
Z ROZMACHEM (JACEK DEHNEL: 'ŁABĘDZIE')
A
A
A
Najnowszemu, dwutomowemu dziełu Jacka Dehnela nie można z pewnością odmówić rozmachu. Ten rozmach obejmuje wiele aspektów: od samego rozmiaru „Łabędzi” – dwa tomy wydane w formie jednej publikacji, łącznie 864 strony z bibliografią, przypisami, które kiełkują czasami w osobne teksty, anegdoty, uwagi i wyszperane podczas pracy nad książką ciekawostki historyczne (np. o historii loterii z nagrodami w Polsce, koncesji na sprzedaż losów). Rozmach narracyjny, obejmujący historię słynnego serwisu łabędziego, produkcji porcelany w Europie, kariery Brühla na saskim dworze, powstawania i upadku fortun, rodu Mętlewiczów, nieco zapomnianej, ale jednej z największych afer gospodarczo-przestępczych PRL-u, zawierający obfitość źródeł, zarówno oficjalnych (kartoteki, teczki, wycinki prasowe, korespondencja), jak i nieoficjalnych (rozmowy z potomkami, wspomnienia) oraz rozliczne anegdoty i drobiazgi z pracy pisarskiej i redakcyjnej. I nie jest to rejestr kompletny. „Łabędzie” są po prostu monumentalne (chociaż zbitka „po prostu monumentalne” wydaje się mało intuicyjna).
Pierwszy tom, „Łabędzie” z podtytułem „Książka, którą chciałem napisać” i drugim podtytułem „Historia pewnej rodziny, pewnej kolekcji, pewnego serwisu, pewnej afery i niepewnej pamięci w pewnym kraju Europy Środkowej”, to historia rodu Bobolich i Mętlewiczów, z którymi autor jest spokrewniony. Jak dokładnie spokrewniony – to można wyczytać ze wstępu, a także z rozrysowanych drzew genealogicznych. To sprawia, że „Łabędzie” są częściowo książką osobistą. Nie w takim stopniu osobistą, jak na przykład „Lala” czy „Dziennik roku chrystusowego”, ale jednak wyrastającą z podobnego pnia. Wskazuje na to także eksponowanie samego autora, instancji stojącej za całym tekstem, we wstawkach zatytułowanych „Praca pisarza” oraz w licznych fragmentach opisujących spotkania i rozmowy z potomkami głównych bohaterów, członków tzw. gangu złotogłowych, jak określiła ich PRL-owska prasa. Historia Mętlewiczów jest ponadto przetykana intermezzami o serwisie łabędzim, liczącym pierwotnie 2200 sztuk, który powstał na zamówienie Heinricha von Brühla, arystokraty noszącego rozliczne tytuły i piastującego równie liczne urzędy na dworach Augusta II Mocnego i Augusta III Sasa. Historie przedmiotów są tutaj równie istotne, co losy wszystkich opisywanych bohaterów – zarówno osiemnastowiecznych dworzan saskich, jak i dwudziestowiecznych handlarzy złotem i dziełami sztuki. „Łabędzie” to także opowieść o sztuce, przede wszystkim sztuce użytkowej i obrocie nią na przestrzeni wieków. Motto stanowi, jakżeby inaczej, fragment „Piosenki o porcelanie” Czesława Miłosza. Polska kulturą materialną nie stoi – nie jest to epokowe odkrycie. To, co było – a w porównaniu z krajami Zachodu nie było tego aż tak dużo – częściej ulegało zniszczeniu niż przekazywaniu z pokolenia na pokolenie. To, co zostało, rozmaitymi kanałami „się rozeszło”, wypływając czasami na zagranicznych aukcjach. Poza wąskim gronem znawców i kolekcjonerów, przeciętny, a nawet dość wykształcony odbiorca o porcelanie czy innych obiektach sztuki użytkowej ma pojęcie raczej mizerne. Autor dołożył więc starań, aby historię porcelany przybliżyć tym, dla których jest to zupełnie egzotyczna terra incognita. Historia rodu Mętlewiczów i innych, nieco pobocznych bohaterów tej opowieści, zaangażowanych w handel złotem i dziełami sztuki w drugiej połowie XX wieku w Polsce, jest opowieścią sensacyjną przepuszczoną przez filtr (nie)pamięci.
Drugi tom, „Bajoro”, z podtytułem „Książka, o której istnieniu nie wiedziałem”, jest rewersem „Łabędzi” (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) i przypomina nieco podążanie za autorem, który wpadł do króliczej nory. W drugiej części Dehnel zderza historię rodzinną z potężnym archiwum – aktami spraw, korespondencją, zeznaniami, doniesieniami prasowymi. Królicza nora nie pojawiła się tu przypadkiem – pisarz drobiazgowo rekonstruuje swoją pracę i swój warsztat, obszerne przypisy i bibliografie jasno pokazują, ile mrówczej, niezbyt wdzięcznej pracy stoi za „Bajorem”. A każdy znaleziony okruch rozrasta się w kolejne i kolejne odnogi, wątki, istotne informacje. Jak sam tytuł tomu drugiego wskazuje, jeśli „Łabędzie” traktują o rodzinnej historii, pamięci i kolekcji sztuki, to „Bajoro” jest tym, co niekoniecznie chciałoby się wyeksponować. To szczegółowe odtworzenie historii gangu złotogłowych, zbadanie rozmaitych ścieżek, którymi podążali bohaterowie wraz z całą plejadą rozmaitych postaci towarzyszących – żon, braci, kochanek, bankierów, członków rodzin, dyplomatów, pracowników ambasad, mniej i bardziej znanych kolekcjonerów, różnej maści pośredników, później także milicjantów, muzealników, dziennikarzy opisujących aferę. Jeśli „Łabędzie” są opowieścią o dziejach rodziny, ale też historią powstawania i upadku fortun (cokolwiek rozumiemy przez fortunę w danej epoce), to „Bajoro” jest śledztwem historycznym w stylu true crime.
W zasadzie na kluczowe dla recenzji pytania – co to jest, o czym to jest, jakie to jest (ocena) – w przypadku „Łabędzi”/„Bajora” bardzo trudno odpowiedzieć. A w każdym razie – bardzo trudno odpowiedzieć względnie krótko i przejrzyście. Rozmach przejawia się w każdym aspekcie tej publikacji i w każdej próbie mówienia/pisania o niej. Już samo określenie przynależności gatunkowej musi opierać się na wyliczeniu, które urasta do nadrzędnego chwytu stylistycznego. To zarazem reportaż historyczny, true crime, saga rodzinna, powieść sensacyjna, esej o pamięci – by wymienić najbardziej kluczowe kategorie. Struktura obu tomów opiera się na zderzeniu pamięci, podporządkowanej rytmowi opowieści, intencjonalnie i nieintencjonalnie fikcjonalizowanej, z faktami, ogromem archiwów i dokumentów. Przy bardziej szczegółowej analizie widać, że to jednak nie wyczerpuje opisu „Łabędzi”/„Bajora”, które są harmonijne skomponowane z wielu elementów: rozmów z członkami rodziny, zbierania świadectw, własnych obserwacji, dokumentów i teczek z IPN, wycinków prasowych, korespondencji, historii sztuki (w tym zwłaszcza sztuki użytkowej), wstawek odautorskich o samej pracy pisarskiej i pracy redakcyjnej, historii kariery Brühla i innych, pomniejszych elementów. Ze splotu wątków i źródeł wyłania się historia o majątkach i karierach oraz ich spektakularnych upadkach, nieco balzakowska z ducha (jak zauważa wydawca), bardzo współczesna w formie: „Łabędzie” sprawdziłyby się świetnie jako podcast albo wideoesej, gdyby udało się utrzymać uwagę odbiorców tak długo. No właśnie – co z tym rozmachem, bogactwem, ogromem pracy, morzem przypisów, przeczytanych i przytaczanych przez autora tekstów i kontekstów, ma zrobić czytelniczka?
Dehnel świetnie panuje nad opowiadaną historią, mimo jej wielowątkowości i rozmachu, potoczyste opowieści wysnute z drobiazgów to w końcu niejako jego specjalizacja – jest to szczególnie atrakcyjne, zwłaszcza jeśli ktoś lubi drobiazgi i anegdoty układające się w wielką mozaikę (a wierni czytelnicy Dehnela lubią). Do niekwestionowanych zalet „Łabędzi”, poza potoczystą narracją, bez wątpienia należą te fragmenty, w których autor analizuje rozmaite dyskursy. Przede wszystkim uważna lektura wycinków (i docinków) prasowych należy do szczególnie udanych, jeśli czytelniczka chce się dowiedzieć, co to właściwie znaczy mieć „siódme futro Europy”, kto prowadzi ranking futer i jak się w nim znaleźć. To także analiza prywatnych dyskursów i autonarracji w zeznaniach oskarżonych, wspaniała historia zmian, jakim ulega język mówienia o sobie. „Łabędzie” przynoszą też zupełnie inny obraz PRL-u niż najczęściej przetwarzany w (pop)kulturze, ukazują istnienie pewnego wycinka rzeczywistości, w którym było miejsce na ekskluzywne wakacje, rzeczone futra (choćby i siódme w Europie) i sprowadzane z zagranicy samochody. To także historia przepychu, statusu i bogactwa, różnie rozumianego i różnie dostępnego na przestrzeni epok oraz galeria postaci – a co jedna, to bardziej oryginalna i soczyście odmalowana. Na uznanie zasługuje także część historyczna (w bardziej akademickim znaczeniu tego słowa), dotycząca porcelany i handlu dziełami sztuki, napisana zajmująco i przystępnie nawet dla zupełnych laików w tej dziedzinie (w tym piszącej te słowa). Przy całym rozmachu zwracają uwagę detale, drobiazgi, co świetnie koresponduje z historią sztuki użytkowej – krótka anegdota o pokrzywach w grudniu, fragmenty poświęcone pracy pisarskiej, barwne opisy charakterów.
„Łabędzie” są też poniekąd historią czy bardziej opowieścią o klasie społecznej, chociaż przy rozmachu i natłoku informacji oraz wątków ten aspekt nie wybrzmiewa bardzo mocno. I dlatego jest to też historia osobista – Dehnel próbuje opisać historię swojej dalszej rodziny, zastanawiając się, jak ma się do historii jego bliższych krewnych, jego pochodzenia i dziedzictwa. Co to znaczy być arystokratą w XX i XXI wieku? I co to znaczy dla samego autora, w jaki sposób go (nie) definiuje? Szkoda, że te wątki nie wybrzmiały mocniej, choć domaganie się, aby coś uzupełnić lub wzmocnić w tak obszernej publikacji zakrawa już o śmieszność. „Łabędzie” są już tak przeładowane, że jakiekolwiek dodawanie lub wzmocnienie grozi zawaleniem.
Na koniec pozostaje więc pytanie, co z tym rozmachem zrobić. Na pewno jest to lektura zajmująca, nawet jeśli opowiada o porcelanie i zapomnianej aferze gospodarczo-kryminalnej z czasów PRL-u. Trudno jednak uchwycić jakiś konkret w tej obfitości wątków, faktów i zmyśleń. Na pewno jest to książka wymagająca wielu wieczorów, sporego zaangażowania odbiorcy – pytanie o to, ilu czytelników znajdzie tak monumentalna opowieść, pozostawiam otwarte. Jeśli czytać całość nie jako opowieść o pamięci prywatnej i pamięci teczek czy historię handlu dziełami sztuki, można przeczytać „Łabędzie” jako historię bogactwa i rozmachu (na skalę danego miejsca i czasu), kruchego jak porcelana.
Pierwszy tom, „Łabędzie” z podtytułem „Książka, którą chciałem napisać” i drugim podtytułem „Historia pewnej rodziny, pewnej kolekcji, pewnego serwisu, pewnej afery i niepewnej pamięci w pewnym kraju Europy Środkowej”, to historia rodu Bobolich i Mętlewiczów, z którymi autor jest spokrewniony. Jak dokładnie spokrewniony – to można wyczytać ze wstępu, a także z rozrysowanych drzew genealogicznych. To sprawia, że „Łabędzie” są częściowo książką osobistą. Nie w takim stopniu osobistą, jak na przykład „Lala” czy „Dziennik roku chrystusowego”, ale jednak wyrastającą z podobnego pnia. Wskazuje na to także eksponowanie samego autora, instancji stojącej za całym tekstem, we wstawkach zatytułowanych „Praca pisarza” oraz w licznych fragmentach opisujących spotkania i rozmowy z potomkami głównych bohaterów, członków tzw. gangu złotogłowych, jak określiła ich PRL-owska prasa. Historia Mętlewiczów jest ponadto przetykana intermezzami o serwisie łabędzim, liczącym pierwotnie 2200 sztuk, który powstał na zamówienie Heinricha von Brühla, arystokraty noszącego rozliczne tytuły i piastującego równie liczne urzędy na dworach Augusta II Mocnego i Augusta III Sasa. Historie przedmiotów są tutaj równie istotne, co losy wszystkich opisywanych bohaterów – zarówno osiemnastowiecznych dworzan saskich, jak i dwudziestowiecznych handlarzy złotem i dziełami sztuki. „Łabędzie” to także opowieść o sztuce, przede wszystkim sztuce użytkowej i obrocie nią na przestrzeni wieków. Motto stanowi, jakżeby inaczej, fragment „Piosenki o porcelanie” Czesława Miłosza. Polska kulturą materialną nie stoi – nie jest to epokowe odkrycie. To, co było – a w porównaniu z krajami Zachodu nie było tego aż tak dużo – częściej ulegało zniszczeniu niż przekazywaniu z pokolenia na pokolenie. To, co zostało, rozmaitymi kanałami „się rozeszło”, wypływając czasami na zagranicznych aukcjach. Poza wąskim gronem znawców i kolekcjonerów, przeciętny, a nawet dość wykształcony odbiorca o porcelanie czy innych obiektach sztuki użytkowej ma pojęcie raczej mizerne. Autor dołożył więc starań, aby historię porcelany przybliżyć tym, dla których jest to zupełnie egzotyczna terra incognita. Historia rodu Mętlewiczów i innych, nieco pobocznych bohaterów tej opowieści, zaangażowanych w handel złotem i dziełami sztuki w drugiej połowie XX wieku w Polsce, jest opowieścią sensacyjną przepuszczoną przez filtr (nie)pamięci.
Drugi tom, „Bajoro”, z podtytułem „Książka, o której istnieniu nie wiedziałem”, jest rewersem „Łabędzi” (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) i przypomina nieco podążanie za autorem, który wpadł do króliczej nory. W drugiej części Dehnel zderza historię rodzinną z potężnym archiwum – aktami spraw, korespondencją, zeznaniami, doniesieniami prasowymi. Królicza nora nie pojawiła się tu przypadkiem – pisarz drobiazgowo rekonstruuje swoją pracę i swój warsztat, obszerne przypisy i bibliografie jasno pokazują, ile mrówczej, niezbyt wdzięcznej pracy stoi za „Bajorem”. A każdy znaleziony okruch rozrasta się w kolejne i kolejne odnogi, wątki, istotne informacje. Jak sam tytuł tomu drugiego wskazuje, jeśli „Łabędzie” traktują o rodzinnej historii, pamięci i kolekcji sztuki, to „Bajoro” jest tym, co niekoniecznie chciałoby się wyeksponować. To szczegółowe odtworzenie historii gangu złotogłowych, zbadanie rozmaitych ścieżek, którymi podążali bohaterowie wraz z całą plejadą rozmaitych postaci towarzyszących – żon, braci, kochanek, bankierów, członków rodzin, dyplomatów, pracowników ambasad, mniej i bardziej znanych kolekcjonerów, różnej maści pośredników, później także milicjantów, muzealników, dziennikarzy opisujących aferę. Jeśli „Łabędzie” są opowieścią o dziejach rodziny, ale też historią powstawania i upadku fortun (cokolwiek rozumiemy przez fortunę w danej epoce), to „Bajoro” jest śledztwem historycznym w stylu true crime.
W zasadzie na kluczowe dla recenzji pytania – co to jest, o czym to jest, jakie to jest (ocena) – w przypadku „Łabędzi”/„Bajora” bardzo trudno odpowiedzieć. A w każdym razie – bardzo trudno odpowiedzieć względnie krótko i przejrzyście. Rozmach przejawia się w każdym aspekcie tej publikacji i w każdej próbie mówienia/pisania o niej. Już samo określenie przynależności gatunkowej musi opierać się na wyliczeniu, które urasta do nadrzędnego chwytu stylistycznego. To zarazem reportaż historyczny, true crime, saga rodzinna, powieść sensacyjna, esej o pamięci – by wymienić najbardziej kluczowe kategorie. Struktura obu tomów opiera się na zderzeniu pamięci, podporządkowanej rytmowi opowieści, intencjonalnie i nieintencjonalnie fikcjonalizowanej, z faktami, ogromem archiwów i dokumentów. Przy bardziej szczegółowej analizie widać, że to jednak nie wyczerpuje opisu „Łabędzi”/„Bajora”, które są harmonijne skomponowane z wielu elementów: rozmów z członkami rodziny, zbierania świadectw, własnych obserwacji, dokumentów i teczek z IPN, wycinków prasowych, korespondencji, historii sztuki (w tym zwłaszcza sztuki użytkowej), wstawek odautorskich o samej pracy pisarskiej i pracy redakcyjnej, historii kariery Brühla i innych, pomniejszych elementów. Ze splotu wątków i źródeł wyłania się historia o majątkach i karierach oraz ich spektakularnych upadkach, nieco balzakowska z ducha (jak zauważa wydawca), bardzo współczesna w formie: „Łabędzie” sprawdziłyby się świetnie jako podcast albo wideoesej, gdyby udało się utrzymać uwagę odbiorców tak długo. No właśnie – co z tym rozmachem, bogactwem, ogromem pracy, morzem przypisów, przeczytanych i przytaczanych przez autora tekstów i kontekstów, ma zrobić czytelniczka?
Dehnel świetnie panuje nad opowiadaną historią, mimo jej wielowątkowości i rozmachu, potoczyste opowieści wysnute z drobiazgów to w końcu niejako jego specjalizacja – jest to szczególnie atrakcyjne, zwłaszcza jeśli ktoś lubi drobiazgi i anegdoty układające się w wielką mozaikę (a wierni czytelnicy Dehnela lubią). Do niekwestionowanych zalet „Łabędzi”, poza potoczystą narracją, bez wątpienia należą te fragmenty, w których autor analizuje rozmaite dyskursy. Przede wszystkim uważna lektura wycinków (i docinków) prasowych należy do szczególnie udanych, jeśli czytelniczka chce się dowiedzieć, co to właściwie znaczy mieć „siódme futro Europy”, kto prowadzi ranking futer i jak się w nim znaleźć. To także analiza prywatnych dyskursów i autonarracji w zeznaniach oskarżonych, wspaniała historia zmian, jakim ulega język mówienia o sobie. „Łabędzie” przynoszą też zupełnie inny obraz PRL-u niż najczęściej przetwarzany w (pop)kulturze, ukazują istnienie pewnego wycinka rzeczywistości, w którym było miejsce na ekskluzywne wakacje, rzeczone futra (choćby i siódme w Europie) i sprowadzane z zagranicy samochody. To także historia przepychu, statusu i bogactwa, różnie rozumianego i różnie dostępnego na przestrzeni epok oraz galeria postaci – a co jedna, to bardziej oryginalna i soczyście odmalowana. Na uznanie zasługuje także część historyczna (w bardziej akademickim znaczeniu tego słowa), dotycząca porcelany i handlu dziełami sztuki, napisana zajmująco i przystępnie nawet dla zupełnych laików w tej dziedzinie (w tym piszącej te słowa). Przy całym rozmachu zwracają uwagę detale, drobiazgi, co świetnie koresponduje z historią sztuki użytkowej – krótka anegdota o pokrzywach w grudniu, fragmenty poświęcone pracy pisarskiej, barwne opisy charakterów.
„Łabędzie” są też poniekąd historią czy bardziej opowieścią o klasie społecznej, chociaż przy rozmachu i natłoku informacji oraz wątków ten aspekt nie wybrzmiewa bardzo mocno. I dlatego jest to też historia osobista – Dehnel próbuje opisać historię swojej dalszej rodziny, zastanawiając się, jak ma się do historii jego bliższych krewnych, jego pochodzenia i dziedzictwa. Co to znaczy być arystokratą w XX i XXI wieku? I co to znaczy dla samego autora, w jaki sposób go (nie) definiuje? Szkoda, że te wątki nie wybrzmiały mocniej, choć domaganie się, aby coś uzupełnić lub wzmocnić w tak obszernej publikacji zakrawa już o śmieszność. „Łabędzie” są już tak przeładowane, że jakiekolwiek dodawanie lub wzmocnienie grozi zawaleniem.
Na koniec pozostaje więc pytanie, co z tym rozmachem zrobić. Na pewno jest to lektura zajmująca, nawet jeśli opowiada o porcelanie i zapomnianej aferze gospodarczo-kryminalnej z czasów PRL-u. Trudno jednak uchwycić jakiś konkret w tej obfitości wątków, faktów i zmyśleń. Na pewno jest to książka wymagająca wielu wieczorów, sporego zaangażowania odbiorcy – pytanie o to, ilu czytelników znajdzie tak monumentalna opowieść, pozostawiam otwarte. Jeśli czytać całość nie jako opowieść o pamięci prywatnej i pamięci teczek czy historię handlu dziełami sztuki, można przeczytać „Łabędzie” jako historię bogactwa i rozmachu (na skalę danego miejsca i czasu), kruchego jak porcelana.
Jacek Dehnel: „Łabędzie”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |