
'A MY TAŃCZYMY, BY PRZETRWAĆ TRUDNY CZAS' ('ONCE ON THIS ISLAND', REŻ. AGNIESZKA PŁOSZAJSKA)
A
A
A
Na ogół spektakle dyplomowe nie cieszą się wielką popularnością wśród publiczności niezwiązanej z wykonawcami, chyba że rozejdzie się fama o wybitności danego przedstawienia, zostanie ono okrzyknięte przez krytyków wydarzeniem artystycznym sezonu lub na przykład ktoś z obsady otrzyma nagrodę na festiwalu szkół teatralnych. Przyznam, że o musicalu „Once on This Island” vel „Kiedyś na wyspie” w wykonaniu IV roku Państwowego Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej dowiedziałam się dopiero, przeglądając repertuar Teatru Muzycznego w Gdyni, a do uwzględnienia go w programie krótkiego urlopu nad morzem skłoniły mnie trzy czynniki. Po pierwsze, entuzjastyczne opinie widzów na portalu Trójmiasto.pl, po drugie, zwiastun, czy raczej materiał promocyjny w serwisie YouTube („PPSWA Trailer” 2022) i w końcu, co tu kryć, cena biletu: zapłaciłam za niego ponad dwukrotnie mniej niż za bilet na musical „Something Rotten”, który miałam sposobność zobaczyć dwa dni później (zob. „artPAPIER” nr 10/2023), tyle że na dużej scenie, natomiast „Once on This Island” grano na kameralnej. Owszem, ten ostatni jest jednoaktowy, ale ileż razy wynudziliśmy się na różnych trzygodzinnych sztukach bądź filmach, podczas gdy film krótkometrażowy lub etiuda pochłonęły nas bez reszty i na długo utkwiły w naszej pamięci? Wprawdzie omawiany spektakl trwa 90 minut, więc nie tak mało, lecz o etiudach napomknęłam nie bez kozery, ponieważ służą one rozwijaniu warsztatu i eksperymentowaniu z formą. W przedstawieniu w reżyserii Agnieszki Płoszajskiej właśnie forma przykuwa uwagę bardziej niż sama opowieść, chyba że gustuje się w melodramatach o dosyć przewidywalnej fabule, w tym wypadku będącej niewątpliwą wariacją na temat „Małej syrenki”.
Otóż „Once on This Island” autorstwa Lynn Ahrens i Stephena Flaherty’ego – zdobywca nagrody Tony w 2018 roku za najlepsze wznowienie (premiera na Broadwayu miała miejsce w 1990 roku) oraz Nagrody im. Laurence’a Oliviera na West Endzie w 1995 roku dla najlepszego nowego musicalu – jest musicalową par excellence, bo tragiczną, historią miłosną. Na przeszkodzie uczuciu stoi bariera stara jak świat: związek pary bohaterów grozi niedopuszczalnym mezaliansem, w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Co istotne, w oryginalnej wersji, osadzonej w realiach archipelagu Antyli, chodzi przede wszystkim o spuściznę kolonializmu w postaci segregacji rasowej, niewykorzenionych uprzedzeń w stosunku do czarnoskórej ludności i o problematyczny status „mieszańców”. Naturalnie, w polskiej adaptacji – czyli w przekładzie libretta dokonanym przez Małgorzatę Ryś – trzeba było zmodyfikować punkt zapalny, wyeksponowano zatem rozdział między reprezentantami dwóch klas, ale i tutaj z kwestią zamożności idzie w parze postrzeganie arystokracji jako osób innej krwi niż lud („lepiej urodzonych”). Interesujące pod kątem psychologicznym wydają się resentyment i pogarda, jakie żywi wobec pospólstwa familia musicalowego amanta – wzmocnione wstydliwą obecnością chłopskich przodków w niej samej.
W każdym razie również polska publiczność obserwuje dwie społeczności zamieszkujące egzotyczną wyspę, którym towarzyszy jeszcze trzecia grupa, w pewnym sensie najważniejsza: lokalne bóstwa, niby opiekuńcze, jednak chimeryczne, toczące ze sobą swary, a w konsekwencji nieobliczalne. Przekonuje się o tym Ti Moune (Julia Duchniewicz), uratowana jako dziecko w trakcie potężnej burzy przez Agwe, boga wody (Mateusz Sawiel). Adoptuje ją para wieśniaków, nader czułych dla przybranej córki, lecz prostych ludzi, którym do szczęścia wystarczają miska strawy i brak kataklizmów. Dorastająca dziewczyna wypomina im – oczywiście w urzekającej piosence – tę ciasnotę horyzontów i brak ambicji, a równocześnie wyzywa bóstwa stwierdzeniem, że skoro ją wybawiły, to pragnie czerpać z życia pełnymi garściami i odkrywać nieznany świat. W rezultacie prowokuje boga śmierci Papa Ge (Patrycja Jurek) oraz boginię miłości Erzulie (Julia Łukaszewsicz) do zakładu, które z nich okaże się potężniejsze – i staje się ofiarą owej próby sił. Zrządzeniem bogów młody arystokrata Daniel (Maciej Badurka) ulega wypadkowi, Ti Moune zaś odnajduje go nieprzytomnego, opiekuje się nim i zakochuje na zabój. Dosłownie „na zabój”, ponieważ wykupuje chłopaka z rąk Papa Ge, oddając w zamian własne życie. Kiedy rodzina zabiera wciąż półświadomego Daniela do swej rezydencji, zdesperowana protagonistka wbrew najbliższym udaje się w długą wędrówkę do miasta, kierowana wiarą, że jedynie ona potrafi go uzdrowić i że mimo pochodzenia z innych sfer jest im przeznaczone być razem. Wspiera ją Asaka, matka ziemia (Julia Pawlak), wszakże nie mniej groźna niż śmierć okazuje się zazdrość – Ti Moune napotyka bowiem rywalkę z kręgu bogaczy (Karolina Kochańska), będącą jej swoistym rewersem (wymowna scena, w której stojąc po obu stronach ramy, przeglądają się w sobie niczym w lustrze). Jeśli dzięki poświęceniu miłość ma zatriumfować, a podziały klasowe zniknąć, to tylko in spe i nie bez ofiar… Na marginesie dodam, że aczkolwiek mamy do czynienia ze wzruszającą baśnią, nie nazwałabym tego przedstawienia, tak jak w oficjalnym opisie gdyńskiej adaptacji, „leczącym rany”. Odniosłam wprost przeciwne wrażenie: boleśnie przypomina ono o częstym rozdźwięku między kobiecym idealizowaniem miłości romantycznej a męskim nastawieniem na chwilową przygodę, odmianę w rutynie – cóż, słowicze wdzięki w mężczyzny głosie… Na wstępie co prawda uznałam fabułę za rzecz drugorzędną, ale urwę jej zarys przed momentem kulminacyjnym, gdyż liczę, że chociaż 25 kwietnia trafiłam akurat na ostatnie wykonanie „Once on This Island” przez zespół absolwentów studium wokalno-aktorskiego, czytelnicy będą jeszcze mieli szansę ujrzeć ten spektakl na scenie.
W istocie właśnie inscenizacja, czyli ów aspekt formalny, przesądza o wartości recenzowanego musicalu. Brawa należą się Płoszajskiej, która postawiła przed adeptami sztuki teatralnej spore wyzwanie, a zarazem zaproponowała wyraźną koncepcję reżyserską oraz ciekawie zaaranżowała i zharmonizowała ze sobą różnorakie komponenty widowiska. Nadmienię jedynie o dynamicznym prowadzeniu akcji, spójnym pomimo nagłego przeskoku w tonację groteskową w celu przybliżenia dziejów rodu Daniela – nie obcujemy z solennym narratorem i drętwą relacją, lecz z komiczną postacią, która snuje plotkarską opowieść ilustrowaną przez aktorów z użyciem szafy. Ta wzmianka zaś pozwala mi przejść do kwestii rekwizytów i zaznaczyć, że w oprawie plastycznej i choreografii zastosowano szereg niesztampowych rozwiązań, opartych na umowności, minimalizmie i symbolicznych skrótach. Ich ujawnienie wydaje się gorszym grzechem niż spoilerowanie, jednak na poparcie swojej tezy przywołam przynajmniej drabinę-drzewo, samochód utworzony przez kilka osób, które trzymają pod odpowiednim kątem szerokie ramy, czy kurtynę z folii ochronnej, opalizującą za sprawą gry świateł i wspólnie mocno poruszaną, dzięki czemu zmyślnie naśladuje ścianę deszczu. À propos ruchu, choreografia w opracowaniu Michała Cyrana charakteryzuje się energicznością, momentami wręcz brawurą – chociażby wtedy, gdy towarzysze wywijają główną bohaterką w powietrzu. Podobne ewolucje nie są odstępstwem od całości, ponieważ lejtmotyw ruchu scenicznego stanowi żywiołowy, ekstatyczny taniec karaibski, a rytmiczność przenika wszystkie sceny zbiorowe. Trudno zresztą takie wyodrębnić, bo aktorzy w zasadzie nie schodzą ze sceny – nawet kiedy na pierwszym planie występuje na przykład duet, pozostali robią swoje w tle.
Ten układ przestrzeni wiąże się z niezwykle sugestywną scenografią według projektu Moniki Ostrowskiej – z jednej strony skromną, bez przepychu, z drugiej natomiast przeładowaną niczym graciarnia. Czego wśród tych osobliwych dekoracji i rekwizytów nie ma! Już przed rozpoczęciem właściwej fabuły widzimy porozwieszaną masę niezbyt wyszukanej odzieży, świeczki, skrzynię, żeliwną wannę (ona również w toku akcji spełnia nietypową funkcję), plastikowe butelki z jakimiś wywarami, metalowe konstrukcje, bębny. Między tymi przedmiotami krzątają się postacie, próbując się czymś zająć: wieszają pranie, muzykują lub po prostu przenoszą rzeczy z miejsca na miejsce. Znaczenie owego entourage’u pojmujemy, gdy rozlega się syrena alarmowa, która wzbudza lęk w małej dziewczynce obecnej w gronie zebranych. Mamy poczucie, jakbyśmy znaleźli się z nimi w schronie – w ciemności, w bałaganie powstałym z nagromadzenia dość przypadkowych przedmiotów. Jest to kolejny motyw dostosowany do rodzimego odbiorcy, a wręcz korespondujący z aktualną sytuacją (choć na co dzień nie chcemy pamiętać, że tuż za granicą wciąż toczy się wojna); w oryginalnej wersji dziecko wystraszyło się burzy. Już w tej inicjalnej scenie spośród postaci w raczej niedopasowanych, byle jakich ubraniach i nakryciach głowy wyróżnia się strażak – reprezentant zawodu darzonego zaufaniem społecznym, symboliczny obrońca, na którym niewątpliwie można polegać bardziej niż na humorzastych bogach.
Skoro mowa o bohaterach, trzeba także powiedzieć o drugim, oprócz formy, filarze i atucie opisywanego musicalu, mianowicie o wykonaniu, czyli aktorach. Otóż w pełni się zgadzam z recenzentem portalu Trójmiasto.pl, który po występie dyplomowym z piosenki aktorskiej, ale nawiązując też do „Once on This Island”, stwierdził: „Tegoroczni absolwenci działającego przy Teatrze Muzycznym SWA z pewnością należą do najbardziej utalentowanych roczników tej szkoły” (Rudziński 2023). Nie jesteśmy w swoim podziwie odosobnieni, o czym przekonuje chociażby tytuł recenzji „Julia Duchniewicz – zapamiętajcie to nazwisko” (Fryc 2022). Naturalnie, odtwórczyni roli protagonistki ma najwięcej okazji, aby zademonstrować możliwości aktorskie, paletę postaw i emocji: od młodzieńczej naiwności i sentymentalizmu, przez troskę i determinację, po upokorzenie i głębokie cierpienie. Do tego dochodzą czysty, liryczny głos, predysponowany do ballad oraz umiejętności taneczne, których wcielająca się w Ti Moune wykonawczyni dowodzi w popisowym tańcu w stylu karaibskim. Jednak wypada zaznaczyć, że – jak przystało na spektakl dyplomowy – właściwie każdy dostał swoje pięć minut, by pokazać nabyte kwalifikacje, warsztat sceniczny i zdolności wokalne, a moją uwagę zwrócili zwłaszcza ekspresyjnie śpiewający Mateusz Sawiel, a także Ewa Mociak (Euralia, przybrana matka głównej bohaterki), Maksymilian Pluto-Prądzyński (Julian, przybrany ojciec) i Maciej Badurka. Absolwenci studium grają swobodnie i z zaangażowaniem, wydobywają maksimum z danej roli, jednocześnie zaś znają swoje miejsce w grupie – po pierwsze, jako członkowie chóru (na przykład w piosence, w której imitują kukułki, żaby, drzewa i wiatr), po drugie, jako „elementy” układów tanecznych czy figur typu wzmiankowany samochód.
Ciekawym sprawdzianem jest współpraca na scenie z dziesięciolatką (dobrze odnajdująca się przed publicznością Pola Dębno-Artwińska), którą otaczają opieką zarówno sami aktorzy (akrobacje w powietrzu wymagają przecież zaufania), jak i kreowane przez nich postacie. Właśnie bowiem dziewczynce przestraszonej sygnałem przeciwlotniczym przedstawiają losy Ti Moune, by zaabsorbować myśli dziecka czymś innym – na tyle skutecznie, że mała słuchaczka niejako przeobraża się w protagonistkę. Sceny zbiorowe uwypuklają siłę wspólnoty, tożsamą z siłą łączącej ludzi opowieści, której wagę akcentuje również tytułowe słowo „once”, czyli „pewnego razu”. Z kolei chór podkreśla, że przekazywana przez niego historia to tylko pogłoski lub jedna z wersji podania: „mówi się” (oryg. song „Some Say”), że było tak, natomiast inni głoszą, że inaczej. Ta zdolność do mutowania nie świadczy o ułomności baśni, lecz o jej żywotności i ponadczasowości (song „Wciąż opowiadamy”, oryg. „Why We Tell the Story”). Wszak „baśnie są w znacznej mierze ukształtowane przez bezpośrednie treści świadome oraz przez treści nieświadome, ujęte przez świadomość (…) wielu ludzi, zgodnych w sposobie widzenia uniwersalnych problemów ludzkich oraz ich pożądanych rozwiązań. W przeciwnym razie nie opowiadano by baśni wciąż na nowo, pokolenie po pokoleniu. Powtarzano baśnie i słuchano ich z wielką ciekawością (…) dlatego, że odpowiadały (…) potrzebom wielu ludzi” (Bettelheim 1996: 67–68). Także musical jako gatunek zaspokaja owe fundamentalne, uniwersalne potrzeby, „chwyta[jąc] widza za serce. Tego cynicznego, znieczulonego i obojętnego widza czasu ponowoczesnego. (…) nie jest ważne, czy bohaterem musicalu jest francuski galernik, żydowski skrzypek, wietnamska prostytutka, czarownica o zielonej karnacji, stara kotka czy młody lew – liczy się to, czy rozpoznamy w bohaterach samych siebie” (Wyszogrodzki 2018: 8, 9).
Skoro przedstawienie zeszło już z afisza, po co je omawiać? Po pierwsze, żeby odnotować – nie tylko w mediach trójmiejskich – że było wartościową inscenizacją i na dodatek polską prapremierą „Once on This Island”. Po drugie, by zachęcić inne zespoły teatralne do wystawienia tego tytułu: niby banalna fabuła okazuje się emocjonująca, cały spektakl zaś, acz kameralny, oferuje dużą przestrzeń na eksperymenty inscenizacyjne i wysoko stawia poprzeczkę przed aktorami. Ponadto jest bardzo plastyczny, wizualnie i muzycznie przyjemny w odbiorze oraz pełen energii, a owa dynamika cechuje zarówno akcję – także z powodu baśniowej skrótowości i kondensacji – jak i muzykę (choć karaibskie rytmy oczywiście są kontrapunktowane rzewnymi balladami). W pewnym sensie główną rolę odgrywają żywioły, bo oprócz ekspresywnej muzyki mamy tu powódź, występuje matka ziemia, metaforycznie można by mówić też o ogniu miłości. Wszystko to czyni inscenizację nader atrakcyjną, mimo że w wykonaniu dyplomantów przypuszczalnie była ona niskobudżetowa. Po trzecie, jak już sygnalizowałam, warto zwrócić uwagę nie tylko na odtwórczynię roli protagonistki, ale i na pozostałych dwanaścioro aktorów. Jako wielbicielka Teatru Muzycznego w Gdyni cieszę się, że ze studium wychodzą obiecujący absolwenci – kto wie, może przyszłe gwiazdy tej instytucji. Jak stwierdził jeden z anonimowych komentatorów na portalu Trójmiasto.pl: „Trzymajmy kciuki, by tegoroczny rocznik chociaż w części (…) zasilił nasz Muzyczny, bo pewnie Poznań już na nich czeka” (opinie pod: Rudziński 2022). Miło było półtorej godziny obcować z emanującym ze sceny zaraźliwym młodzieńczym entuzjazmem, wigorem i pasją i obserwować utalentowany teatralny „narybek” (szkoda, że talent nie jest zaraźliwy). Robiąc aluzję do tytułu książki „Republika musicali. Historia – gatunek – interpretacje”, można żartobliwie zacytować twórcę Akademii Zamojskiej: „Takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Jeżeli tacy są adepci tego gatunku scenicznego, to o przyszłość musicalu w Polsce nie trzeba się martwić.
Literatura:
Bettelheim B.: „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni”. Przeł. D. Danek. Warszawa 1996.
Fryc K: „Julia Duchniewicz – zapamiętajcie to nazwisko. Premiera w Teatrze Muzycznym w Gdyni”. Wyborcza.pl Trójmiasto, 26.10.2022. https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,29067769,julia-duchniewicz-zapamietajcie-to-nazwisko-po-premierze.html.
„PPSWA Trailer – Once on This Island”. YouTube, kanał PPSWA im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, 21.10.2022. https://www.youtube.com/watch?v=xuIFtYQF0b0.
Rudziński Ł.: „Once on this Island: Musical w studenckim wydaniu”. Trójmiasto.pl., 27.10.2022. https://kultura.trojmiasto.pl/Once-on-this-Island-Musical-w-studenckim-wydaniu-n172094.html.
Rudziński Ł.: „Teatr Muzyczny znowu zaskoczył. Doskonali młodzi aktorzy”. Trójmiasto.pl, 14.02.2023. https://kultura.trojmiasto.pl/Przebojowy-dyplom-z-piosenki-na-ludowo-O-Gruski-Pospodaly-n175350.html.
Wyszogrodzki D.: „Ale musicale! Złote stulecie 1918–2018”. Warszawa 2018.
Otóż „Once on This Island” autorstwa Lynn Ahrens i Stephena Flaherty’ego – zdobywca nagrody Tony w 2018 roku za najlepsze wznowienie (premiera na Broadwayu miała miejsce w 1990 roku) oraz Nagrody im. Laurence’a Oliviera na West Endzie w 1995 roku dla najlepszego nowego musicalu – jest musicalową par excellence, bo tragiczną, historią miłosną. Na przeszkodzie uczuciu stoi bariera stara jak świat: związek pary bohaterów grozi niedopuszczalnym mezaliansem, w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Co istotne, w oryginalnej wersji, osadzonej w realiach archipelagu Antyli, chodzi przede wszystkim o spuściznę kolonializmu w postaci segregacji rasowej, niewykorzenionych uprzedzeń w stosunku do czarnoskórej ludności i o problematyczny status „mieszańców”. Naturalnie, w polskiej adaptacji – czyli w przekładzie libretta dokonanym przez Małgorzatę Ryś – trzeba było zmodyfikować punkt zapalny, wyeksponowano zatem rozdział między reprezentantami dwóch klas, ale i tutaj z kwestią zamożności idzie w parze postrzeganie arystokracji jako osób innej krwi niż lud („lepiej urodzonych”). Interesujące pod kątem psychologicznym wydają się resentyment i pogarda, jakie żywi wobec pospólstwa familia musicalowego amanta – wzmocnione wstydliwą obecnością chłopskich przodków w niej samej.
W każdym razie również polska publiczność obserwuje dwie społeczności zamieszkujące egzotyczną wyspę, którym towarzyszy jeszcze trzecia grupa, w pewnym sensie najważniejsza: lokalne bóstwa, niby opiekuńcze, jednak chimeryczne, toczące ze sobą swary, a w konsekwencji nieobliczalne. Przekonuje się o tym Ti Moune (Julia Duchniewicz), uratowana jako dziecko w trakcie potężnej burzy przez Agwe, boga wody (Mateusz Sawiel). Adoptuje ją para wieśniaków, nader czułych dla przybranej córki, lecz prostych ludzi, którym do szczęścia wystarczają miska strawy i brak kataklizmów. Dorastająca dziewczyna wypomina im – oczywiście w urzekającej piosence – tę ciasnotę horyzontów i brak ambicji, a równocześnie wyzywa bóstwa stwierdzeniem, że skoro ją wybawiły, to pragnie czerpać z życia pełnymi garściami i odkrywać nieznany świat. W rezultacie prowokuje boga śmierci Papa Ge (Patrycja Jurek) oraz boginię miłości Erzulie (Julia Łukaszewsicz) do zakładu, które z nich okaże się potężniejsze – i staje się ofiarą owej próby sił. Zrządzeniem bogów młody arystokrata Daniel (Maciej Badurka) ulega wypadkowi, Ti Moune zaś odnajduje go nieprzytomnego, opiekuje się nim i zakochuje na zabój. Dosłownie „na zabój”, ponieważ wykupuje chłopaka z rąk Papa Ge, oddając w zamian własne życie. Kiedy rodzina zabiera wciąż półświadomego Daniela do swej rezydencji, zdesperowana protagonistka wbrew najbliższym udaje się w długą wędrówkę do miasta, kierowana wiarą, że jedynie ona potrafi go uzdrowić i że mimo pochodzenia z innych sfer jest im przeznaczone być razem. Wspiera ją Asaka, matka ziemia (Julia Pawlak), wszakże nie mniej groźna niż śmierć okazuje się zazdrość – Ti Moune napotyka bowiem rywalkę z kręgu bogaczy (Karolina Kochańska), będącą jej swoistym rewersem (wymowna scena, w której stojąc po obu stronach ramy, przeglądają się w sobie niczym w lustrze). Jeśli dzięki poświęceniu miłość ma zatriumfować, a podziały klasowe zniknąć, to tylko in spe i nie bez ofiar… Na marginesie dodam, że aczkolwiek mamy do czynienia ze wzruszającą baśnią, nie nazwałabym tego przedstawienia, tak jak w oficjalnym opisie gdyńskiej adaptacji, „leczącym rany”. Odniosłam wprost przeciwne wrażenie: boleśnie przypomina ono o częstym rozdźwięku między kobiecym idealizowaniem miłości romantycznej a męskim nastawieniem na chwilową przygodę, odmianę w rutynie – cóż, słowicze wdzięki w mężczyzny głosie… Na wstępie co prawda uznałam fabułę za rzecz drugorzędną, ale urwę jej zarys przed momentem kulminacyjnym, gdyż liczę, że chociaż 25 kwietnia trafiłam akurat na ostatnie wykonanie „Once on This Island” przez zespół absolwentów studium wokalno-aktorskiego, czytelnicy będą jeszcze mieli szansę ujrzeć ten spektakl na scenie.
W istocie właśnie inscenizacja, czyli ów aspekt formalny, przesądza o wartości recenzowanego musicalu. Brawa należą się Płoszajskiej, która postawiła przed adeptami sztuki teatralnej spore wyzwanie, a zarazem zaproponowała wyraźną koncepcję reżyserską oraz ciekawie zaaranżowała i zharmonizowała ze sobą różnorakie komponenty widowiska. Nadmienię jedynie o dynamicznym prowadzeniu akcji, spójnym pomimo nagłego przeskoku w tonację groteskową w celu przybliżenia dziejów rodu Daniela – nie obcujemy z solennym narratorem i drętwą relacją, lecz z komiczną postacią, która snuje plotkarską opowieść ilustrowaną przez aktorów z użyciem szafy. Ta wzmianka zaś pozwala mi przejść do kwestii rekwizytów i zaznaczyć, że w oprawie plastycznej i choreografii zastosowano szereg niesztampowych rozwiązań, opartych na umowności, minimalizmie i symbolicznych skrótach. Ich ujawnienie wydaje się gorszym grzechem niż spoilerowanie, jednak na poparcie swojej tezy przywołam przynajmniej drabinę-drzewo, samochód utworzony przez kilka osób, które trzymają pod odpowiednim kątem szerokie ramy, czy kurtynę z folii ochronnej, opalizującą za sprawą gry świateł i wspólnie mocno poruszaną, dzięki czemu zmyślnie naśladuje ścianę deszczu. À propos ruchu, choreografia w opracowaniu Michała Cyrana charakteryzuje się energicznością, momentami wręcz brawurą – chociażby wtedy, gdy towarzysze wywijają główną bohaterką w powietrzu. Podobne ewolucje nie są odstępstwem od całości, ponieważ lejtmotyw ruchu scenicznego stanowi żywiołowy, ekstatyczny taniec karaibski, a rytmiczność przenika wszystkie sceny zbiorowe. Trudno zresztą takie wyodrębnić, bo aktorzy w zasadzie nie schodzą ze sceny – nawet kiedy na pierwszym planie występuje na przykład duet, pozostali robią swoje w tle.
Ten układ przestrzeni wiąże się z niezwykle sugestywną scenografią według projektu Moniki Ostrowskiej – z jednej strony skromną, bez przepychu, z drugiej natomiast przeładowaną niczym graciarnia. Czego wśród tych osobliwych dekoracji i rekwizytów nie ma! Już przed rozpoczęciem właściwej fabuły widzimy porozwieszaną masę niezbyt wyszukanej odzieży, świeczki, skrzynię, żeliwną wannę (ona również w toku akcji spełnia nietypową funkcję), plastikowe butelki z jakimiś wywarami, metalowe konstrukcje, bębny. Między tymi przedmiotami krzątają się postacie, próbując się czymś zająć: wieszają pranie, muzykują lub po prostu przenoszą rzeczy z miejsca na miejsce. Znaczenie owego entourage’u pojmujemy, gdy rozlega się syrena alarmowa, która wzbudza lęk w małej dziewczynce obecnej w gronie zebranych. Mamy poczucie, jakbyśmy znaleźli się z nimi w schronie – w ciemności, w bałaganie powstałym z nagromadzenia dość przypadkowych przedmiotów. Jest to kolejny motyw dostosowany do rodzimego odbiorcy, a wręcz korespondujący z aktualną sytuacją (choć na co dzień nie chcemy pamiętać, że tuż za granicą wciąż toczy się wojna); w oryginalnej wersji dziecko wystraszyło się burzy. Już w tej inicjalnej scenie spośród postaci w raczej niedopasowanych, byle jakich ubraniach i nakryciach głowy wyróżnia się strażak – reprezentant zawodu darzonego zaufaniem społecznym, symboliczny obrońca, na którym niewątpliwie można polegać bardziej niż na humorzastych bogach.
Skoro mowa o bohaterach, trzeba także powiedzieć o drugim, oprócz formy, filarze i atucie opisywanego musicalu, mianowicie o wykonaniu, czyli aktorach. Otóż w pełni się zgadzam z recenzentem portalu Trójmiasto.pl, który po występie dyplomowym z piosenki aktorskiej, ale nawiązując też do „Once on This Island”, stwierdził: „Tegoroczni absolwenci działającego przy Teatrze Muzycznym SWA z pewnością należą do najbardziej utalentowanych roczników tej szkoły” (Rudziński 2023). Nie jesteśmy w swoim podziwie odosobnieni, o czym przekonuje chociażby tytuł recenzji „Julia Duchniewicz – zapamiętajcie to nazwisko” (Fryc 2022). Naturalnie, odtwórczyni roli protagonistki ma najwięcej okazji, aby zademonstrować możliwości aktorskie, paletę postaw i emocji: od młodzieńczej naiwności i sentymentalizmu, przez troskę i determinację, po upokorzenie i głębokie cierpienie. Do tego dochodzą czysty, liryczny głos, predysponowany do ballad oraz umiejętności taneczne, których wcielająca się w Ti Moune wykonawczyni dowodzi w popisowym tańcu w stylu karaibskim. Jednak wypada zaznaczyć, że – jak przystało na spektakl dyplomowy – właściwie każdy dostał swoje pięć minut, by pokazać nabyte kwalifikacje, warsztat sceniczny i zdolności wokalne, a moją uwagę zwrócili zwłaszcza ekspresyjnie śpiewający Mateusz Sawiel, a także Ewa Mociak (Euralia, przybrana matka głównej bohaterki), Maksymilian Pluto-Prądzyński (Julian, przybrany ojciec) i Maciej Badurka. Absolwenci studium grają swobodnie i z zaangażowaniem, wydobywają maksimum z danej roli, jednocześnie zaś znają swoje miejsce w grupie – po pierwsze, jako członkowie chóru (na przykład w piosence, w której imitują kukułki, żaby, drzewa i wiatr), po drugie, jako „elementy” układów tanecznych czy figur typu wzmiankowany samochód.
Ciekawym sprawdzianem jest współpraca na scenie z dziesięciolatką (dobrze odnajdująca się przed publicznością Pola Dębno-Artwińska), którą otaczają opieką zarówno sami aktorzy (akrobacje w powietrzu wymagają przecież zaufania), jak i kreowane przez nich postacie. Właśnie bowiem dziewczynce przestraszonej sygnałem przeciwlotniczym przedstawiają losy Ti Moune, by zaabsorbować myśli dziecka czymś innym – na tyle skutecznie, że mała słuchaczka niejako przeobraża się w protagonistkę. Sceny zbiorowe uwypuklają siłę wspólnoty, tożsamą z siłą łączącej ludzi opowieści, której wagę akcentuje również tytułowe słowo „once”, czyli „pewnego razu”. Z kolei chór podkreśla, że przekazywana przez niego historia to tylko pogłoski lub jedna z wersji podania: „mówi się” (oryg. song „Some Say”), że było tak, natomiast inni głoszą, że inaczej. Ta zdolność do mutowania nie świadczy o ułomności baśni, lecz o jej żywotności i ponadczasowości (song „Wciąż opowiadamy”, oryg. „Why We Tell the Story”). Wszak „baśnie są w znacznej mierze ukształtowane przez bezpośrednie treści świadome oraz przez treści nieświadome, ujęte przez świadomość (…) wielu ludzi, zgodnych w sposobie widzenia uniwersalnych problemów ludzkich oraz ich pożądanych rozwiązań. W przeciwnym razie nie opowiadano by baśni wciąż na nowo, pokolenie po pokoleniu. Powtarzano baśnie i słuchano ich z wielką ciekawością (…) dlatego, że odpowiadały (…) potrzebom wielu ludzi” (Bettelheim 1996: 67–68). Także musical jako gatunek zaspokaja owe fundamentalne, uniwersalne potrzeby, „chwyta[jąc] widza za serce. Tego cynicznego, znieczulonego i obojętnego widza czasu ponowoczesnego. (…) nie jest ważne, czy bohaterem musicalu jest francuski galernik, żydowski skrzypek, wietnamska prostytutka, czarownica o zielonej karnacji, stara kotka czy młody lew – liczy się to, czy rozpoznamy w bohaterach samych siebie” (Wyszogrodzki 2018: 8, 9).
Skoro przedstawienie zeszło już z afisza, po co je omawiać? Po pierwsze, żeby odnotować – nie tylko w mediach trójmiejskich – że było wartościową inscenizacją i na dodatek polską prapremierą „Once on This Island”. Po drugie, by zachęcić inne zespoły teatralne do wystawienia tego tytułu: niby banalna fabuła okazuje się emocjonująca, cały spektakl zaś, acz kameralny, oferuje dużą przestrzeń na eksperymenty inscenizacyjne i wysoko stawia poprzeczkę przed aktorami. Ponadto jest bardzo plastyczny, wizualnie i muzycznie przyjemny w odbiorze oraz pełen energii, a owa dynamika cechuje zarówno akcję – także z powodu baśniowej skrótowości i kondensacji – jak i muzykę (choć karaibskie rytmy oczywiście są kontrapunktowane rzewnymi balladami). W pewnym sensie główną rolę odgrywają żywioły, bo oprócz ekspresywnej muzyki mamy tu powódź, występuje matka ziemia, metaforycznie można by mówić też o ogniu miłości. Wszystko to czyni inscenizację nader atrakcyjną, mimo że w wykonaniu dyplomantów przypuszczalnie była ona niskobudżetowa. Po trzecie, jak już sygnalizowałam, warto zwrócić uwagę nie tylko na odtwórczynię roli protagonistki, ale i na pozostałych dwanaścioro aktorów. Jako wielbicielka Teatru Muzycznego w Gdyni cieszę się, że ze studium wychodzą obiecujący absolwenci – kto wie, może przyszłe gwiazdy tej instytucji. Jak stwierdził jeden z anonimowych komentatorów na portalu Trójmiasto.pl: „Trzymajmy kciuki, by tegoroczny rocznik chociaż w części (…) zasilił nasz Muzyczny, bo pewnie Poznań już na nich czeka” (opinie pod: Rudziński 2022). Miło było półtorej godziny obcować z emanującym ze sceny zaraźliwym młodzieńczym entuzjazmem, wigorem i pasją i obserwować utalentowany teatralny „narybek” (szkoda, że talent nie jest zaraźliwy). Robiąc aluzję do tytułu książki „Republika musicali. Historia – gatunek – interpretacje”, można żartobliwie zacytować twórcę Akademii Zamojskiej: „Takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Jeżeli tacy są adepci tego gatunku scenicznego, to o przyszłość musicalu w Polsce nie trzeba się martwić.
Literatura:
Bettelheim B.: „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni”. Przeł. D. Danek. Warszawa 1996.
Fryc K: „Julia Duchniewicz – zapamiętajcie to nazwisko. Premiera w Teatrze Muzycznym w Gdyni”. Wyborcza.pl Trójmiasto, 26.10.2022. https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,29067769,julia-duchniewicz-zapamietajcie-to-nazwisko-po-premierze.html.
„PPSWA Trailer – Once on This Island”. YouTube, kanał PPSWA im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, 21.10.2022. https://www.youtube.com/watch?v=xuIFtYQF0b0.
Rudziński Ł.: „Once on this Island: Musical w studenckim wydaniu”. Trójmiasto.pl., 27.10.2022. https://kultura.trojmiasto.pl/Once-on-this-Island-Musical-w-studenckim-wydaniu-n172094.html.
Rudziński Ł.: „Teatr Muzyczny znowu zaskoczył. Doskonali młodzi aktorzy”. Trójmiasto.pl, 14.02.2023. https://kultura.trojmiasto.pl/Przebojowy-dyplom-z-piosenki-na-ludowo-O-Gruski-Pospodaly-n175350.html.
Wyszogrodzki D.: „Ale musicale! Złote stulecie 1918–2018”. Warszawa 2018.
„Once on This Island” („Kiedyś na wyspie”). Libretto i teksty piosenek: Lynn Ahrens. Muzyka: Stephen Flaherty. Reżyseria: Agnieszka Płoszajska. Tłumaczenie: Małgorzata Ryś. Scenografia i kostiumy: Monika Ostrowska. Choreografia: Michał Cyran. Premiera: 24.10.2022 r., Teatr Muzyczny w Gdyni (Scena Kameralna). Spektakl dyplomowy IV roku Państwowego Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. D. Baduszkowej.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |