ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (482) / 2024

Marek Mikołajec,

JAK WYGLĄDAŁBY JEZUS, GDYBY ŻYŁ W NASZYCH CZASACH? CZY CHODZIŁBY W SANDAŁACH, CZY RACZEJ W ADIDASACH?* (SZCZEPAN TWARDOCH: 'EPIFANIA WIKAREGO TRZASKI')

A A A
Roraty

Początek grudnia, budzik dzwoni o szóstej rano. Pomimo zmroku dzieci na wezwanie rodziców budzą się, zjadają płatki i jadą na roraty, bo chcą. Kościół to dla nich tak naturalne miejsce jak szkoła, boisko, sklep spożywczy. I tak w sumie było. Pamiętam, że na roraty ciągała mnie babcia Polusia. Zwracała uwagę, że szuram nogami, zamiast je podnosić. Więc idąc, strofowała mnie i kazała zginać nogi i „chodzić jak człowiek”. Jak to idziesz? Chodzenie do kościoła? Chodzisz? Doświadczenie rytuału religijnego, sakramentów i kościoła jest wdrukowane w nasze życie. W wielu przypadkach, czy tego chcemy, czy nie, krzyż wbiją nam w nagrobek. Są rodziny i osoby, dla których to związanie jest dobrowolne i stanowi o tożsamości i wyznawanych wartościach. 

Piszę te słowa z pewną obawą (ostracyzm, katotalibańska bańka). Kościół zwłaszcza dziś nie ma dobrej prasy… Wierni nie wrócili po pandemii? Więc może właśnie siłą przekory potrzebne jest krytyczne uczestnictwo i zabieranie głosu, wszak ludu Bożego nie obowiązują śluby milczenia i posłuszeństwo, a gdy w domu coś jest nie tak, to warto o tym porozmawiać i nie przestawać być domownikiem. Chyba… Oczywiście można odrzucać wszystko ze szczętem – na rzecz Netflixa, HBO, czasu wolnego i przeżuwania cichej rozpaczy dnia codziennego na wydrążonych z obecności słowa i ciała świętach, Mikołajach, które poganiają zające, plażowych duperelach, które zastępują przybory szkolne, helloweenowych straszkach i tak w kółko. Przecież można utopić się w rzeczach, prezentach zamiast balansu i również religijnego ich przeżycia... No bo co to za święta? Harówka kobiet, robienie dobrej miny do złej gry przy świątecznym stole? Dużo andropedagogiki, ostrożnego doboru tematu i letnich rozmów... No, a gdyby tak czytać i zrozumieć? A w tych pismach, przecież czegoś brak, zestarzały się. Nic się nie zgadza. Jak to pozlepiać? Czy zostaje tylko skok w przepaść wiary, panie Kierkegaard? Bo przecież można próbować, ale kto dziś czyta Katechizm Kościoła Katolickiego? Jak to traktować poważnie, skoro rok liturgiczny nie pomaga, co roku są te same czytania, odgrzewane egzergi… Eklezja sama ogonem nakrywa niewygodne, niedopasowane fragmenty pisma, no a poza tym to grzeszy myślą, słowem, uczynkiem, zaniedbaniem, brakiem empatii i oderwaniem od rzeczywistości na  świętej wojnie z cywilizacją śmierci. Wreszcie - dlaczego Bóg mówił do jakichś pasterzy na pustyni, a nie mówi do nas? 

Gdzieś w tym pełnym potrzeby autentycznej metafizyki pytaniu mógł się narodzić pomysł na „Epifanię Wikarego Trzaski”. Bo co by było, gdyby Jezus przyszedł ponownie na świat, kto by mu uwierzył? Trafiłby do Toszka, czy do Rybnika?

Czy możliwa jest dobra literatura religijna?

Zawsze zastanawiałem się, dlaczego nie znalazłem dobrej prozy o religii. Odpowiedzi są. Bo może nie szukałem, bo pewnie myślałem, że to obciach, bo się nie sklejałem, ja-indywidualista, z tym wspólnotowym zaślepieniem, bo w tej grze obecności i nieobecności za dużo było albo doktrynerstwa, albo neofickiego zachwytu? Zaraz, przecież byli twórcy katoliccy: Mauriac, Chesterton i „Człowiek, który był Czwartkiem”? Ale to jakoś nie zagrało. Mało co grało. Nie… nawet w Watykanie czułem się obco, ten gwar, zdjęcia, gdzie cicha, śląska, ludowa pobożność? Dopiero w zaciszu kościelnej ławy, w różańcu odmawianym przez stojące nad grobem babcie w trakcie modlitw za zmarłych, w nabożeństwach majowych i nieszporach, w mszy pogrzebowej, chrzcie, ślubie, komunii dzieci, wieczornej modlitwie, pieśniach kolędowych i wielkanocnych, w ciele klepiącym pacierze i zdrowaśki odnajdywałem jakąś mesjańską resztkę obyczaju, uświęcenia bydlęcego życia…, ale też konkretną tradycję rodzinną, kulturową – wehikuł trwania, którego nie mam zamiaru racjonalizować i uzasadniać. Z tym większą radością wróciłem do książki Twardocha, która te śląskie realia prowincjonalnego katolicyzmu uobecnia. Pokazuje coś, czego w nowoczesnej prozie nie znalazłem.  

„Czy trzeba mieć jeszcze Jezusa w swojej izbie?”

To pytanie pada we wznowionej po piętnastu latach książce, którą sam autor zalicza do utworów młodzieńczych. Wrócimy jeszcze do tej kwestii. Dwudziestoośmioletni Twardoch napisał wówczas powieść, która została wydana w Wydawnictwie Dolnośląskim w fantastycznej serii z Behemotem, dodatkowo opatrzona byłą podtytułem: „Cud, który stał się przekleństwem”, we wznowieniu z tego dopowiedzenia zrezygnowano. Może za bardzo kojarzył się z literaturę popularną? Słusznie – nowa „Epifania…” to pierwsza przed „Tak jest dobrze”, „Drachem”, „Pokorą” bardzo udana wprawka w śląskim temacie. Jednak nie jest to jedyna jej mocna strona. Mamy do czynienia z książką religijną, ale nie wypełnioną lukrowaną słodyczą uproszczeń, naiwnej gorliwości. Twardoch niby to żartobliwie, z humorem, obrazoburczo, ale jednak na poważnie oddaje się teodycei. Dociekaniu: skoro Bóg jest miłosierny i dobry, to skąd na tym łez padole bierze się zło? A ponadto, trochę jak Krzysztof Grabowski z Dezertera, zadaje pytanie o to, co byłoby, gdyby Jezus żył w naszych czasach, „czy piłby coca-colę i korzystał z komputera? Czy miałby długie włosy i paszport Izreala?” Czy możliwa jest paruzja, tu – na Śląsku, w zupełnie zwykłej plebanii...

Cingulum, hamerał i alba

Głównym bohaterem książki jest Jan Trzaska, młody ksiądz z Warszawy przeniesiony na Śląsk ze względu na konflikt jego ojca (opozycjonisty z PRL) z biskupem, będącym zwierzchnikiem młodego Trzaski. Mamy lata dziewięćdziesiąte, księdza z zewnątrz w dość hermetycznym wiejskim środowisku. Farę, kościół, proboszcza, kleryka i parafian. Słowem, inscenizację nudnego kościelnego życia drobczyckiej parafii (pod tą nazwą skrywa się pilchowicka owczarnia), które zostaje przerwane przez niesamowite – objawienie – tytułową epifanię. W książce zajrzymy do zakrystii i prześledzimy relacje w tym tajemniczym miejscu. Poznamy też elementy stroju liturgicznego kapłana (do niedawna jeszcze w ubieraniu księdza pomagali ministranci), utensylia (tacka podkładana pod usta komunikanta to patena) oraz fachowe słownictwo odnoszące się poszczególnych elementów liturgii mszy świętej. Ale to nie wszystko, zewnętrzni, nieosadzeni w tym świecie bohaterowie, jak młody Wikary, jurodiwy, dziennikarka antyklerykalnego czasopisma i pruski junkier – Skarbnik są sercami, motorami narracji. Na uwagę w pierwszej kolejności zasługuje jednak szczegółowa prezentacja życia parafii, gdzie ksiądz Jan: „Odbiera od ministranta patenę, bo z chłopca straszna oferma, i delikatnie zsuwa niewidoczne cząstki Ciała do kielicha, szepcząc:

- Panie, daj nam z czystym sercem przyjąć to, co spożyliśmy ustami, i dar otrzymany w doczesności niech się stanie dla nas lekarstwem na życie wieczne.

Puryfikacja kielicha – ksiądz Janeczek, patrzy, jak woda poruszona spiralnym ruchem nadgarstka zabiera ze sobą okruchy Ciała” (s. 11).

Twardoch zwraca uwagę na taki detal, jak skurcz pustego żołądka kleryka, który przed poranną mszą jest przed śniadaniem, a marzą mu się gotowane wusztliki z wody z zymftem. Zwraca także uwagę na psychologiczne aspekty relacji pomiędzy księdzem i służbą liturgiczną, jest w tym jakaś nieudawana czułość, z jednej strony „chłopak oferma”, ale przecież jadą na jednym wózku, służą.

We wsi oprócz, głównego bohatera jest też inny obcy, i to właśnie ten duet, a potem tercet (z Bogislavem – Czornym Dziadkiem), odegra główne role w przebiegu fabuły. W „Epifanii…” Teofil Kocik, bo tak ma na imię to włóczęga, który w zamian za pomoc w drobczyckim gospodarstwie mieszka kątem u gospodarzy. W oczach księdza Janka uchodzi za prostaczka, nadgorliwego w kwestii wiary, który podnosi swoją samoocenę, grzejąc się możliwością rozmowy z kapłanem, urwaniem jego uwagi na swoje zdawałoby się niemądre wątpliwości. W istocie to jurodiwy, który równolegle żyje w dwóch światach: demonów i ludzi. Gdy ksiądz Trzaska za sprawą epifanii zyska dar widzenia ludzkiego wnętrza, rozterek, dusz – nie będzie mógł czytać tylko dwóch osób: Kocika i proboszcza Zielińskiego. Pozornie naiwne pytania tego pierwszego skrywają szczere intencje poznania de facto. Pyta z uporem wartym sprawy, lekko zbywany przez kapłana, o kwestie zdawałoby się głupie, a jednak konkretne i przewrotne. Jak na przykład to, w którą konkretnie część ciała Chrystusa przeistacza się opłatek w trakcie transsubstancjacji (ten moment w mszy przy pierwszym klękaniu, gdy ksiądz podnosi opłatek do góry)? „- No, w całego po prostu. Kocika kontakt z kapłanem przybliżał do Boga” (s. 14).. 

Czarny Dziadek, Skarbek - Bogislav Freiherr von Tschiwitz

W przebiegu fabuły dowiadujemy się, wybaczcie spoilery, ten i następne, że tak zwany Czorny Dziadek, mieszkaniec podziemi kopalni, uleczył Kocika, wyciągnął z jego głowy Czarnego Kruka, demona – oznaczającego niepokój, choroby, zepsucie, grzech – symbol sumeryjskiego boga piekieł Nergala. Czorny Dziadek to Skarbnik, którego tożsamość wraz z biegiem fabuły zostanie odkryta. Ten motyw katabazy,, zejścia do głębi ziemi po oczyszczenie, powróci potem w „Drachu” i postaci Josefa Magnora. Jest też echem „Germinala” Emila Zoli. Kim jest tajemniczy lekarz dusz z wydrążonego chodnika? „Nie zostawili, tylko szliście korytarzami, unikając innych górników, których skarby pod ziemią, i tam na końcu była jaskinia, w której był Czarny Dziadek – czarny, bo był rzeczywiście całkiem czarny jak Murzyn, i położyli cię na  łożu z węgla, a Czarny Dziadek objął cię za głowę, kazał wszystkim wyjść i wyszarpywał ci z czaszki głosy, które tkwiły tam jak krucze szpony, wyszarpywał, męczył się i sapał, ty wyłeś, ale twój głos nie mógł przecież przebić się przez skały, a on wyszarpywał, aż wyszarpał wszystkie, a ty zemdlałeś” (s. 31). 

Egzorcyzmy, szamańska psychomachia na węglowym łożu kończy się omdleniem głównego bohatera. Okazuje się, że Czorny Dziadek ma wiele imion, mogą do niego zachodzić tylko niektórzy, wpierw – tak bardzo typowo dla wiejskich stron tłumacząc, od kogo kto jest, żeby była jasność – nie tyle, kto swój, a ko cudzy, ale by odtworzyć siatkę zależności i wykonać pewne ćwiczenie umysłowe, sprawiające, że człowiek czuje się częścią całości. „Mówią do niego Fater i przy wizycie tłumaczą genealogię, że są synem tego a tego, przyszli z tym, a tym, by odkryć przed nim kto od kogo je, i czy można mu ufać” (s. 153). Odtwarza się tym samym ten charakterystyczny dla małych środowisk oikonomiczny, wsobny, ksenofobiczny przedfacebookowy wzór.  

Skóra Czornego Dziadka przyjęła węgiel jak pigment, staje się po części hybrydą ziemi i człowieka, legendą. Skarbnik opowiada Janowi Trzasce swoją historię i uświadamia, że go też kiedyś odwiedził Chrystus, z tym, że nie był on tym, za kogo się podawał. 

Czorny Dziadek też ma swoją tajemnicę, jest pruskim Pomorzakiem, junkrem o imieniu Bogislav Freiherr von Tschiwitz (w tym  nazwisku zakamuflowana jest być może kaszubska szlachta Zitzewitzów). To nazistowski zbrodniarz (gwałty, morderstwa), który trafia do niewoli i pracuje jako więzień w kopalni, w której za sprawą księdza Smollki nawraca się. Bogislav kiedyś był luteraninem, ale teraz jest przekonany, że „we wszystkich pobielonych zborach świata nie było nawet części tej wiary, którą ma przemawiający do niego ksiądz” Smollka (s. 164). Pod wpływem kapłana postanawia: „Skoro Ojcowie Pustyni, o których opowiadał mu ksiądz Smollka, uciekali na pustynię, by być bliżej Boga i dalej od poborców podatkowych, on zostanie pustelnikiem w kopalni” (s. 167). Ten fantastyczny wątek jest egzemplum, aktualizacją historii o nawróceniu, które jest miłe Bogu. Pokutnik do przetrwania potrzebuje niewiele: „Prosi też o krucyfiks, modlitewnik – najlepiej brewiarz – i świece albo zapas karbidu i wody do lampy, żeby mógł się modlić. Poza tym nie potrzebuje niczego (s. 168). Do lat dziewięćdziesiątych, korzystając z dobrego serca górniczej braci, zostaje w ukryciu, dokarmiany sznitkami chleba i wodą. Wybiera los zakonnika, który nigdy już nie opuści swojej celi. „Sześćdziesiąt lat rekluzji, sześćdziesiąt lat życia spędzonego w ciemnościach, na modlitwie i pracy, na żebraczym chlebie” (s. 171).

Richtig ślonskie nudle

Jak to u Twardocha, mamy też sporo tożsamościowych laurek. Po stronie mitologemów, meblowania świata stereotypami przeczytamy, że tak niewinne z pozoru miejsce jak kuchnia, podobnie jak u Poli Gojawiczyńskiej w „Górnoślązaczce”, znaczy więcej niż się wydaje. W kuchni, jak w toalecie, uobecnia się – chcąc nie chcąc – ideologia. To pomieszczenie jest kosmosem, porządkiem, emblematem odmienności tutejszej kultury. W kuchni zawiaduje „królowa o pulchnych i nagich ramionach”: „A cóż to jest za kuchnia. Teofilu! Duża, szeroka, ze stołem, przy którym je się codziennie obiady i kolacje, tylko na niedzielę rozkładając duży stół w pokoju. Kuchnia, w której pani Lompino ma nowoczesną kuchenkę i lodówkę, i piękne meble, ale gotuje ciągle w na piecu węglowym z blachą, bo tak jej wygodnie, i tak różni się ta kuchnia od tych warsztatów, w których przez całe życie przygotowywały ci jedzenie obojętne kucharki, z siatkowymi workami na włosach, w wielkich emaliowanych garach, a u Pani Lompiny jest zawsze gorąco i pali się w piecu, i wiszą pod kredensem te niebiesko-białe zasłonki z wypisanymi różnymi pobożnymi sentencjami i biało-niebieskie słoiczki z SALZ, PFEFFER i ZUCKER, i kuchnia jest ciągle szorowana, i piec pani Lompino co dzień wyciera porządnie, i dzisiaj pachnie żurym, kwaśnym, zbożowym zaczynem i smażonym boczkiem, i kiełbasą, a między tym króluje pani Lompino, o pulchnych i nagich ramionach, w stylonowej zôpasce w grochy, królowa groźna i sprawiedliwa, i miłosierna, której służysz ty, Teofilu” (s. 34).

Przestrzeń jest inna, pomieszczenia, ale także ludzie, którzy je tworzą i wypełniają. Podobnie przedmioty noszą stempel ich schludności pracowitości: „Najpierw dziecięce buźki. Młodsze klasy podstawówki, dzieci zaskakująco – po warszawskich doświadczeniach – grzeczne i ułożone. Widać pruski dryl, małe Ślązaki – myślał sobie – w domu pewnie wisi u was portret Hitlera albo przynajmniej kajzera Wilusia, jak to mówicie. Wytrzeszczają wielkie oczy, kiedy rozmawia z nimi po katechezie. Albo mówią coś w tym swoim dziwnym, polsko-czesko-niemieckim pidżinie, w tym Wasserpolnisch, kiedy pyta – opowiadają o rodzicach, o fatrach i mamulkach, o bracikach i siostrach, o ōpach, ōmach, ujkach, starkach, starzikach, staroszkach, musiał na początku wypytywać, żeby opanować przynajmniej tę rodzinną terminologię. Potem opowiadają mu jakieś swoje dziecięce, śląskie historie, o Wiktorii z drugiej C, o Nikoli z pierwszej A; połowa z nich ma imiona z seriali. Albo relacjonują, zamiast kreskówek – dziwił się na początku – jakieś swoje śląskie bajki, które opowiadają im rodzice, o Skarbku, który siedzi w kopalni i tata mu nosi jedzenie na szychtę, bo inaczej Skarbek mógłby się zeźlić i zalôć całõ rajn. Co znaczy rajn? I pokazują mu zeszyty, ich dumę i skarb, schludne jak podwórza ich rodzinnych gospodarstw, z marginesikami, szlaczkami i kolorowymi okładkami” (s. 33-34).

Nie mamy mimo to do czynienia z grubociosanym portretem Ślązaków. Nie same anioły zamieszkują tę ziemię. W innym miejscu czytamy o rozterkach dydaktycznych wikarego: „Albo te piętnastoletnie bandziorki, chłopcy zaraz po mutacji, gadający kogucim głosem o tym, jak zajebać komuś w ryj, podjebać samochód, wyjebać jakąś dupę, najebać się bełtem, dojebać komuś tekstem, przyjebać coś w podjebanym samochodem i ogólnie, żeby było zajebiście. Zajebiście. W drodze do domu prosił Boga o przebaczenie, ale im nie potrzeba księdza, tylko policyjnej pały, wybacz mi, Panie Jezu, lecz do tego nie mam powołania” (s. 36).

Ta porażka wychowawcza odmieni się za sprawą późniejszego daru księdza, który koszmar dydaktyka zamieni w jego przeciwieństwo. Fantazja o chuliganach Jezusa Chrystusa w bluzach JP II, naprawa, przemiana zatwardziałych serc ma w tej powieści walor komiczny, jednak na dnie zostaje coś, co ten wydźwięk przynajmniej we mnie niweluje. 

Obiektywnego obrazu lokalności, w tym przypadku specjałów kulinarnych - dopełnia także krytyka odsmażanego z niedzieli poniedziałkowego obiadu. Miłym gestem jest przywołanie dwuznaczności słowa kluski, które przecież w innych geograficznych lokalizacjach oznaczają też makaron (nudle). Podoba mi się to granie na wielu frontach, ruch krytyki i idealizacji. Na pewno pomaga on literaturze. Inaczej niż w późniejszych książkach Twardocha nie dominuje w tej powieści ton poważny i minorowy: „Przeżuł niedobry obiad, odsmażane przypalone kluski z niedzieli – na Boga, zaczynam już mówić jak oni, a przecież kluski to pływają w zupie, a te ich ziemniaczane, duszące kule to są, nie wiem, pyzy albo coś - i twarde rolady, pokrojone na plastry i podgrzane we wczorajszym sosie. Jak co tydzień, śląska kuchnia – kluski, rolady, czerwona kapusta, rosół i to ich niedobre, zapychające, drożdżowe ciasto, kołocz z posypkōm, nic więcej. Śląska książka kucharska zmieściłaby się na jednej kartce” (s. 37).

Kolejnym krokiem ukazania odrębności jest przywołanie – wcale nie idealizując – trudnej do zrozumienia dla mieszkańców dawnego Imperium Rosyjskiego przeszłości wcielonych do Wehrmachtu Ślązaków. Ksiądz Trzaska musi teraz opiekować się wrogami ojczyzny? A przecież dziadek wikarego walczył w powstaniu warszawskim... Dla współczesnych czytelników Twardocha nie będą to żadne rewelacje („I co ja mam ci, tata, powiedzieć? Że jak chodzę po kolędzie, to dziadki mi pokazują albumy, w których dumnie prężą chłopięce piersi w feldgrau, udekorowane niemieckimi krzyżami i medalami – bo mi ufają, bo jestem księdzem. I że to są moi parafianie?” [s. 65]).

Tych prztyczków wymierzonych w swoich jest więcej. To bardzo ciekawy zabieg, ponieważ w świecie literackim pisarza zwykle jest monokultura głównych bohaterów. Najczęściej są to sami swoi, Ślązacy, więc tego typu spostrzeżenia, dlatego właśnie, że padają z ust przyjezdnych (no dobra, inscenizującego przyjezdnych autora), choć bolesne, bywają prawdziwe: „Schowała głęboko legitymację i aparat, pobiegła do samochodu i zmieniła designerskie kozaczki na szpilach na wygodne buty, zzuła mini i wciągnęła dżinsy, żeby nie błyszczeć jak diament na węglu, wśród tych Ślązaczek, które wyglądają, jakby do fryzjera jeździły wehikułem czasu na wstecznym biegu, po drodze wpadając w późne lata osiemdziesiąte na bazar” (s. 87).

Całe życie wydobycie

W „Epifanii…” Twardoch chyba po raz pierwszy w swej twórczości używa dużej metafory Śląska i pracy jego ludzi. Jestem kolekcjonerem takich holistycznych ujęć, znalazłem je u Augusta Scholtisa, Gustawa Morcinka, Horsta Bienka, Oty Filipa, Leszka Libery. Wszędzie prezentują się podobnie, jako mechanizm. Obraz ten antycypuje panteistyczno-geologiczną postać Dracha z książki o tym samym tytule. Jak w książce późniejszej, tak i tu w mechanicystycznej wizji wszystko jest czemuś podporządkowane, ma sens, miejsce i podlega jakiemuś procesowi. Ostatnio w kościelnej ławie natrafiłem na stary skarbczyk z ilustracjami Doroty Gałczyńskiej, który być może część z was urodzona w latach 80. może kojarzyć, dołączam go do tekstu. Postać z niebios wkomponowana jest w cały krajobraz industrialny i cykl pracy, górnicy w chodnikach niczym mrówki w formikarium… W „Epifanii…” ksiądz Smollka, wybawca Bogislava, snuje podobną wizję, tyle, że w miejsce Jezusa, Boga, świętego Patrona, Dracha, mamy Diabła – Stalina: „Co może im powiedzieć, krew z ich krwi, ale tak różny, bo płonący świętym oburzeniem, niezgodą na świat. Chciałby wyrwać ich z letargu. Jak możecie, kłaniacie się Bogu, a potem idziecie do kopalni, i wyrywając ziemi bryły węgla, służycie diabłu, mordującemu na Syberii waszych braci w wierze. Wasi synowie, którzy nie wrócili z wojny, tkwią w obozach na Kołymie albo tutaj, w Świętłochowicach, a wy płaczecie za nimi, ale co rano zjeżdżacie do kopalni, żeby diabeł mógł waszą pracę przekuć na nowe czołgi i karabiny, by zniewolić resztę świata” (s. 163).



J
ak się robi wywiady

Małgorzata, jedna z czterech ważnych postaci w tej książce (Jan, Teofil, Bogislav), dziennikarka „Fikcji i Mitów” (zawoalowane „Fakty i Mity”) zdradza czytelniczkom różne warsztatowe dziennikarskie niuanse. Jej postać to również głos z zewnątrz, historia, dzięki której możemy przyjrzeć się światu z jej zmieniającej się perspektywy. Ta postać, podróżująca po Polsce i tropiąca skandale kleru – znów trochę dla równowagi – zabiera głos w sprawach socjologicznych, upraszcza, uszlachetnia i waloryzuje śląską nieufność w opozycji do rzekomej wschodniej skłonności do krytyki, wylewności, czy nawet denuncjacji: „Na wschodzie baby chętnie donosiły na i stawały przed mikrofonem, aby wyrazić swoją opinię. Na Śląsku natomiast ludzie wydawałoby się podobni: prości, pobożni, zaangażowani w dany problem  - byli o wiele bardziej nieufni. Rzadko wystarczało machnięcie przed oczami legitymacją dziennikarską, trzeba było opowiedzieć, z jakiej gazety, po co, dla kogo pisze. I prawda najczęściej owocowała trzaśnięciem drzwiami. Małgosia była na to przygotowana, miała fałszywą legitymację dziennikarki >>Gościa Niedzielnego<< – każdy katolik na Śląsku rozpoznawał tę gazetę, a mało kto znał nazwiska dziennikarzy” (s. 90-91).

Andrzej, brat Jana, syn Andrzeja Trzaski seniora to takie alter ego Twardocha, zwłaszcza jeśli chodzi o elegancję i dobór ubioru. Wspaniała jest scena, gdy lokalne synki za hasło „Nie twój interes, hanysie” epicko mu wkulali, wołając „Lyj gorôla, Stanik!” (s. 118). Dziennikarka „Fikcji i Mitów” umawia się z eleganckim Andrzejem juniorem, by więcej się dowiedzieć na temat jego młodszego brata. To spotkanie również jest okazją do trafnych spostrzeżeń o wstydzie i obserwacji społecznych. „Umówili się w Cafe Faja – śmiesznej knajpce, w której ściąga się buty, siedzi na poduszkach ułożonych na ziemi i pali arabską sziszę. Zrobiła to celowo, oszołomy były cholernie czułe na punkcie swojego niezgrabnego i niemęskiego ciała – na podłodze, bez tarczy stolika będzie mu niezręcznie, będzie się bał, że mu śmierdzą skarpety, będzie starał się zasłonić krocze, będzie się wiercił albo siedział sztywno jak kołek – i jako taki stanie się wrażliwy i łatwy do rozbicia” (s. 82).

Epifania i paruzja

Najwyższa już pora przejść do sedna, czyli tytułowego objawienia. Do epifanii dochodzi dość niespodziewanie, niezwykli goście zjawiają się na strychu, by potem zamieszkać w szafie. Jest w tym obrazie coś komicznego, konotującego – rzecz jasna – genderowe konteksty: „- No to bardzo mi miło. Jestem Jezus Chrystus, a to – tu wskazał na drugiego mężczyznę, androgynicznego i obdarzonego blond lokami do pasa – archanioł Michał.

Brodaty mężczyzna miał twarz z Całunu Turyńskiego, którego kopia, wykonana z lnianego płótna, wisiała u księdza Jana na ścianie. 

- O ja pierdolę – wyszeptał wikary i zemdlał” (s. 42).

Ważne są tu słowa, które przy pobieżnej lekturze uznać można za wycięte z kabaretowego skeczu. Bogislavovi też objawił się Jezus, tylko on wtedy zareagował bardziej przytomnie, a jego przekleństwa działały w innym kontekście: „- Raz przyszedł do mię Chrystus – kontynuował chrapliwym głosem i dziwną polszczyzną. - A ja mu powiedział: Wypierdalaj! Wypierdalaj mi stąd, gnoju! I on poszedł sobie wtedy. Bo ja wiedział, że nie jestem godzien oglądać Chrystusa w tym życiu. A skoro niegodzien ja oglądać Chrystusa, to jakże on mi się mógł pokazać?” (s. 171).

Wikary nie jest w stanie wyrobić sobie od razu zdania, ocenić – czy to ponowne przyjście, czy prowokacja, nie wierzy w to co widzi, nie potrafi się przekonać do słów, które słyszy. Celem wizyty – ponowne zstąpienie Zbawiciela: „- Ja wiem, że to wygląda jak tani chwyt czy kuglarska sztuczka, ale akurat, sam ksiądz rozumie, nie mam pod ręką morza, które mogłoby się rozstąpić. Zresztą, uczyli przecież księdza w tym seminarium o paruzji, nie? No to ma ksiądz paruzję, przyszedłem ponownie na ziemię. I co? Chociaż nie, w zasadzie, na razie to zwykła prywatna epifania, paruzja będzie, jak się objawię wszystkim” (s. 45).

Przemowy Jezusa są utrzymane w stylu, którego nie powstydziłby się antyczny retor sofista, jest w nich energia komiwojażera, cwaniaczka z pekaesu, niechcianego przedstawiciela handlowego czy dyrektora sprzedaży. Ksiądz Jan zadaje pytania rozmówcy, kim właściwie jest, ale odpowiedź się rozmywa. Zaskakują też dość beznamiętne ginekologiczno-teologiczne dywagacje boskiego syna o swej matce. Okazuje się również, że ponowne przyjście Jeszuy to „dopełnienie i korekcja objawienia” (s. 48). Główny bohater zaczyna się przekonywać do tego, że ma do czynienia ze Zbawcą, gdy ten uzmysławia mu jego rolę w rewelacjach. Znów dowcipne i wywołujące kąśliwy uśmiech są słowa mówiące o powstawaniu relikwii, a także niebezpośrednie odwołanie do skeczu kabaretu Dudek, w którym majster dyktuje uczniowi („Ucz się Jasiu, czyli wężykiem”). Kąciki warg pozostają uniesione, gdy Jeszua pochwala i arbitralne wywyższa katolicyzm na tle innych wyznań (w kontekście finalnie ujawnionej prawdy o osobie mówiącej, brzmi to przewrotnie): „Ksiądz Janek machinalnie wziął zeszyt i ołówek. 

- To mamy pierwsze relikwie. Niech ksiądz wydrze z zeszytu kartki, na których są te księdza marne wierszydła, i wyrzuci je do kosza… Albo lepiej nie, bo jak będą kartki wydarte, to za dwieście lat zaraz ktoś księdza oskarży o ponowne sfałszowanie Objawienia, będą nowe agrapha dogmata i nowi protestanci i katolicy. Tak że proszę nie wyrywać, tylko notować jak leci, Świętym Ołówkiem, Ja Jezus, Jeszua, Chrystus, Mesjasz, jestem najwyższym bytem duchowym, który przybrał na jakiś czas formę materialną, przez narodzenie z kobiety. (…)

- Tak czy inaczej – kontynuował Jezus – to rzymski Kościół jest moim Kościołem, nie ci heretycy, więc bez obaw, dobrą sutannę wybrałeś. Słuszność dogmatu nie ma tu nic do rzeczy, moglibyście orzec nawet, że Chrystus, czyli ja, był hipopotamem, ale to przecież ja was wybrałem, nie wy mnie, więc to nie ma znaczenia” (s. 49-50).

Wikarego nie zwodzi to, że potem Jezus bluźni o modlitwach, powiada, że ich nie słucha, a rytuały towarzyszące mszy są mu obojętne. Ważna jest jego rola w tym wszystkim. Jeszua obiera Jana na nowego Jana Chrzciciela, kogoś obdarzonego mocą leczenia i czynienia cudów, kogoś, kto zapowie powrót Chrystusa, czyli z jednostkowej epifanii wyprostuje ścieżki Panu i powiedzie świat, wiernych ku paruzji, ponownym objawieniu Chrystusa. Objawiony projektuje całą sytuację, przewiduje jakie będą etapy paruzji w Drobczycach. Ma ona charakter zaplanowanego działania – wyjścia ze Świętej Szafy (sic!). Od czasu do czasu budzą się w Janie wątpliwości, nawet je formułuje. Wówczas do głosu dochodzi dystans i humor. A epifania znów nabiera wydźwięku kabaretowego i dobrze jej w tym: „- Skoro twierdzi pan, że jest bytem duchowym, który przybrał materialną manifestację, to po co wam ta elektronika?

- Gry tu mam – odpowiedział krótko Jezus i wlazł do szafy. Archanioł Michał wszedł za nim i zamknął drzwi” (s. 52-53)..

Wreszcie główny bohater konfrontuje swoje wyobrażenie z tym, co słyszy, przytomnie zauważa, że mowa Chrystusa jest nazbyt intelektualna, kręta. Stanley Fish w „Retoryce” przywołuje „Raj utracony” Johna Miltona i postać Beliala, o którym napisano że : „(...) wszystko w nim było / Fałszywe, choć mu z ust płynęła manna, / I mógł złą sprawę w lepszym stawić świetle / Kręcąc, gmatwając sprawy najdojrzalsze / Niski miał umysł… / Lecz umiał głaskać ucho, a więc tonem/ Perswadującym w te przemówił słowa”. Jeszua jest człowiekiem retorycznym, sofistą. Dyspozycja i potencjał retoryczny jego pięknego mówienia służyły niewiadomej sprawie. Jezusa gadanie przypomina księdzu wymądrzanie się intelektualistów.

Wejrzenie w głąb, łamanie konwencji i pisanie obsesjami

Wgląd, którego posiadaczem staje się ksiądz Jan Trzaska, w duszę i pamięć ludzką pozwala zrozumieć motywacje postaw, zachowań, nawyków i sposobów bycia otaczających go ludzi. Tak jest z opryskliwą gospodynią proboszcza Zielińskiego, Aldoną Szyndzielorz, która w dzieciństwie przeżyła wyzwolenie przez Armię Radziecką. Zgwałcono wówczas jej mamę, która uchroniła przed takim samym losem czternastoletnią córkę, wychodząc przed nią do krasnoarmiejców. Z jednej strony Wikary dzięki danej mu mocy widzi motywacje gosposi jak na dłoni. Z drugiej strony to zaplecze ukazuje nam warsztatowe czucie postaci i ich kreację w pisarskim umyśle. Tym lepiącym postaci, czytającym w myślach i sercach jest przede wszystkim sam pisarz.

By nie zdradzać wszystkiego, zakończenia i rozwinięć wątków – dopowiedzenia w przyjętym wywodzie domaga się wątek rozpoznania zła. Czorny Dziadek inaczej niż młody ksiądz rozpoznaje, że nie ma do czynienia z Jezusem, a z Szatanem. Bogislav poucza, że w wierze nie chodzi o paruzję, obcowanie z Jezusem sam na sam, dosłownie, ale o komunię, picie krwi i jedzenie ciała, tą ucieleśnioną w wierze, a nie de facto metaforę: „- Miałby nas Bóg oszukać? Miałby zwieść swój kościół i kazać nam przez dwa tysiące lat wierzyć w nieprawdę?

Nie! Ależ tak! - myśli ksiądz Janeczek.

- Czyś święty? Czy duszę masz tak czystą, abyś mógł przystąpić do komunii? To może każdy człowiek, kiedy zmyje z siebie grzech w sakramencie pokuty. Cóż więcej trzeba, niż mieć Jezusa w sercu, jeść jego ciała i pić jego krew? Czy trzeba mieć jeszcze Jezusa w swojej izbie? Grzech narusza porządek Boży” (s. 172).

Ksiądz Janek jest oczarowany mocą, która pozwala leczyć śmiertelnie chore dzieci, nawracać grzeszników. Nie wie jednak, że ta moc ma źródło, które tylko pozornie pomnaża dobro, bo bije ze zła, pychy. W tym miejscu dochodzimy do najtrudniejszej części książki, w której konwencjonalny sakrament ma mieć większą moc niż cuda, które mają moc naprawy nienaprawialnego, niezawinionych chorób, kalectw, nieszczęść, wojen, kataklizmów, ludzkiej udręki – słowem – tego wszystkiego, co stanowi największe argumenty przeciwko istnieniu Boga. Co proponował nam Twardoch w 2005/2006 roku, gdy napisał „Epifanię…” - spowiedź. Nie wiem, czy taka odpowiedź wystarczy osobom, którym z kościołem nie po drodze. „Głowa pustelnika opiera się na ramieniu księdza. Boży człowiek szlocha, kiedy ręce kreślą znak krzyża, towarzysząc łacińskim słowom. Oto moc zaklęta w słabość, zwycięstwo w porażce, wielkość w małości, świętość w grzeszności. Zbrodniarz, który pokutuje za grzechy swoje i całego świata. Kameduła piekieł, zakopany w podziemiach, który nie tylko na milczenie skazał swe uszy, ale i oczy na ślepotę” (s. 176).

I tu dochodzimy do finału tego tekstu. Czy ta książka zagra u osób spoza Śląska? Tak, ponieważ dotyka innych uniwersalizmów – wspólnoty katolickiej, objawień, sensacji. Czy „Epifania…” trafi do osób niereligijnych? Z pewnością – nie jest to proza nudna, konwencjonalna, życzeniowa, ale... Jak zauważa Łukasz Orbitowski: „Oto chrześcijanin chwyta pióro, by opisać diabła, a potem przedstawić program pozytywny. Ten jednak przy upiornej atrakcyjności zła wypada szalenie blado”. I dalej puentuje: „Dziwne, ciekawe rozdarcie wychodzi z tego, pisarz trzyma ze światłem, ale to ciemność w jego książce jest ciekawsza”. No właśnie, program pozytywny nie jest programem, ale zaufaniem: rytuałom, sakramentom, cichemu trwaniu w dopuście Bożym, planie, który nie poddaje się wyjaśnieniu i oczekiwaniom. Spektakularnemu zawoalowanemu złu przeciwstawia się instytucjonalny rytuał. Kościół jest jednak międzyludzki: ksiądz i zakonnik ma moc odpuszczania grzechów. I tak Janeczek idzie na szatana wyspowiadany, uzbrojony w hostię i żar w sercu. Szatan kusi go wizjami uciech i płynącego od mędrców świata i możnych szacunku. Co zrobi Trzaska? Przeczytajcie sami. Pierwsza książka Twardocha, jak zauważają wspólnie jego koledzy: Wit Szostak, Łukasz Orbitowski, Jacek Dukaj, napisana została w całości obsesjami, które po latach obcowania z pisarzem dziś dobrze znamy. Tyle, że w twórczości pisarza miejsce Boga wkroczyły zastępujące go wehikuły narracyjne, metafizyczne instancje postreligijne: Drach, wieloryb Litani, Chołod.  

„Epifania wikarego Trzaski” to ostatnia jak dotąd religijna, katolicka powieść pisarza. Bóg zapłać!



*Dezerter: „Jezus", album: „Ziemia jest płaska”, 1998.



Literatura:

Szczepan Twardoch: „Epifania wikarego Trzaski. Cud, który stał się przekleństwem”. Wrocław 2007.  

Szczepan Twardoch: „Epifania wikarego Trzaski”. Kraków 2023.

Jadek Dukaj, Łukasz Orbitowski, Wit Szostak: „Krasnoludki kontra Jezus, czyli epifanie w literaturze”, Onet.pl,  https://kultura.onet.pl/wiadomosci/krasnoludki-kontra-jezus-czyli-epifanie-w-literaturze/w8k5c54, dostęp z dn. 15.01.2024.

Pola Gojawiczyńska: „Górnoślązaczka”. W: „Insurgenci. Opowiadania o powstaniach śląskich”. Wybór i oprac. B. Lubosz. Katowice 1980. 

John Milton: „Raj utracony”. Tłum. W. Bratkiewicz. Warszawa 1902, s. 48.  

Stanley Fish: „Retoryka”. W: Stanley Fish: „Interpretacja, retoryka, polityka. Eseje wybrane”. Pod red. Andrzeja Szahaja,  Przeł. Andrzej Szahaj i inni. Kraków 2007, s. 420-462.  

Skarbczyk modlitw i pieśni”. Il. W. Gałczyńska Katowice 1990, s. 5.
Szczepan Twardoch: „Epifania wikarego Trzaski”. Kraków 2023.