
W DOMU ELVISA ('PRISCILLA')
A
A
A
Hollywoodzkie filmy biograficzne o największych gwiazdach muzyki popularnej rządzą się sztywnymi regułami. Podążają za schematem wyznaczonym przez poprzedników: problemy z przebiciem się z pierwszym hitem do szerszej publiki, wielki sukces prowadzący do nałogu, którego skutkiem jest skłócenie gwiazdy ze współpracownikami i rodziną, na koniec powrót do formy zwieńczony obowiązkowym, niezapomnianym koncertem, a przed napisami końcowymi plansza streszczająca dalsze sukcesy lub podkreślająca nieśmiertelne dziedzictwo artysty. Wszystko to musi być przedstawione w formie, która zadowoli pielęgnujących wizerunek gwiazdy: wciąż żyjących członków zespołu, rodzinę i w końcu bezosobowego, korporacyjnego posiadacza praw autorskich.
Znacznie ciekawsze okazuje się opowiadanie o otoczeniu sław niż o nich samych, bo może ostatecznie nie są oni wcale tacy ciekawi. Tytułowy Elvis z filmu Baza Luhrmanna powierzchownie został odwzorowany znakomicie. Realizatorzy projektów w tym gatunku nadają takim elementom największą wagę: odtworzenie tonu głosu, akcentu, sposobu poruszania się. Jednak gdy operuje się kliszami, niemożliwe jest opowiedzenie czegoś, czego byśmy już nie wiedzieli. Presley zostaje więc sprowadzony przez australijskiego reżysera do poziomu marionetki sterowanej przez pułkownika Toma Parkera, który jest bohaterem znacznie ciekawszym i niejednoznacznym.
Sofia Coppola znajduje innego przewodnika prowadzącego widza do zamku króla rock’n’rolla – znudzoną i samotną nastolatkę, mieszkającą w amerykańskiej bazie wojskowej w Niemczech – Priscillę (Cailee Spaeny). Innym przymusowo osadzonym w tej społeczności jest sam Elvis Presley (Jacob Elordi), którego kariera zostaje chwilowo przerwana, by ten mógł odbyć służbę wojskową. Tytułowa bohaterka – jak prawie każdy – kocha najjaśniejszą gwiazdę amerykańskiej estrady, a gdy po raz pierwszy widzi go jako człowieka, a nie obrazek w magazynie – całkowicie przepada. Film Luhrmanna zrealizowany w jego charakterystycznym, dynamicznym i kolorowym stylu, nigdy nie zwalnia tempa, ale przez scenariusz, chcący objąć całe życie amerykańskiego idola, też po prostu nie może sobie na to pozwolić. W konsekwencji moment zainicjowania związku Priscilli i Elvisa ginie w nadmiarze materiału. Twórcy filmu nie mieli ani czasu, ani najprawdopodobniej woli, aby skonfrontować widza z tematem zalecania się protagonisty do czternastoletniej fanki.
Dzieło Amerykanki jest całkowicie niepodobne od wizji zaproponowanej przez Australijczyka, a mimo to ciekawie działa jako uzupełnienie do wcześniejszego filmu. Konflikt między pułkownikiem i zarządzaną przez niego gwiazdą zostaje przeniesiony do tła. Słyszymy jego pogłos w pojedynczych telefonach i narzekaniach Elvisa na decyzje menadżera. Życie Elvisa w poprzednim filmie nieustannie pędzi, mijając kolejne afery, kontrowersje, hity i załamania. Historia Priscilli, tak jak ona, kręci się bez celu z jednego kąta do drugiego. Spotkanie z Presleyem jest obietnicą zabicia nudy, a wyjazd do Graceland –spełnieniem marzeń. Szybko się okazuje, że nuda bazy wojskowej zostaje zastąpiona nudą kolonialnej willi. Elvisa często nie ma, dorywcza praca lub inni znajomi nie wchodzą w grę, bo gdyby jednak był, to zawsze ona musi być tam, dla niego. Zostają tylko puste pokoje i szkoła równie nużąca jak ta w Niemczech.
Bohaterka zostaje zamknięta w wypełnionej pięknymi przedmiotami i monotonią złotej klatce. Ta stagnacja i bajecznie bogate przestrzenie wydają się dla Coppoli najciekawsze. Zdjęcia często wyglądają tak, jakby zostały wyciągnięte z katalogu producenta mebli lub odzieży, ten obrazek zostaje jednak zaburzony przez obce ciało – bezwładnie przechadzającą się po opuszczonej willi dziewczynę. Starannie zrealizowane zdjęcia w połączeniu ze ścieżką dźwiękową sugerują pewną taktylność. Razem z bohaterką testujemy fotel, sofę, kładziemy się na puchatym dywanie, bawimy się kablem od telefonu. W braku akcji niepozorne detale, jak tekstura i szelest tkanin, szmer pióra drapiącego papier, wychodzą na pierwszy plan.
Film nigdy nie ma problemów z inscenizowaniem kolejnych kadrów służących uzupełnieniu kolejnych wypełnionych monotonią dni przeżywanych przez bohaterkę. Rozbudowane postacie tylko wchodziłyby w drogę pastelowym obrazkom epoki. Elvis Jacoba Elordiego okazuje się dla mnie ciekawszy aktorsko niż ten Austina Butlera (z filmu „Elvis”), który był tylko i aż idealną symulacją. Trudno jednak stwierdzić, czy muzyk w filmie Coppoli widzi w swojej żonie coś więcej niż przedmiot, który może wziąć w posiadanie, ładnie ubrać i zabrać do kasyna w roli ozdoby. Priscilla wydaje się znacznie łatwiejsza do odczytania. Początkowe bezwzględne oddanie jest stopniowo niszczone, kolejne zachowania jej męża powoli uświadamiają jej, że powinna uciec z tej krainy czarów. Uwolnienie się Priscilli następuje zaskakująco nagle, przełamując dotychczasowe tempo narracji. Cały trzeci akt jest niezwykle pospieszny. Niestety moment wyzwolenia się Priscilli, odzyskania przez nią sprawczości i kontroli nad życiem nie może wybrzmieć z należną mu doniosłością. W tym momencie film traci swój dotychczasowy temat – eksplorację izolacji i nudy przy pomocy katalogowych obrazków – i nie ma już nic do zaoferowania, więc musi się nagle skończyć.
Znacznie ciekawsze okazuje się opowiadanie o otoczeniu sław niż o nich samych, bo może ostatecznie nie są oni wcale tacy ciekawi. Tytułowy Elvis z filmu Baza Luhrmanna powierzchownie został odwzorowany znakomicie. Realizatorzy projektów w tym gatunku nadają takim elementom największą wagę: odtworzenie tonu głosu, akcentu, sposobu poruszania się. Jednak gdy operuje się kliszami, niemożliwe jest opowiedzenie czegoś, czego byśmy już nie wiedzieli. Presley zostaje więc sprowadzony przez australijskiego reżysera do poziomu marionetki sterowanej przez pułkownika Toma Parkera, który jest bohaterem znacznie ciekawszym i niejednoznacznym.
Sofia Coppola znajduje innego przewodnika prowadzącego widza do zamku króla rock’n’rolla – znudzoną i samotną nastolatkę, mieszkającą w amerykańskiej bazie wojskowej w Niemczech – Priscillę (Cailee Spaeny). Innym przymusowo osadzonym w tej społeczności jest sam Elvis Presley (Jacob Elordi), którego kariera zostaje chwilowo przerwana, by ten mógł odbyć służbę wojskową. Tytułowa bohaterka – jak prawie każdy – kocha najjaśniejszą gwiazdę amerykańskiej estrady, a gdy po raz pierwszy widzi go jako człowieka, a nie obrazek w magazynie – całkowicie przepada. Film Luhrmanna zrealizowany w jego charakterystycznym, dynamicznym i kolorowym stylu, nigdy nie zwalnia tempa, ale przez scenariusz, chcący objąć całe życie amerykańskiego idola, też po prostu nie może sobie na to pozwolić. W konsekwencji moment zainicjowania związku Priscilli i Elvisa ginie w nadmiarze materiału. Twórcy filmu nie mieli ani czasu, ani najprawdopodobniej woli, aby skonfrontować widza z tematem zalecania się protagonisty do czternastoletniej fanki.
Dzieło Amerykanki jest całkowicie niepodobne od wizji zaproponowanej przez Australijczyka, a mimo to ciekawie działa jako uzupełnienie do wcześniejszego filmu. Konflikt między pułkownikiem i zarządzaną przez niego gwiazdą zostaje przeniesiony do tła. Słyszymy jego pogłos w pojedynczych telefonach i narzekaniach Elvisa na decyzje menadżera. Życie Elvisa w poprzednim filmie nieustannie pędzi, mijając kolejne afery, kontrowersje, hity i załamania. Historia Priscilli, tak jak ona, kręci się bez celu z jednego kąta do drugiego. Spotkanie z Presleyem jest obietnicą zabicia nudy, a wyjazd do Graceland –spełnieniem marzeń. Szybko się okazuje, że nuda bazy wojskowej zostaje zastąpiona nudą kolonialnej willi. Elvisa często nie ma, dorywcza praca lub inni znajomi nie wchodzą w grę, bo gdyby jednak był, to zawsze ona musi być tam, dla niego. Zostają tylko puste pokoje i szkoła równie nużąca jak ta w Niemczech.
Bohaterka zostaje zamknięta w wypełnionej pięknymi przedmiotami i monotonią złotej klatce. Ta stagnacja i bajecznie bogate przestrzenie wydają się dla Coppoli najciekawsze. Zdjęcia często wyglądają tak, jakby zostały wyciągnięte z katalogu producenta mebli lub odzieży, ten obrazek zostaje jednak zaburzony przez obce ciało – bezwładnie przechadzającą się po opuszczonej willi dziewczynę. Starannie zrealizowane zdjęcia w połączeniu ze ścieżką dźwiękową sugerują pewną taktylność. Razem z bohaterką testujemy fotel, sofę, kładziemy się na puchatym dywanie, bawimy się kablem od telefonu. W braku akcji niepozorne detale, jak tekstura i szelest tkanin, szmer pióra drapiącego papier, wychodzą na pierwszy plan.
Film nigdy nie ma problemów z inscenizowaniem kolejnych kadrów służących uzupełnieniu kolejnych wypełnionych monotonią dni przeżywanych przez bohaterkę. Rozbudowane postacie tylko wchodziłyby w drogę pastelowym obrazkom epoki. Elvis Jacoba Elordiego okazuje się dla mnie ciekawszy aktorsko niż ten Austina Butlera (z filmu „Elvis”), który był tylko i aż idealną symulacją. Trudno jednak stwierdzić, czy muzyk w filmie Coppoli widzi w swojej żonie coś więcej niż przedmiot, który może wziąć w posiadanie, ładnie ubrać i zabrać do kasyna w roli ozdoby. Priscilla wydaje się znacznie łatwiejsza do odczytania. Początkowe bezwzględne oddanie jest stopniowo niszczone, kolejne zachowania jej męża powoli uświadamiają jej, że powinna uciec z tej krainy czarów. Uwolnienie się Priscilli następuje zaskakująco nagle, przełamując dotychczasowe tempo narracji. Cały trzeci akt jest niezwykle pospieszny. Niestety moment wyzwolenia się Priscilli, odzyskania przez nią sprawczości i kontroli nad życiem nie może wybrzmieć z należną mu doniosłością. W tym momencie film traci swój dotychczasowy temat – eksplorację izolacji i nudy przy pomocy katalogowych obrazków – i nie ma już nic do zaoferowania, więc musi się nagle skończyć.
„Priscilla”. Scenariusz i reżyseria: Sofia Coppola. Zdjęcia: Philippe Le Sourd. Obsada: Cailee Spaeny, Jacob Elordi. Stany Zjednoczone 2023, 114 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |