'SUKCES ŚCIĄGNĄŁ PORAŻKĘ POD NASZ DOM' (PIOTR JAGIELSKI: 'GRUNGE. BĘKARTY Z SEATTLE')
A
A
A
Jako przedstawicielka pokolenia millenialsów wyrosłam w przeświadczeniu, że grunge jest najlepiej opisanym gatunkiem muzycznym. Niezliczone, stale powstające dokumenty o śmierci Kurta Cobaina, książki o Nirvanie i Pearl Jam, tłumaczone na język polski w czasach, kiedy chodziłam do gimnazjum, setki z łatwością dostępnych artykułów o scenie Seattle… Grunge w przeciwieństwie do punka, jego późniejszych wariantów czy nawet indie rocka dla dzieciaków szukających buntowniczej muzyki był zawsze w zasięgu ręki. Kasety i płyty sprzedawano w sklepach muzycznych nie tylko w wielkich miastach, a legendę niezależnych chłopaków we flanelowych koszulach znał każdy. Z biegiem lat historię grunge’u zaczęto wpisywać w nowe konteksty, np. blichtru i mody (A. Gacek: „Ekstaza 90. Początek”, 2021), które pozornie kłócą się z jego wartościami. Dlatego, kiedy zobaczyłam zapowiedź książki „Grunge. Bękarty z Seattle” Piotra Jagielskiego, pomyślałam: „po co? Co nowego można na ten temat powiedzieć?”. Spodziewałam się, że może zgodnie z tendencją odzyskiwania w opisie kulturotwórczych zjawisk kobiecego głosu, będzie to kolejna książka, gdzie znana historia zamienia się w nieznaną dotychczas herstorię. Jednak to nie ten przypadek. Co więcej, mam wrażenie, że dziewczyn na kartach tej książki jest mniej niż zwykle (nawet atencyjna królowa, Courtney Love, nie dostała w niej zbyt wiele przestrzeni). Jagielski znalazł na swoją książkę inny pomysł pozwalający na uniknięcie wtórności. Autor wydanej w 2021 roku „Świętej tradycji, własnego głosu” o amerykańskim jazzie do rozmowy o muzycznej scenie Seattle zaprosił osoby w dotychczasowych narracjach odgrywające marginalne role. W centrum są nie Kurt Cobain, Eddie Vedder, Layne Staley czy Chris Cornell, tylko członkowie grupy Mudhoney, założyciele wytwórni płytowej Sub Pop, muzycy, którzy grali w znanych zespołach za wcześnie lub za późno, przez co sława ominęła ich szerokim łukiem.
Wszyscy jesteśmy przegrywami
Opowieść o mitycznym Seattle zaczyna się u Jagielskiego jak wiele podobnych muzycznych przypowieści. Warunki zewnętrzne są niesprzyjające. Małe miasteczko, nuda. Brak perspektyw, skostnienie, ksenofobia. Szkolni dziwacy przyciągają się i zakładają zespoły. Wspólne granie i imprezowanie zastępuje grupom wrażliwców psychoterapię. Choć modele działania nieznacznie różniły się od siebie (Mark Arm wspomina, że w Mudhoney polegali na całkowitej współpracy, natomiast „goście ze Screaming Trees nieustannie się kłócili. Zamiast »jeden za wszystkich, wszyscy za jednego« każdy robił głównie dla siebie, myślał o uznaniu i tantiemach”, s. 132) to silne relacje i marzenie o karierze łączyło zgromadzonych wokół sceny muzyków. Na tym autor kończy uniwersalną część historii.
W ujęciu Jagielskiego opowieść o naiwnych i szczerych artystach, którzy wpadli w sidła korporacyjnej machiny, szybko wychodzi ze znanych ram i zamienia się we wnikliwą, reporterską analizę fenomenu grunge’u. Mimo tego, że wielu z rozmówców dziennikarza wskazuje, że „cała ta scena to przecież był żart, nie istniała naprawdę” (s. 220), a muzycy i ich znajomi świetnie się bawili, wymyślając dla mainstreamowych mediów „słownik grunge’u”, to nie ulega wątpliwości, że nawet sztucznie rozdmuchane zjawisko miało kolosalny wpływ na kulturę popularną pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Nawet jeśli grunge był tylko świetnie wymyślonym hasłem reklamowym, to skutki jego rewolucyjnego charakteru są widoczne do dziś.
„Grunge” bada przyczynę fenomenu sceny i pyta, dlaczego akurat muzycy z małych miasteczek w stanie Waszyngton zmienili dotychczasowe status quo. Jagielski i jego rozmówcy widzą siłę gatunku w punkowej filozofii muzyków i ich pierwszych wydawców z Sub Popu, którzy odwrócili dotychczasową hierarchię, z porażki czyniąc sukces. Bruce Pavitt i Jonathan Poneman, którzy w 1986 roku założyli wytwórnię, wpadli na genialny pomysł, by z przegranej pozycji dzielonej z artystami uczynić największy atut. „Słowo »Loser« noszone z dumą na firmowych koszulkach stało się niemal hasłem reklamowym Sub Popu, estetyka »życiowego nieudacznika«, wynoszenie porażki nad sukces, zwyczajność, pospolitość nad niezwykłość” (s. 136) – wartości, dość ironicznie wyznaczone na początku drogi, dla czterech najważniejszych twarzy grunge’u okazały się istotne również po osiągnięciu sukcesu. Cobain, który odebrał sobie życie w 1994 roku, stał się ikoną tego przewrotu – człowiekiem, który w każdym z wywiadów podkreślał, jak bardzo uwiera go sława i powodzenie. Jagielski pokazuje dwie drogi, jakimi podążyli związani z Sub Popem autorzy. Ci, którzy osiągnęli sukces – Cobain, Staley i Cornell – pogrążeni w depresji i narkotykach w tragiczny sposób zakończyli życie. Wyjątkiem jest Vedder, który szybko zyskał popularność, ale udało się szybko rozpoznać czyhające na młode gwiazdy niebezpieczeństwa i uniknąć losu kolegów. Asertywność introwertycznego lidera Pearl Jamu sprawiła, że jest najbardziej niejednoznaczną postacią w książce, niepasującą ani do grupy gwiazd, ani loserów.
Jak to się robi w Ameryce?
Nieokiełznany, daleki od profesjonalizmu styl działania Sub Popu jest źródłem tego, co szczególnie atrakcyjne w muzycznych publikacjach – soczystych anegdot. Niefortunne przypadki, dziwne sytuacje, przerwane koncerty czy awantury zbudowały wizerunek grunge’u. Legendę sceny podsycały historię załamania nerwowego Cobaina podczas europejskiej trasy, gdzie po raz pierwszy rozbił gitarę, czy fakt, że Screaming Trees swój debiutancki koncert zagrali w szpitalu psychiatrycznym. Natomiast brak środków i kreatywność założycieli Sub Popu wybija snutą w „Grunge’u” opowieść z poważnego tonu i pozwala wczuć się w niefrasobliwy nastrój początków sceny. „Do Nirvany dołączył jednak nowy gitarzysta, Jason Everman. I to on zapłacił rachunek za nagranie pierwszej płyty zespołu w wytwórni Sub Pop. Nieco ponad sześćset dolarów zapłacił człowiek, który nie zagrał na żadnej z piosenek. Znalazł się za to na zdjęciu zdobiącym okładkę albumu. Opuścił zespół po zaledwie kilku miesiącach, by spróbować sił jako basista Soundgarden, ale i tam nie znalazł dla siebie miejsca. »Miałem pieniądze z czasów, gdy pracowałem jako rybak na Alasce – wspominał gitarzysta. – Nigdy mi tych sześciuset dolarów nie oddali«” (s. 160).
Jagielski w swoim reportażu nie ogranicza się do rzetelnego naszkicowania pejzażu waszyngtońskiego miasta. Jak mówi Kim Gordon z Sonic Youth: „kiedy taki zespół jak Nirvana wychodzi z podziemia, oznacza to, że coś zaczyna się dziać w kulturze i że nie chodzi jedynie o zyski ze sprzedaży” (s. 194). W zrozumieniu istoty grunge’u niezbędne jest poznanie kulturowego kontekstu tamtego czasu. Dziennikarz wnikliwie opisuje rzeczywistość czasów MTV, ówczesną popkulturę, ale przede wszystkim politykę. Kwestie związane z legalizacją aborcji, feminizmem oraz wygraną Billa Clintona zawstydzająco kojarzą się z polską współczesnością, co jeszcze łatwiej pozwala zrozumieć zapotrzebowanie na grunge i dalekich od merkantylności artystów. Oprócz uwag historycznych ciekawe są geograficzne obserwacje autora związane z dychotomią porażka/sukces. Miasteczka kojarzone z długowłosymi przegrywami jeszcze w czasie świetności grunge’u stały się domem dla życiowych zwycięzców. W 1986 roku w Redmond Paul Allen i Bill Gates otworzyli biuro Microsoftu, a osiem lat później do Seattle przeprowadził się Jeff Bezos, by stworzyć tam swoją internetową księgarnię – Amazon.
„Minęły dni szczęśliwe, zmienił się bieg zdarzeń”*
„Grunge. Bękarty z Seattle” to amerykańska, niemal dickensowska opowieść z morałem o tym, że sukces często może okazać się porażką. Jak określiła to inna ikona lat dziewięćdziesiątych, Sinéad O'Connor: „Bo widzicie, wszyscy pragną gwiazdy popu. A ja śpiewam protest songi. Chciałam coś z siebie wyrzucić. Nie pragnęłam sławy. (…) Sukces zamienił moje życie w porażkę. Już wcześniej nazywano mnie wariatką, bo nie zachowywałam się jak gwiazda popu. Bo nie oddawałam czci sławie. I rozumiem, że podarłam marzenia osób z mojego otoczenia. Ale ich marzenia nie były moimi” (s. 234). O'Connor, tak jak muzycy Nirvany, Soundgarden, Pearl Jam i Alice in Chains, stała się ofiarą mody na underground, która wbrew własnej woli szybko zaczęła być traktowana jak popowy produkt.
Przykładami sukcesu w reportażu Jagielskiego nie są Cobain, Cornell czy Staley, tylko muzycy grupy Mudhoney, którzy wciąż trzymają się razem, chodzą do zwykłej pracy i koncertują, kiedy mają na to ochotę. Ich utwory nie zostały zakatowane przez MTV i stacje radiowe, więc nawet w 2024 roku brzmią świeżo i pozwalają im zdobywać nowe grono odbiorców. Tę przewrotność losu najlepiej ujął David Katznelson z Warnera, który nadal przyjaźni się z dawnymi podopiecznymi wytwórni: „Całkiem niedawno spotkałem się z Markiem i Steve’em. Wyglądają na naprawdę szczęśliwych. A ten stan, szczęście, to jest właśnie sukces, do którego wszyscy przecież tak uporczywie dążymy. Nigdy nie odniosłem wrażenia, że czegoś żałują. A to kolejna wielka sprawa. Mają oddaną widownię na całym świecie. To oni dyktują warunki. Nie jeżdżą w ciągnące się bez końca trasy; koncertują wtedy, kiedy im to pasuje. Być członkiem kapeli, która gra muzykę, jaką ma ochotę grać, występuje, kiedy chce, i jeszcze robić to z przyjaciółmi… Całkiem niezły układ, prawda? (s. 315).
LITERATURA:
O'Connor S.: „Wspomnienia”. Tłum. K. Mojkowska. Warszawa 2021.
Wszyscy jesteśmy przegrywami
Opowieść o mitycznym Seattle zaczyna się u Jagielskiego jak wiele podobnych muzycznych przypowieści. Warunki zewnętrzne są niesprzyjające. Małe miasteczko, nuda. Brak perspektyw, skostnienie, ksenofobia. Szkolni dziwacy przyciągają się i zakładają zespoły. Wspólne granie i imprezowanie zastępuje grupom wrażliwców psychoterapię. Choć modele działania nieznacznie różniły się od siebie (Mark Arm wspomina, że w Mudhoney polegali na całkowitej współpracy, natomiast „goście ze Screaming Trees nieustannie się kłócili. Zamiast »jeden za wszystkich, wszyscy za jednego« każdy robił głównie dla siebie, myślał o uznaniu i tantiemach”, s. 132) to silne relacje i marzenie o karierze łączyło zgromadzonych wokół sceny muzyków. Na tym autor kończy uniwersalną część historii.
W ujęciu Jagielskiego opowieść o naiwnych i szczerych artystach, którzy wpadli w sidła korporacyjnej machiny, szybko wychodzi ze znanych ram i zamienia się we wnikliwą, reporterską analizę fenomenu grunge’u. Mimo tego, że wielu z rozmówców dziennikarza wskazuje, że „cała ta scena to przecież był żart, nie istniała naprawdę” (s. 220), a muzycy i ich znajomi świetnie się bawili, wymyślając dla mainstreamowych mediów „słownik grunge’u”, to nie ulega wątpliwości, że nawet sztucznie rozdmuchane zjawisko miało kolosalny wpływ na kulturę popularną pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Nawet jeśli grunge był tylko świetnie wymyślonym hasłem reklamowym, to skutki jego rewolucyjnego charakteru są widoczne do dziś.
„Grunge” bada przyczynę fenomenu sceny i pyta, dlaczego akurat muzycy z małych miasteczek w stanie Waszyngton zmienili dotychczasowe status quo. Jagielski i jego rozmówcy widzą siłę gatunku w punkowej filozofii muzyków i ich pierwszych wydawców z Sub Popu, którzy odwrócili dotychczasową hierarchię, z porażki czyniąc sukces. Bruce Pavitt i Jonathan Poneman, którzy w 1986 roku założyli wytwórnię, wpadli na genialny pomysł, by z przegranej pozycji dzielonej z artystami uczynić największy atut. „Słowo »Loser« noszone z dumą na firmowych koszulkach stało się niemal hasłem reklamowym Sub Popu, estetyka »życiowego nieudacznika«, wynoszenie porażki nad sukces, zwyczajność, pospolitość nad niezwykłość” (s. 136) – wartości, dość ironicznie wyznaczone na początku drogi, dla czterech najważniejszych twarzy grunge’u okazały się istotne również po osiągnięciu sukcesu. Cobain, który odebrał sobie życie w 1994 roku, stał się ikoną tego przewrotu – człowiekiem, który w każdym z wywiadów podkreślał, jak bardzo uwiera go sława i powodzenie. Jagielski pokazuje dwie drogi, jakimi podążyli związani z Sub Popem autorzy. Ci, którzy osiągnęli sukces – Cobain, Staley i Cornell – pogrążeni w depresji i narkotykach w tragiczny sposób zakończyli życie. Wyjątkiem jest Vedder, który szybko zyskał popularność, ale udało się szybko rozpoznać czyhające na młode gwiazdy niebezpieczeństwa i uniknąć losu kolegów. Asertywność introwertycznego lidera Pearl Jamu sprawiła, że jest najbardziej niejednoznaczną postacią w książce, niepasującą ani do grupy gwiazd, ani loserów.
Jak to się robi w Ameryce?
Nieokiełznany, daleki od profesjonalizmu styl działania Sub Popu jest źródłem tego, co szczególnie atrakcyjne w muzycznych publikacjach – soczystych anegdot. Niefortunne przypadki, dziwne sytuacje, przerwane koncerty czy awantury zbudowały wizerunek grunge’u. Legendę sceny podsycały historię załamania nerwowego Cobaina podczas europejskiej trasy, gdzie po raz pierwszy rozbił gitarę, czy fakt, że Screaming Trees swój debiutancki koncert zagrali w szpitalu psychiatrycznym. Natomiast brak środków i kreatywność założycieli Sub Popu wybija snutą w „Grunge’u” opowieść z poważnego tonu i pozwala wczuć się w niefrasobliwy nastrój początków sceny. „Do Nirvany dołączył jednak nowy gitarzysta, Jason Everman. I to on zapłacił rachunek za nagranie pierwszej płyty zespołu w wytwórni Sub Pop. Nieco ponad sześćset dolarów zapłacił człowiek, który nie zagrał na żadnej z piosenek. Znalazł się za to na zdjęciu zdobiącym okładkę albumu. Opuścił zespół po zaledwie kilku miesiącach, by spróbować sił jako basista Soundgarden, ale i tam nie znalazł dla siebie miejsca. »Miałem pieniądze z czasów, gdy pracowałem jako rybak na Alasce – wspominał gitarzysta. – Nigdy mi tych sześciuset dolarów nie oddali«” (s. 160).
Jagielski w swoim reportażu nie ogranicza się do rzetelnego naszkicowania pejzażu waszyngtońskiego miasta. Jak mówi Kim Gordon z Sonic Youth: „kiedy taki zespół jak Nirvana wychodzi z podziemia, oznacza to, że coś zaczyna się dziać w kulturze i że nie chodzi jedynie o zyski ze sprzedaży” (s. 194). W zrozumieniu istoty grunge’u niezbędne jest poznanie kulturowego kontekstu tamtego czasu. Dziennikarz wnikliwie opisuje rzeczywistość czasów MTV, ówczesną popkulturę, ale przede wszystkim politykę. Kwestie związane z legalizacją aborcji, feminizmem oraz wygraną Billa Clintona zawstydzająco kojarzą się z polską współczesnością, co jeszcze łatwiej pozwala zrozumieć zapotrzebowanie na grunge i dalekich od merkantylności artystów. Oprócz uwag historycznych ciekawe są geograficzne obserwacje autora związane z dychotomią porażka/sukces. Miasteczka kojarzone z długowłosymi przegrywami jeszcze w czasie świetności grunge’u stały się domem dla życiowych zwycięzców. W 1986 roku w Redmond Paul Allen i Bill Gates otworzyli biuro Microsoftu, a osiem lat później do Seattle przeprowadził się Jeff Bezos, by stworzyć tam swoją internetową księgarnię – Amazon.
„Minęły dni szczęśliwe, zmienił się bieg zdarzeń”*
„Grunge. Bękarty z Seattle” to amerykańska, niemal dickensowska opowieść z morałem o tym, że sukces często może okazać się porażką. Jak określiła to inna ikona lat dziewięćdziesiątych, Sinéad O'Connor: „Bo widzicie, wszyscy pragną gwiazdy popu. A ja śpiewam protest songi. Chciałam coś z siebie wyrzucić. Nie pragnęłam sławy. (…) Sukces zamienił moje życie w porażkę. Już wcześniej nazywano mnie wariatką, bo nie zachowywałam się jak gwiazda popu. Bo nie oddawałam czci sławie. I rozumiem, że podarłam marzenia osób z mojego otoczenia. Ale ich marzenia nie były moimi” (s. 234). O'Connor, tak jak muzycy Nirvany, Soundgarden, Pearl Jam i Alice in Chains, stała się ofiarą mody na underground, która wbrew własnej woli szybko zaczęła być traktowana jak popowy produkt.
Przykładami sukcesu w reportażu Jagielskiego nie są Cobain, Cornell czy Staley, tylko muzycy grupy Mudhoney, którzy wciąż trzymają się razem, chodzą do zwykłej pracy i koncertują, kiedy mają na to ochotę. Ich utwory nie zostały zakatowane przez MTV i stacje radiowe, więc nawet w 2024 roku brzmią świeżo i pozwalają im zdobywać nowe grono odbiorców. Tę przewrotność losu najlepiej ujął David Katznelson z Warnera, który nadal przyjaźni się z dawnymi podopiecznymi wytwórni: „Całkiem niedawno spotkałem się z Markiem i Steve’em. Wyglądają na naprawdę szczęśliwych. A ten stan, szczęście, to jest właśnie sukces, do którego wszyscy przecież tak uporczywie dążymy. Nigdy nie odniosłem wrażenia, że czegoś żałują. A to kolejna wielka sprawa. Mają oddaną widownię na całym świecie. To oni dyktują warunki. Nie jeżdżą w ciągnące się bez końca trasy; koncertują wtedy, kiedy im to pasuje. Być członkiem kapeli, która gra muzykę, jaką ma ochotę grać, występuje, kiedy chce, i jeszcze robić to z przyjaciółmi… Całkiem niezły układ, prawda? (s. 315).
LITERATURA:
O'Connor S.: „Wspomnienia”. Tłum. K. Mojkowska. Warszawa 2021.
Piotr Jagielski: „Grunge. Bękarty z Seattle”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2023.
*cytat z „Fedry” Racine’a za P. Jagielskim (s. 297).
*cytat z „Fedry” Racine’a za P. Jagielskim (s. 297).
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |