ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (94) / 2007

Piotr Bogalecki,

STEMPLOWANIE. POCZTA PIOTRA KĘPIŃSKIEGO

A A A
Dlaczego większość tekstów krytycznych zamieszczonych w nowej książce Piotra Kępińskiego rozpoczyna się w ten sam sposób? Przeczytajmy inicjalne zdania kilku z nich: „W moich okolicach – chaos, kurz i brud” (tekst nr 1, strona 12); „Taka scena. Marcin Świetlicki rozdaje autografy i sprzedaje swoje książki po jakimś swoim spotkaniu w Teatrze Ośmego Dnia w Poznaniu” (nr 2, s. 16); „Kuźnica Białostocka. Przed stacją kolejową mały bazar i drewniana knajpa” (nr 5, s. 37); „Tłum ludzi. Pięćdziesięciu, stu? Wszyscy zahipnotyzowani. Jak jeden mąż słuchają katarynki. Jest trzecia po południu” (nr 6, s. 44); „Warszawa, Dworzec Centralny. Piątek, godzina 17.45” (nr 7, s. 49); „Widzę to tak. Facet wyjeżdża autobusem dalekobieżnym do Londynu” (nr 9, s. 71); „Deszcz. Może grad. Wsiadam do samolotu do Wilna” (nr 10, s. 75); „Miasteczko było małe. Butzbach? Albo jakoś podobnie się nazywało. W każdym razie niedaleko Frankfurtu nad Menem” (nr 11, s. 80).

Cóż to za osobliwa pasja! Czytając „Bez stempla”, stajemy się świadkami przedziwnej odysei krytyka odczuwającego przemożną potrzebę (tudzież: podejmującego przewrotną grę) umiejscawiania „akcji” interpretowanej przez siebie poezji w konkretnych temporalno-topograficznych realiach. Czasem chodzi o miejsca codzienne, wszystkim znane, takie jak sklep, stacja kolejowa czy klub muzyczny. Kiedy indziej Kępiński zabiera nas nieco dalej, do Grodna, Wilna, Pragi, Frankfurtu, Amsterdamu, Londynu, Nowego Jorku… Być może mogłoby przemknąć komuś przez myśl, że miasta te naniesione na mapę utworzą jakąś figurę, niczym (by spróbować wyrazić się alla maniera di Kępiński) na posadzce Muzeum Żydowskiego w Berlinie oglądanej w kwietniu, nad ranem, razem z przypadkowo napotkaną łkającą staruszką… Nic jednak z tych rzeczy – wszystko, co mamy, to chaotyczny wysyp kolejnych szkiełek, skupiających rozmyte światło wierszy w konkretnych punktach ziemi. Przez taki topograficzny kalejdoskop, którego elementy układają się wciąż inaczej, zależnie od usytuowania interpretującego podmiotu, pragnie spoglądać na poezję Piotr Kępiński. I to tak uparcie, że jeśli poeta sam powiąże swój utwór z danym miejscem, jak Charles Reznikoff, zaczynający wiersz od słów „Szedłem Czterdziestą Drugą Ulicą, gdy zapadał wieczór. Po drugiej stronie jezdni był Bryant Park”, to i tak Kępiński będzie musiał go sprawdzić: „25 lutego 2007 roku poszedłem tropem tego wiersza. Nowy Jork, 42 Ulica, Bryant Park, godzina 17” (s. 112).

Rzecz jasna, umiejscawianie nie polega wyłącznie na dopisywaniu do omawianych wierszy okoliczności ich „akcji”. Równie ważne są dla Kępińskiego miejsca, w których dokonują się jego lektury, a także miejsca, które z jakichś powodów zapamiętał, a które teraz – przywoływane przez wiersz – powracają na scenę świadomości, warunkując jego interpretację. W tym sensie książka Kępińskiego nie jest typowym zbiorem szkiców krytycznoliterackich – należałoby określić ją raczej mianem lekturowego pamiętnika, jeśli tylko pamiętać będziemy o etymologii tego nieco już dziś zapomnianego określenia. Centralnym punktem odniesienia dla krytyki uprawianej przez Kępińskiego jest bowiem pamięć, w której przygodnej fragmentaryczności upatrywać on pragnie zaufanego przewodnika po meandrach literatury. Co rusz można natknąć się więc w „Bez stempla” na fragmenty dokumentujące okoliczności odbywanych przez Kępińskiego lektur: czy to zawodowe („Tomik , który czytam podczas dyżuru nocnego w redakcji …”, s. 72), czy sentymentalne („Pamiętam, że podczas moich studiów, długich i męczących, kolega, który jakiś czas potem wyjechał do Paryża, przyniósł mi na wydział wiersz”, s. 16), czy w końcu prorodzinne („Mój syn, kiedy przed snem czytałem mu ten poemat, zrazu nastawiony niechętnie, z czasem rozkręcał się…”, s. 76). Kępiński nie zawaha się nawet podnieść okoliczności lektury do rangi tytułu: „Biała Afryka Bartłomieja Majzla przeczytana w chwilę po odłożeniu 'Gazety Wyborczej' z tekstem Igora Skofiszewskiego o końcu poezji pokolenia lat 60.”.

Po co jednak to wszystko? Czy same wiersze nie wystarczają, czy nie bronią się dość zadawalająco? Dlaczego ruch, który określiliśmy jako „umiejscawianie”, z taką regularnością powtarzany jest w tekstach autora „Bez stempla”? Dlaczego Kępiński nie potrafi (lub, co bardziej prawdopodobne – nie chce) oderwać się od ziemi, po której stąpał i od doświadczeń, jakie przeżył? Wreszcie: czy zasadzone na nich „opowiadania o wierszach” rzeczywiście są dla poezji ożywcze?

Wydaje się, że wszystkie karty zostały rzucone na stół w sugestywnym wstępie książki, dającym się odczytywać w kategoriach pamfletu na środowisko polskich krytyków literackich. Otóż, osobnicy ci (określani przez Kępińskiego mianem „hałastry”, s. 73) opętani są przemożną żądzą klasyfikowania i generalizowania, czyniącą ich pracę tyleż łatwą, co przewidywalną i wielce niebezpieczną dla literatury. Na szczęście jednak istnieje Dobra Nowina. Jej prorokami są wyznawcy koncepcji poezji czystej (Kępiński przywołuje Celana i Gombrowicza, choć powinien mówić raczej o Novalisie), pierwszym przykazaniem słowa „Zobaczmy w poezji tylko poezję”, zaś obietnicą – triumfalne zwycięstwo literatury: „Silna literatura zabije nijakie krytyczne westchnienia” (s. 7). Do tego ostatecznego rozwiązania zresztą najwyraźniej nam niedaleko, skoro naszą literaturę określić można dziś tylko jednym słowem – „rewelacyjna” (s. 5). W obronie tej rewelacyjności Kępiński nawołuje „Czas skończyć z mnożeniem krytycznoliterackich stempli” (s. 8) i zaprasza do indywidualnej rozmowy o swych czytelniczych przygodach: „To rzecz o moich autorach i moich literackich fascynacjach” (s. 8).

Problem tylko w tym, że użyta w tytule książki formuła może pozostawać co najwyżej pobożnym życzeniem. Owszem, Kępiński ma prawo przedstawiać się nam jako czytelnik-amator pozostawiający całą swą literaturoznawczą wiedzę w przedpokoju tak, jak zostawia się w nim płaszcz czy parasol. Ale podobnie, jak nie istnieje poezja doskonale czysta i wydestylowana z rzeczywistości, tak i nie istnieje pisanie pozbawione stempli. Dlatego poczta pamięci Piotra Kępińskiego pracuje nieustannie: jej urzędnicy uwijają się jak w ukropie, aby każda kartka książki opatrzona była odpowiednią datą i nazwą miejsca, które – niczym sygnatura – zaświadczą o indywidualnej, odbywającej się poza prawem centrali lekturze. Wszystko po to, by oddalić się od zinstytucjonalizowanej krytyki, a zbawić to, co w poezji indywidualne, idiomatyczne. Tylko „pojedynczość” może nas uratować – twierdzi Kępiński, z czym można by się pewnie zgodzić, gdyby nie to, że każda literacka „pojedynczość” jest efektem potężnej i niewdzięcznej pracy w języku. I jeśli sam typ krytyki postulowany przez Kępińskiego jest mi bliski, to problem z jego książką zaczyna się wówczas, kiedy zaczyna się ją czytać i odkrywać, w jak dużym stopniu o „pojedynczości” i „niepowtarzalności” jego rozpoznań decydują konsekwentnie, z zimną krwią realizowane strategie pisarskie. Problem nie w tym, że tak jest (bo być musi), ani nawet nie w tym, że maszyna do pisania Kępińskiego psuje się czasem i zacina, ale w tym, że wydaje się on starannie ukrywać i pieczołowicie maskować nieuniknione pęknięcie swego projektu, celnie określonego przez Dariusza Nowackiego mianem „krytyki bez krytyki”. Poezja czysta, a o takiej pragnie mówić Kępiński, nigdy nie stanie się „poezją i tylko poezją”, poezją bez domieszki – zawsze będzie poezją-już-zinterpretowaną. Tak więc deklarując miłość do poezji w stanie czystym, opowiada Kępiński przede wszystkim o tym, co stanowi jej otoczkę: o własnym życiu, ważnych dla niego miejscach, o podróżach z tomikiem w kieszeni płaszcza, o kulisach literackiego światka, który współtworzy itd. Podróż to fascynująca, ale – i tu dogryzamy się być może do sedna – przybliżająca się do wciąż umykającego celu okrężną drogą.

Jeśliby koncentrować się na samych ziarnach, jakie wydłubać można z tekstów Kępińskiego – wyda się być może, że wiele z nich nie wyrośnie. Rozpoznania autora „Bez stempla” sprawiają wrażenie nieco nieprzemyślanych, zbyt mechanicznych, a jego świetnie napisanym tekstom wydaje się brakować interpretacyjnego miąższu. Sporo tu zbyt słabo udokumentowanych uogólnień i pochopnie używanych wielkich kwantyfikatorów. Ileż tu „mistrzów”, autorów „nie mających sobie równych”, poetów, którzy „wiedzą…” itp.. Irytuje addytywny styl interpretacji, rażą osobiste wycieczki, jakim nadaje się rangę praw uniwersalnych (jak na przykład w zakończeniu szkicu o Sendeckim: „I co najważniejsze, jest szczery (…) Nie ściemnia. Ani w wierszach, ani w pubie Emerald przy Alejach Jerozolimskich w Warszawie, kiedy wypija – powiedzmy – trzecie piwo”, s. 53). Niepokoi powtarzalność pewnych rozpoznań („logiczność” rozumiana jako cecha poezji pojawia się kolejno w szkicach o twórczości Sendeckiego, Pióry, Muszyńskiego, Grzebalskiego, Podsiadły i Siwczyka), nade wszystko zaś zwraca uwagę wyraźnie wyczuwalna niechęć do solidnej interpretacji, podobnej do pracy zegarmistrza z okładki książki, nieśpiesznie pochylającego się nad budową interesującego go mechanizmu.

Jeśli jednak spojrzeć na osnowę – czyli na język, w jakim spisane zostały analizy Kępińskiego – będzie dokładnie odwrotnie. Choć autor „Bez stempla” nie mówi tego wprost, wie doskonale, że tam, gdzie pragnie się rozumieć poezję jako „czystą”, prędzej czy później pojawi się pewien charakterystyczny postulat, najdosłowniej wyrażony przez romantyków jenajskich: „Poezję krytykować można tylko przez poezję”. Tak więc, gdy próbuje mówić o pięknie, nie robi tego tak, jak moglibyśmy spodziewać się po krytyku literackim. Robi to – zgodnie zresztą z samym sobą, autorem sześciu tomów wierszy – jak poeta: pisząc teksty, których głównym celem nie jest opisywanie piękna (byłoby ono według Kępińskiego jego „zepsuciem” – wobec czego „Nic tu po opowiadaczach poezji?”, s. 74), ale jego kreowanie. Niezwykle wymowne jest pod tym względem zamknięcie książki: w sąsiedztwie doskonałego wiersza Celana nie ostają się żadne krytycznoliterackie rozpoznania – jedyne, co można zrobić, to napisać wiersz. I to właśnie robi Kępiński. W całej swej książce zresztą. A jeśli czasem na „ziarnie” jego tekstów można połamać sobie zęby – cóż, może warto czasem wsiąść do niewłaściwego pociągu, wydłużyć drogę do domu, a w czasie jazdy spróbować wyłuskać coś jeszcze?

Nie powiem Wam, w jakim miejscu i w jakich okolicznościach czytałem „Bez stempla”, ani jakiej muzyki słucham, zapisując to zdanie – i bez tego doświadczenia te, jeśli będą tego warte, wpłyną na kształt niniejszej recenzji. Zamiast tego zadedykuję ewentualnym entuzjastom projektu „krytyki bez krytyki” fragment jednego ze szkiców jej autora: „Ozdobniki niech będą zakazane. One zawsze były i są niebezpieczne. Wiersz szuka, ale nigdy nie powinien dotykać rzeczy pięknych i niepotrzebnych, albowiem sam jest bytem niepotrzebnym. Wiersz winien uciekać od tego, co piękne i niepotrzebne” (s. 24). I dopowiem: podobnie jest z krytyką, a to czy ucieka ona w stemple krytycznoliterackie, czy osobisto-sentymentalne, to już naprawdę kwestia smaku – i elementarnej rzetelności. Wciąż jeszcze nie spisano uniwersalnego przepisu, w jakich proporcjach je mieszać, w którym momencie wyciągać z piekarnika i jak duże porcje na raz serwować.
Piotr Kępiński: „Bez stempla. Opowieści o wierszach”. Biuro Literackie. Wrocław 2007.