Chris D. Thomas nazywa „masowym genesis” (2017: 210) – szybszym lub wolniejszym, czasem żmudnym, a czasem zaskakująca szybkim odradzaniem się życia po kolejnych katastrofach. Tempo i zakres tego procesu zależy od szeregu czynników takich jak ukształtowanie płyt tektonicznych Ziemi (np. po wymieraniu permskim znacznie utrudniało je istnienie Pangei, z kolei rozerwanie Pangei samo stało się przyczyną wymierania triasowego), zakwaszenia oceanów, stabilności bądź wahania cyklu węglowego, ilości energii słonecznej docierającej do Ziemi itd. Niemniej jednak „wskutek największych masowych wymierań planecie udaje się właściwie coś więcej, niż tylko przeżyć – rozkwita na nowo” (s. 199). Wytrwałość życia – jego zdolność do przetrwania w rozmaitych refugiach – daje nadzieję, że kolejne masowe wymierania również nie spustoszą go całkowicie. Przynajmniej do czasu, gdy za 800 mln-1,3 mld lat na skutek jaśnienia Słońca dokona się ten ostatni, „rzeczownikowy” koniec, którego pożegnalnym akordem będzie wymarcie ostatnich bakterii za 1,6 mld lat.
„Końce świata” spełniają też – po drugie – wyraźną funkcję ostrzegawczą. Brannen właściwie na każdym kroku przypomina, że współczesna działalność człowieka uruchamia procesy, które do złudzenia przypominają to, co działo się podczas poprzednich masowych wymierań. Jak to ujmował Marcin Popkiewicz, „Przeprowadzamy bezprecedensowy eksperyment geoinżynieryjny na skalę globalną, nie mając pojęcia, co właściwie czynimy” (2016: 393). Rzecz jednak w tym, że gdyby się zastanowić, doskonale wiemy, co czynimy. „Nasz dzisiejszy eksperyment – intensywne wprowadzanie olbrzymich ilości dwutlenku węgla do atmosfery – w geologicznej przeszłości został przeprowadzony wiele razy i wiadomo, że nigdy nie kończy się dobrze” (s. 14-15). Przeszłe masowe wymierania powinny być więc dla nas lekcją, ponieważ w różnych okresach możemy odnaleźć zjawiska niepokojąco analogiczne do tych, które obserwujemy obecnie, a także prześledzić ich dokładne konsekwencje. Pod koniec ordowiku doszło do podobnego wzrostu temperatur i poziomu mórz, co ten zapowiadany przez dzisiejsze trendy. Aktualne zakwaszenie oceanu (według szacunków najwyższe od 300 mln lat) na pewno zmieni oblicze naszego świata, i to w skali kilku dekad, ponieważ tak działało w geologicznej przeszłości. Niektóre z modeli przewidują, że zmierzamy w linii prostej do sytuacji, która będzie odpowiednikiem paleoceńsko-eoceńskiego maksimum termicznego, gdy globalna temperatura podskoczyła o 5 do 8 stopni Celsjusza.
Co ciekawe, Brannen (ustami paleontologa Douga Erwina) nie zgadza się z coraz popularniejszą hipotezą, że żyjemy w czasach szóstego masowego wymierania (zob. Kolbert 2022). Ściślej rzecz ujmując, twierdzi, że nie wiemy i nie możemy wiedzieć, czy ono już się wydarza. Jak to obrazowo tłumaczy autor „Końców świata”, zbliżanie się do masowego wymierania przypomina zbliżanie się do horyzontu zdarzeń czarnej dziury: nie sposób przewidzieć, kiedy go przekroczymy, ale jeśli już to nastąpi, będzie po wszystkim. Kaskadowy, nieliniowy charakter wymierania sprawia, że nie da się z tej drogi zawrócić, co przypomina o takich pojęciach z zakresu klimatologii jak punkty krytyczne systemu klimatycznego czy 9 granic planetarnych (spośród których najpewniej przekroczyliśmy już 5).
Fakt, że nie wiemy, czy trwa szóste masowe wymieranie, tak naprawdę nie jest więc żadnym pocieszeniem. W charakterze podsumowania pozwolę sobie więc na dłuższy cytat z rozmowy Brannena z Lee Kumpem, kierownikiem Katedry Nauk o Ziemi na Uniwersytecie Pensylwanii:
„Niektóre z tych permskich scenariuszy wydawały się przerażające, więc spytałem Kumpa, czy porównania do współczesności są naprawdę uzasadnione.
– Cóż, dzisiejsze tempo wyrzucania dwutlenku węgla do atmosfery jest, według naszych najlepszych szacunków, dziesięć razy szybsze niż było pod koniec permu. A tempo ma znaczenie. Tak więc tworzymy bardzo trudne środowisko dla adaptacji organizmów żywych, a zmianę tę narzucamy być może dziesięć razy szybciej niż najgorsze wydarzenia w dziejach Ziemi.
– Wymowne podsumowanie.
Znów się zaśmiał.
– Nie żebym był czarnowidzem” (s. 198).
LITERATURA:
Frase P. [2017]: „Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie”. Przeł. M. Jedliński. https://krytykapolityczna.pl/swiat/cztery-przyszlosci-po-kapitalizmie/.
Jakubowiak M.: „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Wołowiec 2021.
Kolbert E.: „Szóste wymieranie. Historia nienaturalna”. Przeł. P. Grzegorzewski, T. Grzegorzewska. Warszawa 2022.
Popkiewicz M.: „Świat na rozdrożu”. Katowice 2016.
Thomas Ch.D.: „Inheritors of the Earth. How Nature Is Thriving in an Age of Extinction”. New York 2017
Na szczęście mamy jeszcze ten drugi – koniec przymiotnikowy. Oznacza on po prostu radykalną zmianę: koniec jakiegoś świata, po którym zawsze następuje coś nowego. Dajmy na to: koniec epoki bakterii beztlenowych, zmiecionych z powierzchni Ziemi ok. 2 mld lat temu. Albo koniec dinozaurów, najprawdopodobniej spowodowany niefortunną koincydencją uderzenia w Ziemię olbrzymiej asteroidy oraz epizodu wulkanicznego na terenie dzisiejszych Indii. Po prawdzie, ten ostatni nie całkiem się sprawdza nawet jako koniec przymiotnikowy, skoro współczesne ptaki to właściwie latające dinozaury – terapody, czyli przedstawiciele tego samego podrzędu, co słynny Tyrannosaurus rex.
Odpowiedź na pytanie, ile razy kończył się świat, nie jest łatwa także dlatego, że – po drugie – zależy od przyjętej perspektywy. Nie bez powodu pokolenie II wojny światowej nazwano pokoleniem „spełnionej apokalipsy”, gdyż rzeczywiście doświadczyło ono dramatycznego końca świata, jaki znało. W obrębie ludzkiej historii takich lokalnych i globalnych końców było wiele – od epidemii dżumy, która zdziesiątkowała XIV-wieczną Europę, przez masakrę rdzennych mieszkańców obu Ameryk, po ludobójstwo w Kongu Belgijskim. Perspektywa znacząco się jednak zmienia, gdy przyjmiemy geologiczne skale czasowe. Bynajmniej nie relatywizują one nieszczęść i zbrodni, ale, by tak rzec, przywracają właściwe proporcje. Wówczas okazuje się, że historia Homo sapiens, który pojawił się na Ziemi ok. 200 tys. lat temu, to jedynie skromny wyimek historii Ziemi.
Peter Brannen, autor książki „Końce świata. Niesamowita opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta”, proponuje prosty eksperyment, który pozwala lepiej zrozumieć te niesamowite skale. Gdybyśmy postanowili odbyć wirtualny spacer w głąb historii naszej planety, rozpoczynając od współczesności, a kończąc na powstaniu Ziemi ok. 4,5 mld lat temu, w którym każdy krok równałby się 100 latom, zaledwie po 20 krokach spotkalibyśmy Jezusa. Kilka tuzinów wystarczyłoby, by przejść całą zapisaną historię ludzkości. Aby przebyć pozostałą część dziejów planety, „musielibyśmy pokonywać 30 kilometrów dziennie każdego dnia przez cztery lata” (s. 25).
I właśnie, geologicznie rzecz biorąc, w historii wyższych form życia na Ziemi (swoją drogą, liczącej zaledwie 579 mln lat) doszło do tej pory do pięciu końców świata – pięciu masowych wymierań, którym poświęcona jest książka amerykańskiego dziennikarza. Masowe wymieranie definiuje się jako wyginięcie w ciągu ok. miliona lat co najmniej połowy żyjących gatunków. Wydaje się, że milion lat to dość długi okres, jednak z punktu widzenia geologii to właściwie chwila. Co więcej, Brannen pokazuje, że wymierania często odbywały się w błyskawicznym tempie dziesiątków tysięcy lat. Wbrew hollywoodzkim fantazjom, najczęściej też wywoływały je nie czynniki zewnętrzne (takie jak uderzenie meteorytu), ale siły samej geologii. Na naszą planetę spojrzeć można jako na swego rodzaju globalny termostat, który przez znakomitą większość czasu działa niezawodnie i utrzymuje stabilne warunki sprzyjające różnym formom życia. Raz na jakiś czas, co kilkadziesiąt milionów lat, coś w tym mechanizmie się jednak zacina. Wtedy nadchodzi koniec.
W „Końcach świata” nie mamy jednak do czynienia z przebieżką przez chronologię tych wydarzeń. Owszem, Brannen z imponującą ścisłością tłumaczy rozmaite mechanizmy prowadzące do kolejnych wymierań. Z dużą dbałością o szczegóły opisuje też przebieg i specyfikę poszczególnych katastrofalnych epizodów, co czasem działa na jego retoryczną niekorzyść (są w książce pewne dłużyzny), generalnie jednak robi duże wrażenie. „Końce świata” to publikacja popularnonaukowa „w starym stylu”. Brannen nie opatruje rozważań nadmiarem storytellingu (ponoć niezbędnego, jeśli chcemy „sprzedać” naszą opowieść), stawia raczej na rzetelność naukową i wierzy chyba, że sama tematyka jest na tyle pociągająca, że nie potrzebuje nazbyt wielu narracyjnych ozdobników.
Opowieść o pięciu masowych wymieraniach – kolejno: dewońskim, permskim, triasowym, kredowym i plejstoceńskim, a wszystkie one poprzedzone najwcześniejszym wymieraniem ordowickim – rzeczywiście budzi fascynację, a nierzadko też przeraża, uzmysławia bowiem, że życie na Ziemi dosłownie wisi na włosku. Choć Brannen robi wiele, by nie uprzywilejowywać wymierania kredowego, czyli tego najbardziej „spektakularnego”, gdy po ponad 100 mln lat dominacji na naszej planecie wyginęły dinozaury lądowe, to właśnie opis ich wymierania wyjątkowo pobudza wyobraźnię. Siła uderzenia asteroidy o średnicy ponad 10 km była tak wielka, że zdaniem niektórych badaczy „większość dinozaurów dosłownie upiekła się na miejscu” (s. 269), a wywołane nim trzęsienie ziemi musiało mieć siłę 12 stopni, „które… cóż, nie ma czegoś takiego jak trzęsienie ziemi o sile 12 stopni, bo skorupa ziemska nie jest w stanie zmagazynować takiej ilości energii” (s. 273). Mimo całej spektakularności wymierania kredowego zdaniem Brannena nie było ono jednak ani trochę tak straszne jak horror wymierania permskiego sprzed 252 mln lat – „najgorszego wydarzenia w dziejach życia na Ziemi” (s. 147), o czym świadczy choćby fakt, że w jego następstwie z zapisu kopalnego na 10 mln lat zniknęły drzewa.
Tak naprawdę jednak pod przykrywką książki o końcach świata amerykański dziennikarz realizuje dwa inne cele. Po pierwsze, opowieść o każdym masowym wymieraniu jest jednocześnie opowieścią o czymś, co biolog Chris D. Thomas nazywa „masowym genesis” (2017: 210) – szybszym lub wolniejszym, czasem żmudnym, a czasem zaskakująca szybkim odradzaniem się życia po kolejnych katastrofach. Tempo i zakres tego procesu zależy od szeregu czynników takich jak ukształtowanie płyt tektonicznych Ziemi (np. po wymieraniu permskim znacznie utrudniało je istnienie Pangei, z kolei rozerwanie Pangei samo stało się przyczyną wymierania triasowego), zakwaszenia oceanów, stabilności bądź wahania cyklu węglowego, ilości energii słonecznej docierającej do Ziemi itd. Niemniej jednak „wskutek największych masowych wymierań planecie udaje się właściwie coś więcej, niż tylko przeżyć – rozkwita na nowo” (s. 199). Wytrwałość życia – jego zdolność do przetrwania w rozmaitych refugiach – daje nadzieję, że kolejne masowe wymierania również nie spustoszą go całkowicie. Przynajmniej do czasu, gdy za 800 mln-1,3 mld lat na skutek jaśnienia Słońca dokona się ten ostatni, „rzeczownikowy” koniec, którego pożegnalnym akordem będzie wymarcie ostatnich bakterii za 1,6 mld lat.
„Końce świata” spełniają też – po drugie – wyraźną funkcję ostrzegawczą. Brannen właściwie na każdym kroku przypomina, że współczesna działalność człowieka uruchamia procesy, które do złudzenia przypominają to, co działo się podczas poprzednich masowych wymierań. Jak to ujmował Marcin Popkiewicz, „Przeprowadzamy bezprecedensowy eksperyment geoinżynieryjny na skalę globalną, nie mając pojęcia, co właściwie czynimy” (2016: 393). Rzecz jednak w tym, że gdyby się zastanowić, doskonale wiemy, co czynimy. „Nasz dzisiejszy eksperyment – intensywne wprowadzanie olbrzymich ilości dwutlenku węgla do atmosfery – w geologicznej przeszłości został przeprowadzony wiele razy i wiadomo, że nigdy nie kończy się dobrze” (s. 14-15). Przeszłe masowe wymierania powinny być więc dla nas lekcją, ponieważ w różnych okresach możemy odnaleźć zjawiska niepokojąco analogiczne do tych, które obserwujemy obecnie, a także prześledzić ich dokładne konsekwencje. Pod koniec ordowiku doszło do podobnego wzrostu temperatur i poziomu mórz, co ten zapowiadany przez dzisiejsze trendy. Aktualne zakwaszenie oceanu (według szacunków najwyższe od 300 mln lat) na pewno zmieni oblicze naszego świata, i to w skali kilku dekad, ponieważ tak działało w geologicznej przeszłości. Niektóre z modeli przewidują, że zmierzamy w linii prostej do sytuacji, która będzie odpowiednikiem paleoceńsko-eoceńskiego maksimum termicznego, gdy globalna temperatura podskoczyła o 5 do 8 stopni Celsjusza.
Co ciekawe, Brannen (ustami paleontologa Douga Erwina) nie zgadza się z coraz popularniejszą hipotezą, że żyjemy w czasach szóstego masowego wymierania (zob. Kolbert 2022). Ściślej rzecz ujmując, twierdzi, że nie wiemy i nie możemy wiedzieć, czy ono już się wydarza. Jak to obrazowo tłumaczy autor „Końców świata”, zbliżanie się do masowego wymierania przypomina zbliżanie się do horyzontu zdarzeń czarnej dziury: nie sposób przewidzieć, kiedy go przekroczymy, ale jeśli już to nastąpi, będzie po wszystkim. Kaskadowy, nieliniowy charakter wymierania sprawia, że nie da się z tej drogi zawrócić, co przypomina o takich pojęciach z zakresu klimatologii jak punkty krytyczne systemu klimatycznego czy 9 granic planetarnych (spośród których najpewniej przekroczyliśmy już 5).
Fakt, że nie wiemy, czy trwa szóste masowe wymieranie, tak naprawdę nie jest więc żadnym pocieszeniem. W charakterze podsumowania pozwolę sobie więc na dłuższy cytat z rozmowy Brannena z Lee Kumpem, kierownikiem Katedry Nauk o Ziemi na Uniwersytecie Pensylwanii:
„Niektóre z tych permskich scenariuszy wydawały się przerażające, więc spytałem Kumpa, czy porównania do współczesności są naprawdę uzasadnione.
– Cóż, dzisiejsze tempo wyrzucania dwutlenku węgla do atmosfery jest, według naszych najlepszych szacunków, dziesięć razy szybsze niż było pod koniec permu. A tempo ma znaczenie. Tak więc tworzymy bardzo trudne środowisko dla adaptacji organizmów żywych, a zmianę tę narzucamy być może dziesięć razy szybciej niż najgorsze wydarzenia w dziejach Ziemi.
– Wymowne podsumowanie.
Znów się zaśmiał.
– Nie żebym był czarnowidzem” (s. 198).
LITERATURA:
Frase P. [2017]: „Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie”. Przeł. M. Jedliński. https://krytykapolityczna.pl/swiat/cztery-przyszlosci-po-kapitalizmie/.
Jakubowiak M.: „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Wołowiec 2021.
Kolbert E.: „Szóste wymieranie. Historia nienaturalna”. Przeł. P. Grzegorzewski, T. Grzegorzewska. Warszawa 2022.
Popkiewicz M.: „Świat na rozdrożu”. Katowice 2016.
Thomas Ch.D.: „Inheritors of the Earth. How Nature Is Thriving in an Age of Extinction”. New York 2017
Peter Brannen: „Końce świata. Niesamowita opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta”. Przeł. Ewa Ratajczyk. Znak. Kraków 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |