
O TYM, ŻE NAWET PREZESOM MARZĄ SIĘ CZASEM PIEROGI RUSKIE ZAMIAST TRUFLI I KAWIORU
A
A
A
Sumienny recenzent należycie wywiązujący się ze swych krytycznoliterackich obowiązków w związku z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim może mieć nie lada kłopot. I nie idzie wcale o problemy interpretacyjne z kolejnymi jego książkami, lecz o częstotliwość ukazywania się na naszym rynku kolejnych tytułów tego autora. Debiutancki zbiór opowiadań sprzed kilku lat – „Stacja Bielawa Zachodnia” – nie zapowiadał tego wydawniczego wyścigu, gdyż naprawdę głośno o Dobrzanieckim zrobiło się w ubiegłym roku, kiedy to Czarne wypuściło „Dom Róży. Krysuvik”, otwierając tym samym „sezon na Klimkę”. Książka otrzymała nominację do Nagrody Literackiej NIKE i została bardzo dobrze przyjęta przez krytykę, która nie musiała długo czekać na kolejne utwory prozatorskie Klimko-Dobrzanieckiego: w ostatnich miesiącach w Portrecie ukazał się „Wariat” (zremasterowana wersja debiutu z 2003 roku), nakładem Korporacji Ha!art ukazała się powieść „Raz. Dwa. Trzy”, ostatnio natomiast światło dzienne ujrzało dłuższe opowiadanie „Kołysanka dla wisielca” (ponownie Wydawnictwo Czarne).
Po lekturze „Wariata” czy „Raz. Dwa. Trzy” uznałem, że oto pojawił się na naszej skromnej scenie literackiej twórca godny uwagi, który niejednym jeszcze będzie potrafił nas zaskoczyć. Czytając prawie że równolegle dwie książki autora, byłem prawie pewien, że dalej może być już tylko lepiej. I że nawet w serii literackiej Korporacji Ha!art od czasu do czasu trafia się powieść na tyle udana, że zbyt wielu niemiłych słów o (nie zawsze chlubnych) dokonaniach tej oficyny powiedzieć nie sposób. Niestety, „Kołysanka dla wisielca”, na którą rzuciłem się – mimo obfitości wytworów Klimko-Dobrzanieckiego ostatnimi czasy – z nieskrywaną radością, okazała się prostą, raczej banalną i mało oryginalną opowiastką wspomnieniową z licznymi autobiograficznymi odniesieniami i publicystycznymi czy eseistycznymi „uwagami ogólnymi o życiu” (o życiu wewnętrznym emigranta, o samobójczej śmierci, o miłości i przyjaźni, o homoseksualizmie czy Islandii). Być może nie służy Dobrzanieckiemu tempo, w jakim ukazują się kolejne z jego prozatorskich dokonań. Być może zawiniło wyczerpanie „islandzko-polskiej” materii: „Kołysanka dla wisielca” jest swoistą kontynuacjątomu „Domu Róży. Krysuvik” – powraca szpital psychiatryczny, powraca narrator opowieści, który jest nie tylko bohaterem tej prozy, ale i – jak się domyślamy i jak podpowiada nam Dobrzaniecki – jej autorem, powracają również inni znani nam już bohaterowie – chorwacki malarz Boro, karmiona przez niego orka Plamen czy Agnieszka, żona głównego bohatera. Być może wszystko przez niełatwe w końcu zadanie, jakim jest próba literackiego pożegnania się z tragicznie zmarłym przyjacielem, głównym – obok narratora i Bora – bohaterem tej opowieści. Cokolwiek było przyczyną, faktem jest, że podarował nam tym razem Klimko-Dobrzaniecki fabułę ani nie tak porywającą (a wystarczy przypomnieć chociażby opowiadania z „Wariata”), ani nie tak świetnie napisaną (tutaj za wzór postawiłbym „Raz. Dwa. Trzy”), jak można by się spodziewać. Wiadomo przecież, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, tymczasem odnoszę wrażenie, jakby podmieniono nam w międzyczasie szefa kuchni, jakby po kawiorze i truflach zaserwowano nam pierogi ruskie.
Oczywiście, nie ulega mojej wątpliwości, że zwolennicy pierogów ruskich powyższym fragmentem mojego tekstu będą oburzeni i że za sprawą tego zdania redakcję „artPAPIERU” spotkać może zalew listów od zwolenników tegoż dania. Tak więc zgadzam się, że pierogi ruskie mogą być smaczniejsze od kawioru i trufli. Więcej – potrafię sobie wyobrazić także czytelnika, który odrzuci „Raz. Dwa. Trzy”, a z wielką przyjemnością zapozna się z historią Szymona Kurana, skrzypka i kompozytora jazzowego, który większość życia spędził na Islandii. Tam też, pod koniec jego życia, w szpitalu psychiatrycznym, poznał go Klimko-Dobrzaniecki czy, jak kto woli, bohater i narrator „Kołysanki dla wisielca”. Tam też poznał trzeciego, znanego nam już bohatera, a więc ekscentrycznego, klnącego nieustannie po angielsku malarza z Chorwacji, Boro. Krótka, niespełna stustronicowa historia trzech przyjaciół, przegląd kilku fragmentów z życia pracownika szpitala psychiatrycznego oraz dwóch jego pacjentów (Boro jest pacjentem byłym, ale wciąż w budynku szpitala zamieszkującym; Szymon natomiast jest pacjentem okazjonalnym – trafia do szpitala na jakiś czas, później jego sytuacja się poprawia i znowu wraca do „normalnego życia” po to, by po jakimś czasie historia znowu się powtórzyła). Dobrzaniecki przy pomocy prostych, krótkich, by nie powiedzieć oczywistych zdań (jakbyśmy wiedzieli, o czym mowa będzie za chwilę) próbuje opisać sprawy najważniejsze i najtrudniejsze zarazem: przyjaźń, miłość, śmierć, tęsknotę, szaleństwo. Tym razem, niestety, nie do końca się autorowi „Wariata” ta sztuka udaje – czytelnik odnosi wrażenie, że sprzedaje mu autor towar mocno już przeterminowany, może i ładny, może wzruszający i ściskający momentami za serce, ale jednak dobrze już od dawna znany. Do tego postanowił tym razem Klimko-Dobrzaniecki dopowiedzieć nam każdą, najmniejszą nawet, historyjkę – tak więc, kiedy czytamy historię o robieniu knedli, możemy się spodziewać, że już za chwilę przeczytamy o mistycznym doświadczeniu, jakim było robienie tychże; kiedy śledzimy relację z wyprawy nad „morze”, możemy być pewni, że za chwilę usłyszymy od narratora, że właśnie mamy do czynienia z cudem, że to, co bohater widzi, jest najpiękniejszym morzem, jakie kiedykolwiek miał okazję zobaczyć itd. itp.
Roman Kurkiewicz twierdzi (w nocie na okładce), że ta islandzko-polska proza ma w sobie uścisk dłoni przyjaciela. Nie wiem, czy jakakolwiek proza „ma w sobie uścisk dłoni przyjaciela” – szczerze mówiąc, trudno mi sobie taką zawartość prozy wyobrazić. Kurkiewicz stwierdza również, że ta proza jest, uwaga, „żywą pieczęcią pamięci” i posiada „moc ponadepizodyczną”. Choć trudno mi sobie wyobrazić to wszystko, co wyobraził sobieautor tych słów, staram się to wszystko zrozumieć. Rozumiem więc, że „Kołysanka dla wisielca” jest takim właśnie zaklinaniem pamięci, ocalaniem od zapomnienia tego, co już nie istnieje, tego, co umarło. Jest jak skromny (bo niespełna stustronicowy, niewielkiego formatu) album z fotografiami, na których co rusz widzimy a to grającego na skrzypcach w łubinowym polu Szymona, a to Bora z narratorem wciskających obraz kierownikowi Ikei, a to narratora kupującego sobie wiolonczelę w Czechach, a to znów Szymona, który na kolejnej „fotografii” wylewa sobie kufel Vikinga na głowę, po raz kolejny Bora, który upił swoją Helgę, podał jej środki nasenne, „potem ogolił na łyso, na dole też, wszędzie, i zabetonował jej stopy”.
I tak powoli, leniwie, nieśpiesznie (możemy mnożyć przymiotniki – przecież nigdzie się nam nie śpieszy) ciągnie się ta mała proza (Czarne wydało książkę w „małej serii”) opowiadająca małe, delikatnie ze sobą powiązane historie, które składają się na taki właśnie album fotograficzny. Nieco chaotyczny, zawierający w sobie najróżniejsze zdjęcia, jedne nieudane, nieostre, niepotrzebne, z postaciami, którym niezbyt utalentowany fotograf „uciął głowy”, inne znowu niezłe kompozycyjnie, zapierające dech w piersi, opowiadające same przez się urzekające wydarzenia. Jednego zarzucić tej, jakby chciał Roman Kurkiewicz, „żywej pieczęci pamięci”, nie sposób – całość powstała z nagłej, nieodpartej potrzeby serca, z chęci pożegnania się z przyjacielem (a właściwie – przyjaciółmi), z chęci ukołysania ich do wiecznego snu. Tak sobie jeszcze myślę, że jeśli już opisuję „Kołysankę dla wisielca” jako album fotograficzny, to być może jest to album w takiej formie, w jakiej złożyliby go lub w jakiej chcieliby go widzieć właśnie Szymon czy Boro.
I trochę tylko szkoda, że, jak już wspominałem, nie jest to Klimko-Dobrzaniecki w najwyższej formie. Że sporo tutaj fragmentów niepotrzebnych, trywialnych, że brakło w książce jakiejkolwiek fabularnej dyscypliny, że historie swoich przyjaźni i miłości opowiedział z wdziękiem i wprawą mniejszą, niż to czynił do tej pory. I trochę szkoda, że u tak, jak mi się jeszcze przed momentem wydawało, wytrawnego prozaika odnajdujemy takie na przykład fragmenty: „Przypominał ciężką, czarną chmurę spowitą mgłą bólu, która nie mogła się wypłakać, zamienić w deszcz”; „W łazience jej nie było, poszedłem więc do drugiego pokoju i zobaczyłem pełnię księżyca wypiętą w moją stronę. No, co się tak gapisz, powiedziała, bierz mnie, dopóki mam ochotę, bierz mnie, chłopcze, i grzej, bo mi się zimno robi”; „Trzeba przespacerować się do zsypu. To rybia skóra tak ohydnie jedzie, podobnie pachniała ta dziewczyna podczas miesiączki. Pamiętam dobrze”. No, ale tak już chyba jest, że nawet prezes Microsoftu po miesiącu permanentnego zapychania się truflami i kawiorem, poprosi swojego prywatnego kucharza o pierogi ruskie czy kromkę chleba z mortadelą. Dlaczego by więc nie skonsumować i „Kołysanki dla wisielca”, która jawi się w takiej perspektywie jako drobna, acz nie pozbawiona swoistego wdzięku przekąska?
Po lekturze „Wariata” czy „Raz. Dwa. Trzy” uznałem, że oto pojawił się na naszej skromnej scenie literackiej twórca godny uwagi, który niejednym jeszcze będzie potrafił nas zaskoczyć. Czytając prawie że równolegle dwie książki autora, byłem prawie pewien, że dalej może być już tylko lepiej. I że nawet w serii literackiej Korporacji Ha!art od czasu do czasu trafia się powieść na tyle udana, że zbyt wielu niemiłych słów o (nie zawsze chlubnych) dokonaniach tej oficyny powiedzieć nie sposób. Niestety, „Kołysanka dla wisielca”, na którą rzuciłem się – mimo obfitości wytworów Klimko-Dobrzanieckiego ostatnimi czasy – z nieskrywaną radością, okazała się prostą, raczej banalną i mało oryginalną opowiastką wspomnieniową z licznymi autobiograficznymi odniesieniami i publicystycznymi czy eseistycznymi „uwagami ogólnymi o życiu” (o życiu wewnętrznym emigranta, o samobójczej śmierci, o miłości i przyjaźni, o homoseksualizmie czy Islandii). Być może nie służy Dobrzanieckiemu tempo, w jakim ukazują się kolejne z jego prozatorskich dokonań. Być może zawiniło wyczerpanie „islandzko-polskiej” materii: „Kołysanka dla wisielca” jest swoistą kontynuacjątomu „Domu Róży. Krysuvik” – powraca szpital psychiatryczny, powraca narrator opowieści, który jest nie tylko bohaterem tej prozy, ale i – jak się domyślamy i jak podpowiada nam Dobrzaniecki – jej autorem, powracają również inni znani nam już bohaterowie – chorwacki malarz Boro, karmiona przez niego orka Plamen czy Agnieszka, żona głównego bohatera. Być może wszystko przez niełatwe w końcu zadanie, jakim jest próba literackiego pożegnania się z tragicznie zmarłym przyjacielem, głównym – obok narratora i Bora – bohaterem tej opowieści. Cokolwiek było przyczyną, faktem jest, że podarował nam tym razem Klimko-Dobrzaniecki fabułę ani nie tak porywającą (a wystarczy przypomnieć chociażby opowiadania z „Wariata”), ani nie tak świetnie napisaną (tutaj za wzór postawiłbym „Raz. Dwa. Trzy”), jak można by się spodziewać. Wiadomo przecież, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, tymczasem odnoszę wrażenie, jakby podmieniono nam w międzyczasie szefa kuchni, jakby po kawiorze i truflach zaserwowano nam pierogi ruskie.
Oczywiście, nie ulega mojej wątpliwości, że zwolennicy pierogów ruskich powyższym fragmentem mojego tekstu będą oburzeni i że za sprawą tego zdania redakcję „artPAPIERU” spotkać może zalew listów od zwolenników tegoż dania. Tak więc zgadzam się, że pierogi ruskie mogą być smaczniejsze od kawioru i trufli. Więcej – potrafię sobie wyobrazić także czytelnika, który odrzuci „Raz. Dwa. Trzy”, a z wielką przyjemnością zapozna się z historią Szymona Kurana, skrzypka i kompozytora jazzowego, który większość życia spędził na Islandii. Tam też, pod koniec jego życia, w szpitalu psychiatrycznym, poznał go Klimko-Dobrzaniecki czy, jak kto woli, bohater i narrator „Kołysanki dla wisielca”. Tam też poznał trzeciego, znanego nam już bohatera, a więc ekscentrycznego, klnącego nieustannie po angielsku malarza z Chorwacji, Boro. Krótka, niespełna stustronicowa historia trzech przyjaciół, przegląd kilku fragmentów z życia pracownika szpitala psychiatrycznego oraz dwóch jego pacjentów (Boro jest pacjentem byłym, ale wciąż w budynku szpitala zamieszkującym; Szymon natomiast jest pacjentem okazjonalnym – trafia do szpitala na jakiś czas, później jego sytuacja się poprawia i znowu wraca do „normalnego życia” po to, by po jakimś czasie historia znowu się powtórzyła). Dobrzaniecki przy pomocy prostych, krótkich, by nie powiedzieć oczywistych zdań (jakbyśmy wiedzieli, o czym mowa będzie za chwilę) próbuje opisać sprawy najważniejsze i najtrudniejsze zarazem: przyjaźń, miłość, śmierć, tęsknotę, szaleństwo. Tym razem, niestety, nie do końca się autorowi „Wariata” ta sztuka udaje – czytelnik odnosi wrażenie, że sprzedaje mu autor towar mocno już przeterminowany, może i ładny, może wzruszający i ściskający momentami za serce, ale jednak dobrze już od dawna znany. Do tego postanowił tym razem Klimko-Dobrzaniecki dopowiedzieć nam każdą, najmniejszą nawet, historyjkę – tak więc, kiedy czytamy historię o robieniu knedli, możemy się spodziewać, że już za chwilę przeczytamy o mistycznym doświadczeniu, jakim było robienie tychże; kiedy śledzimy relację z wyprawy nad „morze”, możemy być pewni, że za chwilę usłyszymy od narratora, że właśnie mamy do czynienia z cudem, że to, co bohater widzi, jest najpiękniejszym morzem, jakie kiedykolwiek miał okazję zobaczyć itd. itp.
Roman Kurkiewicz twierdzi (w nocie na okładce), że ta islandzko-polska proza ma w sobie uścisk dłoni przyjaciela. Nie wiem, czy jakakolwiek proza „ma w sobie uścisk dłoni przyjaciela” – szczerze mówiąc, trudno mi sobie taką zawartość prozy wyobrazić. Kurkiewicz stwierdza również, że ta proza jest, uwaga, „żywą pieczęcią pamięci” i posiada „moc ponadepizodyczną”. Choć trudno mi sobie wyobrazić to wszystko, co wyobraził sobieautor tych słów, staram się to wszystko zrozumieć. Rozumiem więc, że „Kołysanka dla wisielca” jest takim właśnie zaklinaniem pamięci, ocalaniem od zapomnienia tego, co już nie istnieje, tego, co umarło. Jest jak skromny (bo niespełna stustronicowy, niewielkiego formatu) album z fotografiami, na których co rusz widzimy a to grającego na skrzypcach w łubinowym polu Szymona, a to Bora z narratorem wciskających obraz kierownikowi Ikei, a to narratora kupującego sobie wiolonczelę w Czechach, a to znów Szymona, który na kolejnej „fotografii” wylewa sobie kufel Vikinga na głowę, po raz kolejny Bora, który upił swoją Helgę, podał jej środki nasenne, „potem ogolił na łyso, na dole też, wszędzie, i zabetonował jej stopy”.
I tak powoli, leniwie, nieśpiesznie (możemy mnożyć przymiotniki – przecież nigdzie się nam nie śpieszy) ciągnie się ta mała proza (Czarne wydało książkę w „małej serii”) opowiadająca małe, delikatnie ze sobą powiązane historie, które składają się na taki właśnie album fotograficzny. Nieco chaotyczny, zawierający w sobie najróżniejsze zdjęcia, jedne nieudane, nieostre, niepotrzebne, z postaciami, którym niezbyt utalentowany fotograf „uciął głowy”, inne znowu niezłe kompozycyjnie, zapierające dech w piersi, opowiadające same przez się urzekające wydarzenia. Jednego zarzucić tej, jakby chciał Roman Kurkiewicz, „żywej pieczęci pamięci”, nie sposób – całość powstała z nagłej, nieodpartej potrzeby serca, z chęci pożegnania się z przyjacielem (a właściwie – przyjaciółmi), z chęci ukołysania ich do wiecznego snu. Tak sobie jeszcze myślę, że jeśli już opisuję „Kołysankę dla wisielca” jako album fotograficzny, to być może jest to album w takiej formie, w jakiej złożyliby go lub w jakiej chcieliby go widzieć właśnie Szymon czy Boro.
I trochę tylko szkoda, że, jak już wspominałem, nie jest to Klimko-Dobrzaniecki w najwyższej formie. Że sporo tutaj fragmentów niepotrzebnych, trywialnych, że brakło w książce jakiejkolwiek fabularnej dyscypliny, że historie swoich przyjaźni i miłości opowiedział z wdziękiem i wprawą mniejszą, niż to czynił do tej pory. I trochę szkoda, że u tak, jak mi się jeszcze przed momentem wydawało, wytrawnego prozaika odnajdujemy takie na przykład fragmenty: „Przypominał ciężką, czarną chmurę spowitą mgłą bólu, która nie mogła się wypłakać, zamienić w deszcz”; „W łazience jej nie było, poszedłem więc do drugiego pokoju i zobaczyłem pełnię księżyca wypiętą w moją stronę. No, co się tak gapisz, powiedziała, bierz mnie, dopóki mam ochotę, bierz mnie, chłopcze, i grzej, bo mi się zimno robi”; „Trzeba przespacerować się do zsypu. To rybia skóra tak ohydnie jedzie, podobnie pachniała ta dziewczyna podczas miesiączki. Pamiętam dobrze”. No, ale tak już chyba jest, że nawet prezes Microsoftu po miesiącu permanentnego zapychania się truflami i kawiorem, poprosi swojego prywatnego kucharza o pierogi ruskie czy kromkę chleba z mortadelą. Dlaczego by więc nie skonsumować i „Kołysanki dla wisielca”, która jawi się w takiej perspektywie jako drobna, acz nie pozbawiona swoistego wdzięku przekąska?
Hubert Klimko-Dobrzaniecki: „Kołysanka dla wisielca”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |