O PERSPEKTYWACH ROZWOJU MAŁYCH MIASTECZEK... (MARCIN NAPIÓRKOWSKI: 'GOŚCINI')
A
A
A
Trudno kochać kulturę popularną, śledzić to, co na rodzimym polu literackim o niej się pisze, i nie sympatyzować choć trochę z pisarstwem Marcina Napiórkowskiego. Jako naukowiec jest on twórcą kilku naprawdę interesujących książek omawiających współczesne mechanizmy funkcjonowania zbiorowej wyobraźni („Władza wyobraźni: kto wymyśla, co zdarzyło się wczoraj?”, „Naprawić przyszłość. Dlaczego potrzebujemy lepszych opowieści, żeby uratować świat”, „Kod kapitalizmu. Jak gwiezdne wojny, Coca-cola i Leo Messi kierują Twoim życiem”). Jako celny komentator dzieli się swoimi bieżącymi przemyśleniami na temat pułapek myślowych, przesądów i miejskich mitów w licznych felietonach („Tygodnik Powszechny”, „Krytyka Polityczna”, „Gazeta Wyborcza”), a także na swojej stronie internetowej mitologiawspolczesna.pl. Jest on również pomysłodawcą i współautorem scenariusza (wespół z Katarzyną Szyngierą i Mirosławem Wlekłym) spektaklu Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego „1989”, cieszącego się niezwykłą popularnością, ochrzczonego w mediach „polskim »Hamiltonem«”.
Pod koniec 2023 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się powieść „Gościni” – fabularny debiut Napiórkowskiego. Z uwagi na osobę autora (względy nie tyle celebryckie, ile merytoryczne), przyciągający uwagę tytuł (jeszcze rok temu, widząc ten wielki pomarańczowy napis na okładce, wielu złapałoby się za serce) czy gatunek (horror) publikacja zapowiadała się na murowany hit (na tyle, na ile dzisiaj literatura może być „hitem”). Książka przeszła jednak bez większego echa. Dlaczego? Nie wiem. Ale się domyślam. I spróbuję to wyłożyć w kilku akapitach.
„Beskidzkie »Stranger Things«” (opis z okładki) przedstawia historię pięcioosobowej, uśmiechniętej rodziny Jaworskich, która udaje się nowoczesnym minivanem w sympatyczną podróż w Beskidy właśnie. Rodzina jest pięcioosobowa: ojciec (Pan Wycieczka), matka (Natalia) i trójka dzieci: Marek, Marta i Marysia. Twarze są uśmiechnięte, bo to w końcu nie byle jaki zbiór ludzki, ale popularna Wycieczkowa Rodzina, tworząca z inicjatywy eksnauczyciela historii – Pana Wycieczki – najpopularniejszy w Polsce (nie licząc Podróży z Bobasami) youtube’owy kanał zajmujący się turystyką rodzinną. Podróż jest sympatyczna, ponieważ kamera nie przestaje ingerować w Jaworskich życie, które powinno dawać radość zarówno widzom (a w momencie wyjazdu w Beskidy jest ich pół miliona), jak i sponsorom. Dla niektórych już na pewno sama idea rodzinnej podróży brzmi jak horror. Napiórkowski napięcie jednak podkręca, instalując w fotelach pasażerskich osoby, które nie tylko chciałyby być gdzie indziej, ale także zmuszone są do permanentnego udawania radości. Szybko okazuje się, że to rodzinne oszustwo nie wiąże się wyłącznie z influenserską karierą, ale tyczy się również relacji i indywidualnych kondycji psychicznych.
Już w trzecim rozdziale (na osiemdziesiąt sześć, więc dość szybko) do podróżujących dołącza Heniek – stary, wciąż żyjący ideami sprzed pięćdziesięciu lat hipis, który z jednej strony służy autorowi jako kolejny katalizator suspensu (jest w końcu autostopowiczem i osobą „z zewnątrz”), a z drugiej swoimi kąśliwymi komentarzami na temat wszechobecnej technologii proponuje odmienne, specyficzne spojrzenie na współczesność. Napiórkowski stara się bowiem nie poprzestawać na prostej intrydze, ale jego powieść bywa również komentarzem dotyczącym współczesnej kapitalistycznej kultury i tego, w jaki sposób wpływa ona na społeczeństwo. Zanim jednak o warstwie intelektualnej, przyjrzyjmy się akcji.
Bohaterowie dojeżdżają do tajemniczej miejscowości – Uśniejowa, którego nie sposób znaleźć na mapie i w którym nie ma dostępu do internetu. Są to, rzecz jasna, idealne warunki do pojawiania się licznych niebezpieczeństw i wydarzania się rzeczy strasznych. Te wspomniane zagrożenia narrator sugeruje czytelniczkom i czytelnikom z niezwykłą intensywnością. I, co prawda, podstawowym efektem tej strategii jest jej efektywność (książkę spokojnie można przeczytać w jedno posiedzenie), jednak kilka efektów ubocznych tej autorskiej polityki zdecydowanie przyjemność z lektury może zepsuć.
Na przykład, po którejś już z kolei czechowowskiej strzelbie, którą pod koniec niemal każdego rozdziału Napiórkowski zawiesza tylko po to, by zostawić nas z niedosytem niewypału, osoba czytająca może czuć się nieco oszukana. Kiedy piąte, szóste i siódme sugerowane przez narratora zagrożenie wieńczące kolejną całostkę okazuje się być tylko fałszywym tropem, trudno, żeby nie pojawiła się w osobie czytającej nutka irytacji. Oczywiście, można przekonywać, że to zabieg celowy i powieść ta ma być właśnie tego typu grą z czytelniczymi oczekiwaniami. Na tylnej okładce czytamy przecież, że autor „wchodzi w buty Umberta Eco”, a podczas pełnej grozy podróży mamy spotkać Stephena Kinga i Stanisława Lema – permanentne mylenie odbiorców i odbiorczyń może być więc literacką zabawą. Jeżeli tak, to niestety zabawa ta ani nie straszy, ani nie bawi.
Kolejnym istotnym efektem ubocznym tego przepakowania powieści średniej jakości cliffhangerami jest to, że wykreowany przez Napiórkowskiego świat wydaje się ostentacyjnie wykoncypowany. Pomysł, że ojciec rzuca szkołę, żeby być youtuberem, i osiąga sukces, wydaje się nieco naciągany, jednak może byłby do obronienia, gdyby nieco bardziej literacko ożywić inne elementy świata przedstawionego. Zamiast skupić się na niuansach, pędzimy jednak poprzez kolejne wydarzenia i czekające (jak się na koniec okaże – czyhające) atrakcje małego miasteczka. Wewnętrzne światy bohaterów są niby zgodnie ze wszystkimi poradnikami scenariopisarstwa odpowiednio pogłębione – mają wewnętrzne skazy, konflikty, pragnienia, które na koniec okażą się tylko ułudą – jednak, to, co być może udałoby się w filmie bądź serialu (który konkretyzuje didaskalia, dodając im charakteru siłą materialnej reprezentacji), staje się tutaj tylko trybikiem mającym doprowadzić do kolejnego plot pointu.
Ktoś, kto omawianą książkę przeczytał, może w tym momencie wejść z tym, co zostało powiedziane, w polemikę. Bo przecież ten odwlekany w czasie zwrot w stronę horroru w końcu się odbywa, a trwające przez wiele rozdziałów wypatrywanie nieprzychodzącego zagrożenia może działać na korzyść późniejszego zakończenia i puenty. I może nawet sam bym się przychylił do takiej interpretacji, gdyby nie to, że Napiórkowski w samym tekście powieści poza powierzchowną satysfakcją i humorem ma nam niewiele do zaoferowania. Drobne zaskoczenia i niezbyt oryginalne refleksje bohaterów to za mało, żeby zrekompensować brak horrorowych atrakcji. Jakąś formę pisarskiej bezradności przypieczętowuje dodatkowo fakt, że to, co autor chciał wyrazić w warstwie intelektualnej prawie trzystustronicowej fabuły, zdecydował się podkreślić jeszcze dziesięciostronicowym, kulturoznawczym postscriptum.
Jest jednak w „Gościni” wiele dobrego. Jest humor, który miejscami może wydać się nachalny i nieco boomerski, ale może bawić. Jest sprawny, przejrzysty język sprawiający, że książkę pochłania się naprawdę szybko. Jest też całkiem interesujący wątek funkcjonujących we wsi legend i opowieści. Najciekawsza wydaje się jednak wykorzystana przez autora metafora tajemniczego, uniwersalnego małego miasteczka, z którego nie da się uciec i które jest miejscem jednocześnie idyllicznym i piekielnym. Uśniejów ze swoją gościnną chatką, zamkiem, pustawą biblioteką, aquaparkiem i parkiem dinozaurów to przewrotna i celna metafora Polski jednocześnie uwstecznionej i nowoczesnej, równocześnie kochanej i nienawidzonej, takiej, z której chciałoby się uciec na zawsze, ale która zawsze w nas pozostanie. W dodatku Napiórkowski wspaniale włącza w ten wątek nawiązanie do znanego z twórczości Stephena Kinga „starego indiańskiego cmentarza”, będącego powodem upiorności miejsca, które zostało na nim zbudowane i gdzie bohaterowie muszą poradzić sobie z tajemniczymi przeciwnościami. Ten trop ukazany poprzez próbę odszukania przez młodszych bohaterów traumatycznej historii Uśniejowa w zręczny i błyskotliwy sposób diagnozuje trudną polską historię jako przyczynę rozlicznych „horrorów” dziejących się na różnych poziomach w wielu polskich miasteczkach.
Szkoda, że Napiórkowskiemu nie udało się sprawniej włączyć w fabułę „Gościni” innych podobnych spostrzeżeń dotyczących współczesnej Polski. Jeżeli takowe się pojawiają, są bowiem przygniecione wspomnianą koniecznością „dziania się” lub, tak jak już zostało wspomniane, nie wychodzą niestety daleko poza banał. Być może książka ta w zamierzeniu autora miała być prostym czytadłem dla młodzieży?
Mimo wszystko, jako że jestem miłośnikiem kulturoznawczych rozpoznań Napiórkowskiego, będę czekał na jego kolejną powieść, licząc, że wyciągnie on z debiutu odpowiednie wnioski i uda mu się napisać coś wychodzącego poza proste narracyjne sztuczki.
Na poziomie akcji wszystko się bowiem w „Gościni” zgadza. Istotnie, można z rodziną Jaworskich spędzić kilka sympatycznych godzin. Nie liczcie jednak, że spotkacie Umberta Eco lub nawet Stephena Kinga. To będzie coś jakby z małego miasteczka, gdzie niby nie ma większych ambicji (ale jednak trochę są), nikt niby nie liczy na coś nieprzeciętnego (ale jednak się łudzi) i być może znajdą się jakieś fajne atrakcje, ale znamy już rzeczy lepsze, większe i ciekawsze.
Pod koniec 2023 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się powieść „Gościni” – fabularny debiut Napiórkowskiego. Z uwagi na osobę autora (względy nie tyle celebryckie, ile merytoryczne), przyciągający uwagę tytuł (jeszcze rok temu, widząc ten wielki pomarańczowy napis na okładce, wielu złapałoby się za serce) czy gatunek (horror) publikacja zapowiadała się na murowany hit (na tyle, na ile dzisiaj literatura może być „hitem”). Książka przeszła jednak bez większego echa. Dlaczego? Nie wiem. Ale się domyślam. I spróbuję to wyłożyć w kilku akapitach.
„Beskidzkie »Stranger Things«” (opis z okładki) przedstawia historię pięcioosobowej, uśmiechniętej rodziny Jaworskich, która udaje się nowoczesnym minivanem w sympatyczną podróż w Beskidy właśnie. Rodzina jest pięcioosobowa: ojciec (Pan Wycieczka), matka (Natalia) i trójka dzieci: Marek, Marta i Marysia. Twarze są uśmiechnięte, bo to w końcu nie byle jaki zbiór ludzki, ale popularna Wycieczkowa Rodzina, tworząca z inicjatywy eksnauczyciela historii – Pana Wycieczki – najpopularniejszy w Polsce (nie licząc Podróży z Bobasami) youtube’owy kanał zajmujący się turystyką rodzinną. Podróż jest sympatyczna, ponieważ kamera nie przestaje ingerować w Jaworskich życie, które powinno dawać radość zarówno widzom (a w momencie wyjazdu w Beskidy jest ich pół miliona), jak i sponsorom. Dla niektórych już na pewno sama idea rodzinnej podróży brzmi jak horror. Napiórkowski napięcie jednak podkręca, instalując w fotelach pasażerskich osoby, które nie tylko chciałyby być gdzie indziej, ale także zmuszone są do permanentnego udawania radości. Szybko okazuje się, że to rodzinne oszustwo nie wiąże się wyłącznie z influenserską karierą, ale tyczy się również relacji i indywidualnych kondycji psychicznych.
Już w trzecim rozdziale (na osiemdziesiąt sześć, więc dość szybko) do podróżujących dołącza Heniek – stary, wciąż żyjący ideami sprzed pięćdziesięciu lat hipis, który z jednej strony służy autorowi jako kolejny katalizator suspensu (jest w końcu autostopowiczem i osobą „z zewnątrz”), a z drugiej swoimi kąśliwymi komentarzami na temat wszechobecnej technologii proponuje odmienne, specyficzne spojrzenie na współczesność. Napiórkowski stara się bowiem nie poprzestawać na prostej intrydze, ale jego powieść bywa również komentarzem dotyczącym współczesnej kapitalistycznej kultury i tego, w jaki sposób wpływa ona na społeczeństwo. Zanim jednak o warstwie intelektualnej, przyjrzyjmy się akcji.
Bohaterowie dojeżdżają do tajemniczej miejscowości – Uśniejowa, którego nie sposób znaleźć na mapie i w którym nie ma dostępu do internetu. Są to, rzecz jasna, idealne warunki do pojawiania się licznych niebezpieczeństw i wydarzania się rzeczy strasznych. Te wspomniane zagrożenia narrator sugeruje czytelniczkom i czytelnikom z niezwykłą intensywnością. I, co prawda, podstawowym efektem tej strategii jest jej efektywność (książkę spokojnie można przeczytać w jedno posiedzenie), jednak kilka efektów ubocznych tej autorskiej polityki zdecydowanie przyjemność z lektury może zepsuć.
Na przykład, po którejś już z kolei czechowowskiej strzelbie, którą pod koniec niemal każdego rozdziału Napiórkowski zawiesza tylko po to, by zostawić nas z niedosytem niewypału, osoba czytająca może czuć się nieco oszukana. Kiedy piąte, szóste i siódme sugerowane przez narratora zagrożenie wieńczące kolejną całostkę okazuje się być tylko fałszywym tropem, trudno, żeby nie pojawiła się w osobie czytającej nutka irytacji. Oczywiście, można przekonywać, że to zabieg celowy i powieść ta ma być właśnie tego typu grą z czytelniczymi oczekiwaniami. Na tylnej okładce czytamy przecież, że autor „wchodzi w buty Umberta Eco”, a podczas pełnej grozy podróży mamy spotkać Stephena Kinga i Stanisława Lema – permanentne mylenie odbiorców i odbiorczyń może być więc literacką zabawą. Jeżeli tak, to niestety zabawa ta ani nie straszy, ani nie bawi.
Kolejnym istotnym efektem ubocznym tego przepakowania powieści średniej jakości cliffhangerami jest to, że wykreowany przez Napiórkowskiego świat wydaje się ostentacyjnie wykoncypowany. Pomysł, że ojciec rzuca szkołę, żeby być youtuberem, i osiąga sukces, wydaje się nieco naciągany, jednak może byłby do obronienia, gdyby nieco bardziej literacko ożywić inne elementy świata przedstawionego. Zamiast skupić się na niuansach, pędzimy jednak poprzez kolejne wydarzenia i czekające (jak się na koniec okaże – czyhające) atrakcje małego miasteczka. Wewnętrzne światy bohaterów są niby zgodnie ze wszystkimi poradnikami scenariopisarstwa odpowiednio pogłębione – mają wewnętrzne skazy, konflikty, pragnienia, które na koniec okażą się tylko ułudą – jednak, to, co być może udałoby się w filmie bądź serialu (który konkretyzuje didaskalia, dodając im charakteru siłą materialnej reprezentacji), staje się tutaj tylko trybikiem mającym doprowadzić do kolejnego plot pointu.
Ktoś, kto omawianą książkę przeczytał, może w tym momencie wejść z tym, co zostało powiedziane, w polemikę. Bo przecież ten odwlekany w czasie zwrot w stronę horroru w końcu się odbywa, a trwające przez wiele rozdziałów wypatrywanie nieprzychodzącego zagrożenia może działać na korzyść późniejszego zakończenia i puenty. I może nawet sam bym się przychylił do takiej interpretacji, gdyby nie to, że Napiórkowski w samym tekście powieści poza powierzchowną satysfakcją i humorem ma nam niewiele do zaoferowania. Drobne zaskoczenia i niezbyt oryginalne refleksje bohaterów to za mało, żeby zrekompensować brak horrorowych atrakcji. Jakąś formę pisarskiej bezradności przypieczętowuje dodatkowo fakt, że to, co autor chciał wyrazić w warstwie intelektualnej prawie trzystustronicowej fabuły, zdecydował się podkreślić jeszcze dziesięciostronicowym, kulturoznawczym postscriptum.
Jest jednak w „Gościni” wiele dobrego. Jest humor, który miejscami może wydać się nachalny i nieco boomerski, ale może bawić. Jest sprawny, przejrzysty język sprawiający, że książkę pochłania się naprawdę szybko. Jest też całkiem interesujący wątek funkcjonujących we wsi legend i opowieści. Najciekawsza wydaje się jednak wykorzystana przez autora metafora tajemniczego, uniwersalnego małego miasteczka, z którego nie da się uciec i które jest miejscem jednocześnie idyllicznym i piekielnym. Uśniejów ze swoją gościnną chatką, zamkiem, pustawą biblioteką, aquaparkiem i parkiem dinozaurów to przewrotna i celna metafora Polski jednocześnie uwstecznionej i nowoczesnej, równocześnie kochanej i nienawidzonej, takiej, z której chciałoby się uciec na zawsze, ale która zawsze w nas pozostanie. W dodatku Napiórkowski wspaniale włącza w ten wątek nawiązanie do znanego z twórczości Stephena Kinga „starego indiańskiego cmentarza”, będącego powodem upiorności miejsca, które zostało na nim zbudowane i gdzie bohaterowie muszą poradzić sobie z tajemniczymi przeciwnościami. Ten trop ukazany poprzez próbę odszukania przez młodszych bohaterów traumatycznej historii Uśniejowa w zręczny i błyskotliwy sposób diagnozuje trudną polską historię jako przyczynę rozlicznych „horrorów” dziejących się na różnych poziomach w wielu polskich miasteczkach.
Szkoda, że Napiórkowskiemu nie udało się sprawniej włączyć w fabułę „Gościni” innych podobnych spostrzeżeń dotyczących współczesnej Polski. Jeżeli takowe się pojawiają, są bowiem przygniecione wspomnianą koniecznością „dziania się” lub, tak jak już zostało wspomniane, nie wychodzą niestety daleko poza banał. Być może książka ta w zamierzeniu autora miała być prostym czytadłem dla młodzieży?
Mimo wszystko, jako że jestem miłośnikiem kulturoznawczych rozpoznań Napiórkowskiego, będę czekał na jego kolejną powieść, licząc, że wyciągnie on z debiutu odpowiednie wnioski i uda mu się napisać coś wychodzącego poza proste narracyjne sztuczki.
Na poziomie akcji wszystko się bowiem w „Gościni” zgadza. Istotnie, można z rodziną Jaworskich spędzić kilka sympatycznych godzin. Nie liczcie jednak, że spotkacie Umberta Eco lub nawet Stephena Kinga. To będzie coś jakby z małego miasteczka, gdzie niby nie ma większych ambicji (ale jednak trochę są), nikt niby nie liczy na coś nieprzeciętnego (ale jednak się łudzi) i być może znajdą się jakieś fajne atrakcje, ale znamy już rzeczy lepsze, większe i ciekawsze.
Marcin Napiórkowski: „Gościni”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |