
CO TY WIESZ O UMIERANIU?
A
A
A
Książkę tę poleca – i współtworzy – sama Agata Bielik-Robson, a to zobowiązuje – może niekoniecznie do zakupu, ale choćby do przejrzenia w księgarni. Jako że nie jest to jednak rzecz do szybkiego połknięcia między regałami, w grę wchodzi również kradzież. Tom zredagował i wstępem opatrzył Paweł Mościcki, a swoimi artykułami wypełnili: tenże (dwa teksty i „pół”), wspomniana Agata Bielik-Robson, Agata Kula, Grzegorz Jankowicz (...plus drugie „pół”), Andrzej Leśniak, Michał Paweł Markowski, Paweł Pieniążek i Łukasz P. Wróbel. Powodem całego tego zbiegowiska jest twórczość Maurice’a Blanchota (1907–2003), francuskiego pisarza i myśliciela, autora m.in. „Tomasza Mrocznego” (1941), „Przestrzeni literackiej” (1955), „Wokół Kafki” (1981), dwóch dzieł ze śmiercią w tytule („L’arrêt de mort”, 1948; „L’instant de ma mort”, 1994) i trzech ze słówkiem „pas” („Faux pas”, 1943; „Celui qui ne m’accompagnait pas”, 1953; i „Le pas au-delà”, 1973). Tylko... co to kogo obchodzi? Mnie nie obchodziło, zanim... Przedstawiam Państwu szóstą odsłonę serii „Krytyki Politycznej”: książkę „Maurice Blanchot. Literatura ekstremalna”.
Maurice Blanchot nie obchodził mnie, zanim nie przeczytałem dwóch najciekawszych części omawianego zbioru: eseju Bielik-Robson, dyżurnej witalistki kraju („Faux pas albo błąd życia: Blanchot między Heideggerem a Freudem”), i eseju Markowskiego, postdekonstruktora w rycie pragmatycznym („Maurice Blanchot: fascynacja zewnętrznością”). Podczas tej lektury dotarło do mnie, że Blanchot to nie przelewki: żadna tam francuska rafinada, tylko pot i łkanie! No, rafinada może i jest, ale to nie szkodzi – po to przecież wydaje się takie „Literatury ekstremalne” i „The Blanchot Readery”, żeby perły myśli wydłubywać z lamusa formy.
Perłą Blanchota jest refleksja nad oddaleniem i nad najskrajniejszym z oddaleń, jakim jest śmierć. Żeby dobrze rzecz wyjaśnić, posłużę się obrazkiem, który pozwala oba przywołane teksty (pióra A. B-R i M. P. M) omówić łącznie. Obrazkiem tym jest poród. Udany poród to dla rodzicieli święto; dla nowonarodzonego – niekoniecznie. Azali źle mu w łonie było? Było świetnie, najświetniej jak tylko może być. A teraz, po przecięciu pępowiny, koniec tego dobrego i trzeba oddychać samodzielnie. Opuszczenie łona matki to dla płodu koniec świata. Odtąd już nigdy płodem nie będzie. W wielkim początku jest też kres... Wobec tego: co dalej? Trochę tego i tamtego, czyli mniej lub więcej życia, a następnie adieu – czyli śmierć. Ale jaka? Blanchot nie daje prostej odpowiedzi. Daje złożoną.
(Zimno) Jeżeli to narodziny są pierwotną śmiercią, to śmierć „właściwa” jest tylko wtórna, zależna od tej pierwszej. Zgon można w takim razie uznać za spointowanie niedokończonego przedstawienia narodzin, tego pierwszego „kroku poza”, le pas au-delà, który zarazem jest tylko pozą i pozorem: ruchem pozornym i pozorowanym, donikąd nie prowadzącym, albo raczej: prowadzącym właśnie donikąd. Narodziny pojęte jako śmierć pierwotna zamykają drogę do wszelkiego poza (pas au-delà!); są jedynie zapowiedzią tego, co i tak stanie się później, założycielskim memento mori, które szepcze: śmierć można przeżyć tylko raz... Narodzeni mają to już za sobą: pozostaje im pogodzić się z faktem, że na tym koniec... Innego końca świata nie będzie.
(Letnio) To była pierwsza – najsmutniejsza – z Blanchotowskich możliwości. Druga jest mniej smutna, aczkolwiek równie antyjednostkowa. Można przekroczyć śmierć – obwieszcza – ale nie w pojedynkę. Dla jednostki śmierć to werdykt bez możliwości odwołania: finał i tyle. Co zatem wymyka się wyrokowi i nie ginie? To, co w jednostce ponadjednostkowe, taka iskra Boża (Boża, a więc nie człowiecza). Rację miał więc Horacy, gdy wieszczył, że nie wszystek umrze. Nie umarł do końca, bo zostawił po sobie pomnik, nawet trwalszy od spiżu, ale jednak – pomnik. Tak więc Geist trwa i żyje. Ale co to za życie?
(Gorąco) Trzecia pozycja z menu Blanchota smakuje najlepiej, bo najlepiej przyprawiona. Nie niedosolona (jak druga) i nie przesolona (jak pierwsza). Wolna od dusznego czadu opcji „zimnej”, a przy tym od emeryckiego odprężenia opcji „letniej”. Narodziny są traumą – rzecze – tyle że traumą założycielską, która ledwo rozpoczyna anegdotę. Finałem anegdoty jest śmierć, ale nie jest to finał po prostu, tylko finał na specjalnych zasadach, jakimi rządzi się każda dobra kompozycja. W tej wizji zgon jawi się jako zwieńczenie dramatu in progress. Współautorem jest protagonista; jakkolwiek nie ma wpływu na realia sceny i decyzje reżysera, to może improwizować. Sam decyduje, co powie na koniec. A koniec ten, zauważmy, nie jest niczym strasznym, wręcz przeciwnie. Straszna to by była sztuka bez końca, sztuka, w której pointy brak. Gdyby Makbet nie zginął od miecza w akcie piątym, to po trzech dalszych aktach umarłby mniej dwornie – z nudów. Bohaterowi opcji numer trzy obce są pociechy à la Polyanna, której wystarcza, że jakoś to będzie. Nie ma być jakoś; ma być mocno albo wcale. Nie – jak w opcji pierwszej – leniwe zaczadzanie, tylko... więcej czadu! Koniec z wygodnictwem. Przystępujemy do śmiałego ataku na granicę. Stawką tej ryzykownej gry jest dotarcie do miejsca, gdzie „więcej czadu” nie oznacza już „więcej CO”.
Tylko „gorący Blanchot” naprawdę akceptuje śmierć, tj. czyni ją faktycznie chcianą. W wariancie „zimnym” jednostka, owszem, godzi się na przemijanie, ale godzi się biernie: po prostu daje sobie spokój. To nie jest amor fati, lecz patientia fati: nie umiłowanie losu, tylko jego tolerowanie. Natomiast w „letnim” wariancie w ogóle nie ma mowy o żadnej akceptacji czy chceniu, ponieważ chcieć może tylko jednostka, a w tym wypadku to właśnie ona bezpowrotnie „wytraca się w umieraniu”. Dopiero w wariancie „gorącym” śmierć przestaje być skandalem. I tym razem jednostka odchodzi na zawsze, ale odchodzi pięknie i po swojemu. Umiera tak, jak chce. Na początku człowiek się rodzi; dopiero koniec stanowi pole dla różnicy: „umarł” – lub „umarło mu się”.
Powyższa tanatologia ściśle wiąże się z fachem Blanchota, jakim było pisanie. Literatura to według niego „przestrzeń pośmiertna rzeczy”: rzecz w zapisie nie jest żywą rzeczą, tylko martwym tekstem. Wszakże, jak już wiemy, umierać można na wiele sposobów...
Rewersem rzeczy zapisanej, „zagubionej w tłumaczeniu”, jest Ding an sich, rzecz sama w sobie, taka czarna dziura, która opiera się wszelkiemu przekładowi „na nasze”. Czerń czarnej dziury Blanchot nazywa inną nocą: nocą idealnie czarną, po której nie następuje dzień, nocą, która własnym przyciąganiem wręcz zasysa światło. Rzecz sama w sobie pozostaje stale na zewnątrz, dehors: nie da się jej przyswoić, gdyż w razie zbliżenia to ona „przyswaja” nas. Wybór mamy więc ograniczony: pisanie bądź anihilacja. Wytracanie świata w piśmie albo wytracanie się w czarnych dziurach. Zasysanie a bycie zassanym. Dystans tudzież zatracenie. I tu, i tu – konanie. Stąd tytuł zbioru (literatura ekstremalna, albowiem pisana w obliczu alternatywy „albo ja je, albo one mnie”) i stąd też zaprojektowana przez Twożywo okładka, na której widzimy człowieczka zawieszonego pomiędzy tekstem a pustką. Niedawno wydany „Totalny słownik najmłodszej polszczyzny” osobniki w typie Blanchota nazywa „zmulantami”: gdy tylko pojawią się w okolicy, atmosfera robi się jakaś przykra.
Na koniec donoszę o interesującym błędzie, jaki wykryłem na 63. stronie „Literatury ekstremalnej”. Czternasty przypis do tekstu Pawła Pieniążka „Blanchot i Nietzsche: negacja, afirmacja i wieczny powrót” odsyła nas do „Genealogii moralności” Nietzschego w wydaniu „Znaku” z roku 1997. Tłumaczem tego wydania jest Grzegorz Sowinski (!), a nie – jak podano – Krzysztof Michalski, który tylko napisał przedmowę. Pomyłka ciekawa, ponieważ popełniona przez Pieniążka, który tak jak Sowinski zaproponował własne przekłady „Poza dobrem i złem” oraz „Zmierzchu bożyszcz”. Czyżby chciał wykosić konkurenta w przypisie?
Maurice Blanchot nie obchodził mnie, zanim nie przeczytałem dwóch najciekawszych części omawianego zbioru: eseju Bielik-Robson, dyżurnej witalistki kraju („Faux pas albo błąd życia: Blanchot między Heideggerem a Freudem”), i eseju Markowskiego, postdekonstruktora w rycie pragmatycznym („Maurice Blanchot: fascynacja zewnętrznością”). Podczas tej lektury dotarło do mnie, że Blanchot to nie przelewki: żadna tam francuska rafinada, tylko pot i łkanie! No, rafinada może i jest, ale to nie szkodzi – po to przecież wydaje się takie „Literatury ekstremalne” i „The Blanchot Readery”, żeby perły myśli wydłubywać z lamusa formy.
Perłą Blanchota jest refleksja nad oddaleniem i nad najskrajniejszym z oddaleń, jakim jest śmierć. Żeby dobrze rzecz wyjaśnić, posłużę się obrazkiem, który pozwala oba przywołane teksty (pióra A. B-R i M. P. M) omówić łącznie. Obrazkiem tym jest poród. Udany poród to dla rodzicieli święto; dla nowonarodzonego – niekoniecznie. Azali źle mu w łonie było? Było świetnie, najświetniej jak tylko może być. A teraz, po przecięciu pępowiny, koniec tego dobrego i trzeba oddychać samodzielnie. Opuszczenie łona matki to dla płodu koniec świata. Odtąd już nigdy płodem nie będzie. W wielkim początku jest też kres... Wobec tego: co dalej? Trochę tego i tamtego, czyli mniej lub więcej życia, a następnie adieu – czyli śmierć. Ale jaka? Blanchot nie daje prostej odpowiedzi. Daje złożoną.
(Zimno) Jeżeli to narodziny są pierwotną śmiercią, to śmierć „właściwa” jest tylko wtórna, zależna od tej pierwszej. Zgon można w takim razie uznać za spointowanie niedokończonego przedstawienia narodzin, tego pierwszego „kroku poza”, le pas au-delà, który zarazem jest tylko pozą i pozorem: ruchem pozornym i pozorowanym, donikąd nie prowadzącym, albo raczej: prowadzącym właśnie donikąd. Narodziny pojęte jako śmierć pierwotna zamykają drogę do wszelkiego poza (pas au-delà!); są jedynie zapowiedzią tego, co i tak stanie się później, założycielskim memento mori, które szepcze: śmierć można przeżyć tylko raz... Narodzeni mają to już za sobą: pozostaje im pogodzić się z faktem, że na tym koniec... Innego końca świata nie będzie.
(Letnio) To była pierwsza – najsmutniejsza – z Blanchotowskich możliwości. Druga jest mniej smutna, aczkolwiek równie antyjednostkowa. Można przekroczyć śmierć – obwieszcza – ale nie w pojedynkę. Dla jednostki śmierć to werdykt bez możliwości odwołania: finał i tyle. Co zatem wymyka się wyrokowi i nie ginie? To, co w jednostce ponadjednostkowe, taka iskra Boża (Boża, a więc nie człowiecza). Rację miał więc Horacy, gdy wieszczył, że nie wszystek umrze. Nie umarł do końca, bo zostawił po sobie pomnik, nawet trwalszy od spiżu, ale jednak – pomnik. Tak więc Geist trwa i żyje. Ale co to za życie?
(Gorąco) Trzecia pozycja z menu Blanchota smakuje najlepiej, bo najlepiej przyprawiona. Nie niedosolona (jak druga) i nie przesolona (jak pierwsza). Wolna od dusznego czadu opcji „zimnej”, a przy tym od emeryckiego odprężenia opcji „letniej”. Narodziny są traumą – rzecze – tyle że traumą założycielską, która ledwo rozpoczyna anegdotę. Finałem anegdoty jest śmierć, ale nie jest to finał po prostu, tylko finał na specjalnych zasadach, jakimi rządzi się każda dobra kompozycja. W tej wizji zgon jawi się jako zwieńczenie dramatu in progress. Współautorem jest protagonista; jakkolwiek nie ma wpływu na realia sceny i decyzje reżysera, to może improwizować. Sam decyduje, co powie na koniec. A koniec ten, zauważmy, nie jest niczym strasznym, wręcz przeciwnie. Straszna to by była sztuka bez końca, sztuka, w której pointy brak. Gdyby Makbet nie zginął od miecza w akcie piątym, to po trzech dalszych aktach umarłby mniej dwornie – z nudów. Bohaterowi opcji numer trzy obce są pociechy à la Polyanna, której wystarcza, że jakoś to będzie. Nie ma być jakoś; ma być mocno albo wcale. Nie – jak w opcji pierwszej – leniwe zaczadzanie, tylko... więcej czadu! Koniec z wygodnictwem. Przystępujemy do śmiałego ataku na granicę. Stawką tej ryzykownej gry jest dotarcie do miejsca, gdzie „więcej czadu” nie oznacza już „więcej CO”.
Tylko „gorący Blanchot” naprawdę akceptuje śmierć, tj. czyni ją faktycznie chcianą. W wariancie „zimnym” jednostka, owszem, godzi się na przemijanie, ale godzi się biernie: po prostu daje sobie spokój. To nie jest amor fati, lecz patientia fati: nie umiłowanie losu, tylko jego tolerowanie. Natomiast w „letnim” wariancie w ogóle nie ma mowy o żadnej akceptacji czy chceniu, ponieważ chcieć może tylko jednostka, a w tym wypadku to właśnie ona bezpowrotnie „wytraca się w umieraniu”. Dopiero w wariancie „gorącym” śmierć przestaje być skandalem. I tym razem jednostka odchodzi na zawsze, ale odchodzi pięknie i po swojemu. Umiera tak, jak chce. Na początku człowiek się rodzi; dopiero koniec stanowi pole dla różnicy: „umarł” – lub „umarło mu się”.
Powyższa tanatologia ściśle wiąże się z fachem Blanchota, jakim było pisanie. Literatura to według niego „przestrzeń pośmiertna rzeczy”: rzecz w zapisie nie jest żywą rzeczą, tylko martwym tekstem. Wszakże, jak już wiemy, umierać można na wiele sposobów...
Rewersem rzeczy zapisanej, „zagubionej w tłumaczeniu”, jest Ding an sich, rzecz sama w sobie, taka czarna dziura, która opiera się wszelkiemu przekładowi „na nasze”. Czerń czarnej dziury Blanchot nazywa inną nocą: nocą idealnie czarną, po której nie następuje dzień, nocą, która własnym przyciąganiem wręcz zasysa światło. Rzecz sama w sobie pozostaje stale na zewnątrz, dehors: nie da się jej przyswoić, gdyż w razie zbliżenia to ona „przyswaja” nas. Wybór mamy więc ograniczony: pisanie bądź anihilacja. Wytracanie świata w piśmie albo wytracanie się w czarnych dziurach. Zasysanie a bycie zassanym. Dystans tudzież zatracenie. I tu, i tu – konanie. Stąd tytuł zbioru (literatura ekstremalna, albowiem pisana w obliczu alternatywy „albo ja je, albo one mnie”) i stąd też zaprojektowana przez Twożywo okładka, na której widzimy człowieczka zawieszonego pomiędzy tekstem a pustką. Niedawno wydany „Totalny słownik najmłodszej polszczyzny” osobniki w typie Blanchota nazywa „zmulantami”: gdy tylko pojawią się w okolicy, atmosfera robi się jakaś przykra.
Na koniec donoszę o interesującym błędzie, jaki wykryłem na 63. stronie „Literatury ekstremalnej”. Czternasty przypis do tekstu Pawła Pieniążka „Blanchot i Nietzsche: negacja, afirmacja i wieczny powrót” odsyła nas do „Genealogii moralności” Nietzschego w wydaniu „Znaku” z roku 1997. Tłumaczem tego wydania jest Grzegorz Sowinski (!), a nie – jak podano – Krzysztof Michalski, który tylko napisał przedmowę. Pomyłka ciekawa, ponieważ popełniona przez Pieniążka, który tak jak Sowinski zaproponował własne przekłady „Poza dobrem i złem” oraz „Zmierzchu bożyszcz”. Czyżby chciał wykosić konkurenta w przypisie?
„Maurice Blanchot. Literatura ekstremalna”. Red. Paweł Mościcki. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2007 [Seria „Idee”, t. 6].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |