
SNY O MARLONIE BRANDO ('PLEASE BABY PLEASE')
A
A
A
„Please Baby Please” jest dystrybuowany przez platformę MUBI i stanowi część sekcji „THE NEW AUTEURS”. MUBI to jedyny nadzorowany przez kuratorów streaming dostępny w Polsce. W bibliotece znajdziemy między innymi klasyki kina, filmy klasy B i nowości z festiwali. Niestety większość obrazów tam dostępnych nie ma wcześniej w Polsce dystrybucji kinowej ani festiwalowej, a i omawiany film nie stanowi wyjątku.
1956, Lower East Side, członkowie młodocianego gangu „Young Gents” w rytm muzyki maszerują spowitymi mgłą uliczkami. Polowanie dobiega końca, gdy na ich drodze staje para. Chłopaki już zadbają o to, by ten wieczorny spacer był niezapomniany, ewentualnie ostatni. Po drugiej stronie ulicy całe zajście bezczynnie obserwują Suze (Andrea Riseborough) i Arthur (Harry Melling). Co zamieniło małżeństwo w kamień? Strach? Ekscytacja? A może podniecenie? Chuligani zaspokoili już swoją żądzę krwi, zmuszają parę do zdradzenia adresu i puszczają wolno. Dzięki tej łasce rozpoczyna się opowieść o poszukiwaniu własnego „ja”.
Relacjonując przyjaciołom przebieg niedawnych wydarzeń, zakochani przyjmują odmienne postawy. Ona sama mówi, że chciałaby być jak odgrywany przez Brando Stanley Kowalsky: silny, władczy, brutalny. Działalność „Yung Gents” napawa ją ekscytacją, sama chętnie by komuś przyłożyła. On nie chce mieć nic wspólnego z przemocą. Mówi, że nie będzie dzikusem tylko dlatego, że urodził się mężczyzną. Ale i on niedługo myśli o ofiarach, bo jego zmysły wędrują w kierunku szefa gangu, Teddy’ego (Karl Glusman), utożsamiającego innego Brando – tym razem motocyklistę z „Dzikiego”. Arthur jednak ani myśli dzielić się z grupą swoimi pragnieniami.
Przed obsadę wybija się to, co w tle – stawiająca na sztuczność scenografia, plastikowe, jak z domku dla lalek, sprzęty AGD, neonowe śmieci i śmietniki na ulicach. Puste ściany w mieszkaniach bohaterów pełne nudnych i brzydkich kolorów: żółci, zieleni, brązów. Błękit, fiolet i czerwień pojawiają się w miejscach lub wizjach, w których przedmioty przejmują barwę oświetlających ich neonów, a Suze i Arthur mogą być sobą. Jednym z takich miejsc jest niebiesko-biały apartament, a w nim tajemnicza sąsiadka z poddasza, Maureen (fantastyczne cameo Demi Moore). Niezwracająca uwagi na wiecznie nieobecnego męża, samotna w mieszkaniu pełnym pornografii, nie przejmuje się tym, co powiedzą ludzie. Maureen nie ma czasu na dłuższe rozmowy, śpiesznie wychodzi z kochankiem, zostawia mieszkanie w rękach Suze, a ta, zainspirowana spotkaniem, wykonuje kolejny krok w stronę niezależności i odrobiny kontrolowanej przemocy.
Andrea Riseborough, której kampania oscarowa była jednym z punktów zapalnych przed ceremonią, doskonale odnajduje się w takich projektach. Ostatnie lata to dla niej kolejne filmy zaprojektowane po to, by były kultowe: absurdalna komedia „Śmierć Stalina”, role tytułowe w horrorach (co w tych przypadkach nie oznacza, że było jej dużo na ekranie): psychodelicznym „Mandy” i cyberpunkowym „Possessorze”. Brytyjka jak zawsze daje z siebie wszystko i błyszczy w każdej scenie. Jej przerysowany nowojorski akcent i gestykulacja uzupełniają kampową scenografię. Harry Melling epatuje niepewnością i wrażliwością, spokój, z jakim odgrywa swoją rolę, wydaje się być w całkowitej sprzeczności z metodą przyjętą przez jego partnerkę, a jednak uzupełniają się doskonale.
Sekwencja z motocyklistami w skórzanych kurtkach ze snów Kennetha Angera powoli przenika się z S&M, jakiego pragnie główna bohaterka. Całość jest imponująca wizualnie i to wystarcza, aby seans okazał się satysfakcjonujący, jednak reżyserka Amanda Kramer nie przykłada większej uwagi do narracji, przez co film niezdarnie brnie do przodu. Szybko prześlizguje się po queerowych podtekstach kina lat 50. Na chwilę zaglądając do „West Side Story”, ale nigdy nie zamieniając się w musical. Trochę klasycznego melodramatu, chwila amerykańskiego thrillera, odrobina włoskiego giallo i Johna Watersa… Galeria queerowych charakterów przechodzi z miejsca na miejsce, stwarzając okazje na pokazanie kolejnego zestawu mebli i świateł: mroczne uliczki, gejowskie kino soft-core, na obowiązkowym pełnym beatników wieczorku poetyckim kończąc. W tej nieustającej podróży między gatunkami filmowymi brakuje przestrzeni dla postaci i ich kreacja wydaje się być wyłącznie w rękach aktorów. Scenariusz, zamiast oddać trochę miejsca na pogłębienie postaci pobocznych, poświęca cenny czas na wielkie hasła. Coś o patriarchacie, coś o stereotypach mężczyzny i kobiety, aktorzy wygłaszają monologi, które mówią dokładnie o tym, o czym poprzednia lub kolejna scena mówi obrazami.
Hipnotyzujące obrazy w wielu miejscach pozostawiają mnie zmieszanego. W tłoku filmowych nawiązań gubią się emocje. Trudno określić, co było zamiarem większych lub mniejszych elementów poza zawitaniem na kolejnej stacji z wizualnym cytatem. Nigdy reżyserce nie udaje się zbudować napięcia, więc wybuchy przemocy spotykają się raczej z reakcją w rodzaju: „aha, to się właśnie wydarzyło” niż ze strachem lub smutkiem z powodu śmierci bohatera. Podobnie z żartami lub melodramatycznymi scenami, moja reakcja niezależnie od tego, w jakiej konwencji aktualnie się znajdujemy, jest taka sama – brak reakcji.
To pierwszy film pracującej już od kilku lat Amandy Kramer, której udało się zdobyć szerszą dystrybucję. Autorka zaprasza nas do swojej wersji lat 50. i w neonowych barwach przedstawia nowe, nieheteronormatywne modele seksualności. Wydaje się, że reżyserka nie zwraca większej uwagi na scenariusz: opowieść nieszczególnie angażuje, a idee są raczej sugerowane niż eksplorowane. Mimo wszystko miło jest się zanurzyć przez dziewięćdziesiąt minut w plastycznych neonowych kadrach i dzięki nim moge wybaczyć wiele niedoskonałemu tekstowi.
1956, Lower East Side, członkowie młodocianego gangu „Young Gents” w rytm muzyki maszerują spowitymi mgłą uliczkami. Polowanie dobiega końca, gdy na ich drodze staje para. Chłopaki już zadbają o to, by ten wieczorny spacer był niezapomniany, ewentualnie ostatni. Po drugiej stronie ulicy całe zajście bezczynnie obserwują Suze (Andrea Riseborough) i Arthur (Harry Melling). Co zamieniło małżeństwo w kamień? Strach? Ekscytacja? A może podniecenie? Chuligani zaspokoili już swoją żądzę krwi, zmuszają parę do zdradzenia adresu i puszczają wolno. Dzięki tej łasce rozpoczyna się opowieść o poszukiwaniu własnego „ja”.
Relacjonując przyjaciołom przebieg niedawnych wydarzeń, zakochani przyjmują odmienne postawy. Ona sama mówi, że chciałaby być jak odgrywany przez Brando Stanley Kowalsky: silny, władczy, brutalny. Działalność „Yung Gents” napawa ją ekscytacją, sama chętnie by komuś przyłożyła. On nie chce mieć nic wspólnego z przemocą. Mówi, że nie będzie dzikusem tylko dlatego, że urodził się mężczyzną. Ale i on niedługo myśli o ofiarach, bo jego zmysły wędrują w kierunku szefa gangu, Teddy’ego (Karl Glusman), utożsamiającego innego Brando – tym razem motocyklistę z „Dzikiego”. Arthur jednak ani myśli dzielić się z grupą swoimi pragnieniami.
Przed obsadę wybija się to, co w tle – stawiająca na sztuczność scenografia, plastikowe, jak z domku dla lalek, sprzęty AGD, neonowe śmieci i śmietniki na ulicach. Puste ściany w mieszkaniach bohaterów pełne nudnych i brzydkich kolorów: żółci, zieleni, brązów. Błękit, fiolet i czerwień pojawiają się w miejscach lub wizjach, w których przedmioty przejmują barwę oświetlających ich neonów, a Suze i Arthur mogą być sobą. Jednym z takich miejsc jest niebiesko-biały apartament, a w nim tajemnicza sąsiadka z poddasza, Maureen (fantastyczne cameo Demi Moore). Niezwracająca uwagi na wiecznie nieobecnego męża, samotna w mieszkaniu pełnym pornografii, nie przejmuje się tym, co powiedzą ludzie. Maureen nie ma czasu na dłuższe rozmowy, śpiesznie wychodzi z kochankiem, zostawia mieszkanie w rękach Suze, a ta, zainspirowana spotkaniem, wykonuje kolejny krok w stronę niezależności i odrobiny kontrolowanej przemocy.
Andrea Riseborough, której kampania oscarowa była jednym z punktów zapalnych przed ceremonią, doskonale odnajduje się w takich projektach. Ostatnie lata to dla niej kolejne filmy zaprojektowane po to, by były kultowe: absurdalna komedia „Śmierć Stalina”, role tytułowe w horrorach (co w tych przypadkach nie oznacza, że było jej dużo na ekranie): psychodelicznym „Mandy” i cyberpunkowym „Possessorze”. Brytyjka jak zawsze daje z siebie wszystko i błyszczy w każdej scenie. Jej przerysowany nowojorski akcent i gestykulacja uzupełniają kampową scenografię. Harry Melling epatuje niepewnością i wrażliwością, spokój, z jakim odgrywa swoją rolę, wydaje się być w całkowitej sprzeczności z metodą przyjętą przez jego partnerkę, a jednak uzupełniają się doskonale.
Sekwencja z motocyklistami w skórzanych kurtkach ze snów Kennetha Angera powoli przenika się z S&M, jakiego pragnie główna bohaterka. Całość jest imponująca wizualnie i to wystarcza, aby seans okazał się satysfakcjonujący, jednak reżyserka Amanda Kramer nie przykłada większej uwagi do narracji, przez co film niezdarnie brnie do przodu. Szybko prześlizguje się po queerowych podtekstach kina lat 50. Na chwilę zaglądając do „West Side Story”, ale nigdy nie zamieniając się w musical. Trochę klasycznego melodramatu, chwila amerykańskiego thrillera, odrobina włoskiego giallo i Johna Watersa… Galeria queerowych charakterów przechodzi z miejsca na miejsce, stwarzając okazje na pokazanie kolejnego zestawu mebli i świateł: mroczne uliczki, gejowskie kino soft-core, na obowiązkowym pełnym beatników wieczorku poetyckim kończąc. W tej nieustającej podróży między gatunkami filmowymi brakuje przestrzeni dla postaci i ich kreacja wydaje się być wyłącznie w rękach aktorów. Scenariusz, zamiast oddać trochę miejsca na pogłębienie postaci pobocznych, poświęca cenny czas na wielkie hasła. Coś o patriarchacie, coś o stereotypach mężczyzny i kobiety, aktorzy wygłaszają monologi, które mówią dokładnie o tym, o czym poprzednia lub kolejna scena mówi obrazami.
Hipnotyzujące obrazy w wielu miejscach pozostawiają mnie zmieszanego. W tłoku filmowych nawiązań gubią się emocje. Trudno określić, co było zamiarem większych lub mniejszych elementów poza zawitaniem na kolejnej stacji z wizualnym cytatem. Nigdy reżyserce nie udaje się zbudować napięcia, więc wybuchy przemocy spotykają się raczej z reakcją w rodzaju: „aha, to się właśnie wydarzyło” niż ze strachem lub smutkiem z powodu śmierci bohatera. Podobnie z żartami lub melodramatycznymi scenami, moja reakcja niezależnie od tego, w jakiej konwencji aktualnie się znajdujemy, jest taka sama – brak reakcji.
To pierwszy film pracującej już od kilku lat Amandy Kramer, której udało się zdobyć szerszą dystrybucję. Autorka zaprasza nas do swojej wersji lat 50. i w neonowych barwach przedstawia nowe, nieheteronormatywne modele seksualności. Wydaje się, że reżyserka nie zwraca większej uwagi na scenariusz: opowieść nieszczególnie angażuje, a idee są raczej sugerowane niż eksplorowane. Mimo wszystko miło jest się zanurzyć przez dziewięćdziesiąt minut w plastycznych neonowych kadrach i dzięki nim moge wybaczyć wiele niedoskonałemu tekstowi.
„Please Baby Please”. Reżyseria: Amanda Kramer. Scenariusz: Amanda Kramer i Noel David Taylor. Obsada: Andrea Riseborough, Harry Melling, Karl Glusman, Demi Moore, Ryan Simpkins. Stany Zjednoczone 2022, 95 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |