
STARCIA Z PRZESZŁOŚCIĄ ('FLASH')
A
A
A
Dekada planowania, zatrudniania i zwalniania kolejnych reżyserów, aktorów. Wreszcie udało się ukończyć prace nad filmową adaptacją „Flasha”. Okoliczności, w jakich trafił na ekrany, nie należą do najszczęśliwszych. Od rozpoczęcia pandemii wszystkie produkcje sygnowane logiem DCEU były porażką, a jedyna stała w tym chaotycznym toku produkcyjnym to obsadzenie w głównej roli Ezry Millera, który w ostatnich latach kojarzony jest z szeregiem skandali. Rozpoczęło się od nagrania, na którym dusił kobietę. Gdy agencje PR mogły pomyśleć, że uda się zamieść sprawę pod dywan, zaczęły wychodzić spod niego jeszcze gorsze przewinienia. Więcej ataków, rabunków i grooming.
Ciągłe zmiany w kierownictwie i nieudane próby nadania serii spójnego kierunku sprawiły, że DC było różnorodne stylistycznie i jakościowo. „Flash” to kolejna produkcja szamocząca się podczas prób scalenia ze sobą filmów we wspólny wszechświat, a już od jakiegoś czasu wiemy, że serię czeka restart. Ten wszechświat został skreślony i zamieszkujące go wersje postaci już nie powrócą. Flash jeszcze o tym nie wie i pragnie zrestartować swoje życie. Przypadkowo wchodzi w najwyższą prędkość w swojej karierze i dociera do wymiaru, który pozwala mu podróżować w czasie. Plan jest prosty: Barry spróbuje zapobiec morderstwu swojej mamy. Jak wszyscy wiemy – wyniki wszelkich prób zabawy z czasem są niespodziewane. Barry’emu udaje się uratować matkę, ale zmieniając historie, wkracza do innej linii czasowej. W tym świecie jego rodzina jest cała i zdrowa, ale to nie jego świat. Nie jego rodzina, a rodzina lokalnego Barry’ego Allena. Międzywymiarowi bliźniacy wspólnie spróbują naprawić czas.
Zobaczymy gościnne występy postaci, które powinniśmy kojarzyć z innych filmów, i na bazie wcześniejszych produkcji powinniśmy sobie sami przypomnieć, jakie te postacie są. „Flash” nie ma czasu na nikogo poza swoim/-i głównym/-i bohaterem/-ami. A jednocześnie to wyraźnie nie te postacie, które znamy. Batman z nowej linii czasowej grany jest przez Michaela Keatona i najwidoczniej przypadkowo wygląda jak bohater filmów Tima Burtona. Nawet ma niemalże identyczny kostium i Batmobile, a jednak to nie świat filmu z 1989 roku. W tym momencie sprawniejszy reżyser lub film bez nawarstwiających się problemów produkcyjnych mógłby sobie pozwolić na próbę pastiszu stylu Burtona. Odtworzyć ekspresjonistyczne gotyckie scenografie, brud i mgłę na ulicach, wyobrazić sobie, jak mogłyby wyglądać inne miasta nakręcone w tej estetyce. Tutaj architektura Gotham i Central City wygląda identycznie jak pierwotna linia czasowa, a nie jak ewolucja metropolii ze starszych filmów o mrocznym rycerzu.
Zresztą podobnie jest z relacją do poprzednich filmów w tej serii. W pierwszym akcie Flash współpracuje z członkami Ligi Sprawiedliwości: Batmanem i Wonder Woman. Ich korzenie sięgają do momentu, gdy całość była osobistym projektem Zacka Snydera. Jednak ze stylu pierwotnego twórcy niewiele zostało. Mamy połączyć te postacie z ich wersjami z tak zwanego SnyderVerse. Jednocześnie wszelkie ślady po pierwszym reżyserze są wymazywane, bo wizja Snydera uniemożliwiała budowanie współdzielonego uniwersum na wzór Marvela. Oglądamy Batmana z twarzą Bena Afflecka, ale wątpiąc, by był to ten sam Batman grany przez Afflecka w „Batman v Superman”.
Tropem „Człowieka ze stali” Generał Zod pojawia się na Ziemi, by zdobyć dane zawarte w DNA ostatniego syna Kryptona. Flashowie i Batman muszą odnaleźć Supermana. Zamiast Supermana odnajdują jego kuzynkę, Supergirl. Bitwa między amerykańskim wojskiem sprzymierzonym z superbohaterami a najeźdźcami z kosmosu rozgrywa się w scenografii mającej odwoływać się do jednej lokacji z pierwszego filmu Snydera. Różnica jest taka: Snyder rozumiał, jak prezentować wojowników Kryptona. Każdy krok miał wagę, każde uderzenie przerażało siłą, która poza zranieniem celu mogła samą falą dźwiękową zrównać z ziemią pobliską infrastrukturę. Walka dwóch superludzi w Metropolis niczym walka Godzilli z King Ghidorah. Jedna ma chronić, druga niszczyć, ale podczas ich starcia gigantyczne zniszczenia są nieuniknione.
Tutaj nic nie ma wagi. Efekty specjalne wyglądają jak przerywniki z gier wideo, w dodatku z nie najnowszych gier wideo. W tle biegają żołnierze, ale są oni tylko ruchomą scenografią, jakby znajdowali się za szklaną ścianą, interakcja z nimi okazuje się niemożliwa. Snydera można oskarżyć o militarną propagandę – i byłoby to w pełni uzasadnione oskarżenie. Jego film dumnie ogłasza: God Bless Our Troops, ale ma czas, by zatrzymać się na ich twarzach, by mogli oni coś powiedzieć przed swoją niechybną śmiercią. We „Flashu” mogliby oni zostać podmienieni w ostatnim momencie na spłoszone zgiełkiem konfliktu zwierzęta i nie wymagałoby to żadnej zmiany w scenariuszu.
Całość głównego wątku rozgrywa się w jednym alternatywnym świecie i tylko w jednej scenie możemy zobaczyć resztę multiwersum. Żeby podróżować w czasie, Flash wchodzi do wymiaru, który możemy nazwać pomieszczeniem kontrolnym. Z tego miejsca po tym, jak jego akcje zaburzyły równowagę, możemy obserwować inne światy, które zaczynają ze sobą kolidować. Zostają przedstawione jako planety-kule disco, z kafelkami z klatkami filmowymi, a w nich: Superman Christophera Reeve’a, Batman Adama Westa, Superman Nicolasa Cage’a… Zamiast użyć fragmentów z filmów, w których wystąpili, lub zaoferować cameo jednemu z dziesiątków aktorów występujących w aktualnie emitowanych serialach lub jednemu z weteranów ze starszych produkcji, postanowiono zabawić się w niskiej jakości cyfrową nekromancję. Dzięki temu możemy zobaczyć plastikowe modele martwych od lat aktorów ponownie wsadzonych w kostiumy. George Reeves wraca do znienawidzonej roli, która zrujnowała jego karierę i być może przyczyniła się do samobójstwa (okoliczności jego śmierci są nie jasne, mógł również zostać zamordowany przez jednego z hollywoodzkich fixer’ów). W biograficznym „Hollywoodland” Reeves (grany przez Bena Afflecka), świętując anulowanie serialu, wrzuca na rozgrzany ruszt swój niebiesko-czerowny kostium. W XXI wieku spopielony kostium nie jest dla Hollywoodzkich magików przeszkodą, by ponownie ubrać aktora w spandex. Miesiąc po premierze rozpoczął się strajk SAG-AFTRA. Jedną z obaw aktorów jest wykorzystanie AI i cyfrowych wizerunków przez największe studia, więc wszelkie decyzje podjęte przy powstawaniu tej sekwencji wydają się w najlepszym przypadku nietaktowne. W najgorszym – lekceważące wobec członków gildii.
Chwilami film uwalnia się ze szponów plastikowych efektów specjalnych, fan serwisu i prób budowania (już martwego) współdzielonego uniwersum. Wtedy udaje mu się odnaleźć pełne ciepła i humoru postaci. Muszę przyznać, że jeśli początki DC były w czymś bezsprzecznie dobre, to był to casting, bo Miller wypada bardzo dobrze w tej roli. Momenty, w których Barry może porozmawiać z rodzicami, spotkać się ze swoją szkolną miłością lub pokłócić ze sobą z innego czasu, to te, w których film ma okazję lśnić.
Flash musi pędzić do przodu, bo ostatecznie jego przeciwnikiem w tym odcinku jest czas. Próbując się przebić przez plątaninę odniesień, prób materializacji jakiegoś zagrożenia w fizycznej formie superzłoczyńców, film zapomina o kompanii cywilów otaczającej naszego bohatera. Tymczasem najwięcej uroku mają właśnie chwile z ludźmi bez supermocy lub gdy nadzwyczajne umiejętności protagonisty doprowadzą do czegoś trywialnego i głupiego, a jednocześnie zabawnego. Potencjał ten niestety nie zostaje wykorzystany, bo musimy gonić za marzeniami o multiwersum.
Ciągłe zmiany w kierownictwie i nieudane próby nadania serii spójnego kierunku sprawiły, że DC było różnorodne stylistycznie i jakościowo. „Flash” to kolejna produkcja szamocząca się podczas prób scalenia ze sobą filmów we wspólny wszechświat, a już od jakiegoś czasu wiemy, że serię czeka restart. Ten wszechświat został skreślony i zamieszkujące go wersje postaci już nie powrócą. Flash jeszcze o tym nie wie i pragnie zrestartować swoje życie. Przypadkowo wchodzi w najwyższą prędkość w swojej karierze i dociera do wymiaru, który pozwala mu podróżować w czasie. Plan jest prosty: Barry spróbuje zapobiec morderstwu swojej mamy. Jak wszyscy wiemy – wyniki wszelkich prób zabawy z czasem są niespodziewane. Barry’emu udaje się uratować matkę, ale zmieniając historie, wkracza do innej linii czasowej. W tym świecie jego rodzina jest cała i zdrowa, ale to nie jego świat. Nie jego rodzina, a rodzina lokalnego Barry’ego Allena. Międzywymiarowi bliźniacy wspólnie spróbują naprawić czas.
Zobaczymy gościnne występy postaci, które powinniśmy kojarzyć z innych filmów, i na bazie wcześniejszych produkcji powinniśmy sobie sami przypomnieć, jakie te postacie są. „Flash” nie ma czasu na nikogo poza swoim/-i głównym/-i bohaterem/-ami. A jednocześnie to wyraźnie nie te postacie, które znamy. Batman z nowej linii czasowej grany jest przez Michaela Keatona i najwidoczniej przypadkowo wygląda jak bohater filmów Tima Burtona. Nawet ma niemalże identyczny kostium i Batmobile, a jednak to nie świat filmu z 1989 roku. W tym momencie sprawniejszy reżyser lub film bez nawarstwiających się problemów produkcyjnych mógłby sobie pozwolić na próbę pastiszu stylu Burtona. Odtworzyć ekspresjonistyczne gotyckie scenografie, brud i mgłę na ulicach, wyobrazić sobie, jak mogłyby wyglądać inne miasta nakręcone w tej estetyce. Tutaj architektura Gotham i Central City wygląda identycznie jak pierwotna linia czasowa, a nie jak ewolucja metropolii ze starszych filmów o mrocznym rycerzu.
Zresztą podobnie jest z relacją do poprzednich filmów w tej serii. W pierwszym akcie Flash współpracuje z członkami Ligi Sprawiedliwości: Batmanem i Wonder Woman. Ich korzenie sięgają do momentu, gdy całość była osobistym projektem Zacka Snydera. Jednak ze stylu pierwotnego twórcy niewiele zostało. Mamy połączyć te postacie z ich wersjami z tak zwanego SnyderVerse. Jednocześnie wszelkie ślady po pierwszym reżyserze są wymazywane, bo wizja Snydera uniemożliwiała budowanie współdzielonego uniwersum na wzór Marvela. Oglądamy Batmana z twarzą Bena Afflecka, ale wątpiąc, by był to ten sam Batman grany przez Afflecka w „Batman v Superman”.
Tropem „Człowieka ze stali” Generał Zod pojawia się na Ziemi, by zdobyć dane zawarte w DNA ostatniego syna Kryptona. Flashowie i Batman muszą odnaleźć Supermana. Zamiast Supermana odnajdują jego kuzynkę, Supergirl. Bitwa między amerykańskim wojskiem sprzymierzonym z superbohaterami a najeźdźcami z kosmosu rozgrywa się w scenografii mającej odwoływać się do jednej lokacji z pierwszego filmu Snydera. Różnica jest taka: Snyder rozumiał, jak prezentować wojowników Kryptona. Każdy krok miał wagę, każde uderzenie przerażało siłą, która poza zranieniem celu mogła samą falą dźwiękową zrównać z ziemią pobliską infrastrukturę. Walka dwóch superludzi w Metropolis niczym walka Godzilli z King Ghidorah. Jedna ma chronić, druga niszczyć, ale podczas ich starcia gigantyczne zniszczenia są nieuniknione.
Tutaj nic nie ma wagi. Efekty specjalne wyglądają jak przerywniki z gier wideo, w dodatku z nie najnowszych gier wideo. W tle biegają żołnierze, ale są oni tylko ruchomą scenografią, jakby znajdowali się za szklaną ścianą, interakcja z nimi okazuje się niemożliwa. Snydera można oskarżyć o militarną propagandę – i byłoby to w pełni uzasadnione oskarżenie. Jego film dumnie ogłasza: God Bless Our Troops, ale ma czas, by zatrzymać się na ich twarzach, by mogli oni coś powiedzieć przed swoją niechybną śmiercią. We „Flashu” mogliby oni zostać podmienieni w ostatnim momencie na spłoszone zgiełkiem konfliktu zwierzęta i nie wymagałoby to żadnej zmiany w scenariuszu.
Całość głównego wątku rozgrywa się w jednym alternatywnym świecie i tylko w jednej scenie możemy zobaczyć resztę multiwersum. Żeby podróżować w czasie, Flash wchodzi do wymiaru, który możemy nazwać pomieszczeniem kontrolnym. Z tego miejsca po tym, jak jego akcje zaburzyły równowagę, możemy obserwować inne światy, które zaczynają ze sobą kolidować. Zostają przedstawione jako planety-kule disco, z kafelkami z klatkami filmowymi, a w nich: Superman Christophera Reeve’a, Batman Adama Westa, Superman Nicolasa Cage’a… Zamiast użyć fragmentów z filmów, w których wystąpili, lub zaoferować cameo jednemu z dziesiątków aktorów występujących w aktualnie emitowanych serialach lub jednemu z weteranów ze starszych produkcji, postanowiono zabawić się w niskiej jakości cyfrową nekromancję. Dzięki temu możemy zobaczyć plastikowe modele martwych od lat aktorów ponownie wsadzonych w kostiumy. George Reeves wraca do znienawidzonej roli, która zrujnowała jego karierę i być może przyczyniła się do samobójstwa (okoliczności jego śmierci są nie jasne, mógł również zostać zamordowany przez jednego z hollywoodzkich fixer’ów). W biograficznym „Hollywoodland” Reeves (grany przez Bena Afflecka), świętując anulowanie serialu, wrzuca na rozgrzany ruszt swój niebiesko-czerowny kostium. W XXI wieku spopielony kostium nie jest dla Hollywoodzkich magików przeszkodą, by ponownie ubrać aktora w spandex. Miesiąc po premierze rozpoczął się strajk SAG-AFTRA. Jedną z obaw aktorów jest wykorzystanie AI i cyfrowych wizerunków przez największe studia, więc wszelkie decyzje podjęte przy powstawaniu tej sekwencji wydają się w najlepszym przypadku nietaktowne. W najgorszym – lekceważące wobec członków gildii.
Chwilami film uwalnia się ze szponów plastikowych efektów specjalnych, fan serwisu i prób budowania (już martwego) współdzielonego uniwersum. Wtedy udaje mu się odnaleźć pełne ciepła i humoru postaci. Muszę przyznać, że jeśli początki DC były w czymś bezsprzecznie dobre, to był to casting, bo Miller wypada bardzo dobrze w tej roli. Momenty, w których Barry może porozmawiać z rodzicami, spotkać się ze swoją szkolną miłością lub pokłócić ze sobą z innego czasu, to te, w których film ma okazję lśnić.
Flash musi pędzić do przodu, bo ostatecznie jego przeciwnikiem w tym odcinku jest czas. Próbując się przebić przez plątaninę odniesień, prób materializacji jakiegoś zagrożenia w fizycznej formie superzłoczyńców, film zapomina o kompanii cywilów otaczającej naszego bohatera. Tymczasem najwięcej uroku mają właśnie chwile z ludźmi bez supermocy lub gdy nadzwyczajne umiejętności protagonisty doprowadzą do czegoś trywialnego i głupiego, a jednocześnie zabawnego. Potencjał ten niestety nie zostaje wykorzystany, bo musimy gonić za marzeniami o multiwersum.
„Flash”. Reżyseria: Andy Muschietti. Scenariusz: Christina Hodson. Obsada: Ezra Miller, Sasha Calle, Michael Shannon, Michael Keaton. Stany Zjednoczone 2023, 144 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |