LIS I KRUK (BREECE D'J PANCAKE: 'TRYLOBITY')
A
A
A
Podczas lektury Pancake’a biłem się z myślami. Nie wiedziałem, czy to, co czytam, mi się podoba, nie byłem pewny, czy mnie porywa. Nie wciągało mnie. Nie czekałem w bezdechu na następny fabularny przewrót. Dopiero po dłuższej lekturze zdałem sobie sprawę, że w tym tkwi sedno. Opowiadania są oszczędne w środkach, nie chcą oczarowywać, nie chcą czytelnika „przekabacić”. Czytelnik jest wolny od indoktrynacji od pierwszego do ostatniego słowa. I to ich największa siła.
Kontemplacja w zawieszeniu
Na okładce zebranych opowiadań Pancake’a prezentuje się dzieło amerykańskiego malarza Winslowa Homera „The fox hunt” z 1893 roku. Obraz łączy w sobie dwie skrajności. Wśród białego śniegu, w oddali majaczy piękne jezioro. Lis kontempluje piękno natury, unosząc leniwie jedną łapę. Wydaje się spokojny, dopóki nie dostrzeżemy wielkiego kruka w prawej górnej części obrazu. Ta czarna plama rozbija poczucie sielankowości, wprowadza intensywny niepokój. Pojawia się przeczucie tragedii, lis jest zawieszony między niebezpieczeństwem a beztroską. Po zobaczeniu kruka lis wydaje się nie kontemplować naturę, ale uciekać. Właśnie tacy są bohaterowie Pancake’a. Na łonie natury oddychają głęboko, wąchają sosnowe lasy mimo prześladującego ich niepokoju. To lisy. Dobrze wiedzą, co robić. Oglądani z różnych stron nie dają jednak jednoznacznych odpowiedzi. Raz skrzywdzeni uciekają, by za moment okazać się w pełni zakorzenionymi w rzeczywistości. Zakorzenieni w ucieczce.
Naleśnik ze smarem, bohater Pancake’owski
„Kiedyś bawiłem się jednym takim wstrętnym wężem jak biczem i oderwałem frajerowi łeb, a potem tata spuścił mi porządne lanie tym bezgłowym gadzim truchłem. Myślę, że czasem naprawdę potrafił mnie wkurzyć. Uśmiecham się szeroko” (s. 2). Twarda ręka ojca, przerażenie dziecka, ale uśmiech dorosłego syna. Bohaterowie są przez ojców bici (s. 2), spuszczani do studni (s. 27), zmuszani do seksu z prostytutkami (s. 76). Choć te „ojcowskie” opowieści pełnią rolę fabularnego dopowiedzenia, dla współczesnego czytelnika są tyleż brutalne, co zaskakujące. Ojciec jest silny, jest pionierem, należał do tej ziemi. Brak tu psychologicznej analizy czy refleksji, brak rachunku wyrządzonych krzywd. Jest obecny w nieobecności. To zaskakujące w epoce dydaktycznej wrażliwości nastawionej na przemyślane wychowanie oparte o naukowe filary. Tu zamiast „konstruowania” dziecka ojciec jest przerażającym demiurgiem, tego, co my odbieramy jako traumy, a bohaterowie widzą w tym ciepłe wspomnienie bliskiej osoby, która musiała już odejść.
„Została mi już tylko rzeczna ziemia i skamieniałe zwierzęta, które kolekcjonuje. […] W tym trzcinowym gaju mój ojciec jest niczym chmura koloru khaki, a Ginny nie znaczy dla mnie więcej niż goryczkowy zapach unoszący się w gęstwinie jeżyn na szczycie wzgórza” (s.11). Ale Ginny znaczy dużo więcej. Ginny tu ma kochanka, Ginny tam ma chłopaka, Ginny jeździ szybko samochodem. Ginny odjeżdża bez słowa. Inna Ginny dostanie po głowie i odjedzie, jeszcze inna podaje najlepszą kawę na świecie, ale wszyscy ją mają za kurwę. Ginny dobrze smaży naleśniki, ale kiepsko się z nią rozmawia. Portrety kobiece, które serwuje nam autor, prócz jednego przypadku wydają się przykrą podkładką męskich przygód. Ich myśli nie są wyrażane. W żadnym razie nie oznacza to, że są płytkimi projekcjami, albo postaciami bez charakteru. W swojej przeźroczystości wydają się nabierać wyrazu. Niestety wyrazu pełnego smutku i tragizmu. Przez autora darzone szacunkiem pozostają, pogardzane przez bohaterów.
Opowiadania geograficzne
Wraz z poszukiwaniem swojej nowej tożsamości należy się ustosunkować nie tylko względem ojca, dziewczyny i starych znajomych, ale również wobec geografii. Duchy przeszłości, „Trylobity”, są obecne w meandrach rzek, stosach kamieni i farm trzciny. Bohaterowie nieustannie się przemieszczają, chodzą od Company Hill, przez Storm Creek do Pike. Nazwy zapewne enigmatyczne dla polskiego czytelnika wydają się być celowym zabiegiem, które „przybija” do ziemi. Nie pozwala odlecieć. Wraz z bohaterami zostajemy skazani na lisie wędrówki, najlepiej te stroniące od dużych pustych przestrzeni. Geograficzna agorafobia. To przestrzeń, która wydaje się postrzegać czytelnika za intruza. Choć byłaby to kontrowersyjna decyzja translatorska, to jakże intrygujące byłoby poruszać się od „Wzgórza przyjaźni”, przez „Porywisty potok” do „Turni”. W takiej formie, choć odczarowane, wciąż wzbudzają głęboki szacunek do potęgi natury, ale też sugerują wielkie historie, które wcześniej musiały się rozegrać na tych przestrzeniach. Kuszą skamielinami, które muszą chować w swoich wnętrzach.
Potrawka z żółwia
Fabularna zupa jest niejednokrotnie doprawiona szczyptą oleju. Niektóre zaprojektowane przez Breece’a wydarzenia jak oka w rosole zmieniają optykę recepcji, inne tylko leniwie krążą, by później zniknąć bez słowa. Ich mnogość pomaga zbudować poczucie obiektywności. Opowiadania mają w sobie charakterystyczną surowość i brutalność, ale jest ona odmienna od współczesnej brutalności, która niemalże zawsze jest silnie wartościowana. Narracja Pancake’a zaskakuje swoją bezstronnością do tego stopnia, że wydaje się być sztuczna. Wtórnie czytelnik zdaje sobie sprawę, że jest tylko gościem w życiorysie bohaterów.
Jeżeli ktoś ma ochotę zejść do kopalni ojców, powdychać nieco już w Polsce zakurzony pył węglowy i poczuć smak krwi z rozciętego policzka, to Breece D’J Pancake będzie w punkt. Do lektury pasować będą przygaszone świece zapachowe o nutach mgły, świerku, tytoniu i prochu.
Kontemplacja w zawieszeniu
Na okładce zebranych opowiadań Pancake’a prezentuje się dzieło amerykańskiego malarza Winslowa Homera „The fox hunt” z 1893 roku. Obraz łączy w sobie dwie skrajności. Wśród białego śniegu, w oddali majaczy piękne jezioro. Lis kontempluje piękno natury, unosząc leniwie jedną łapę. Wydaje się spokojny, dopóki nie dostrzeżemy wielkiego kruka w prawej górnej części obrazu. Ta czarna plama rozbija poczucie sielankowości, wprowadza intensywny niepokój. Pojawia się przeczucie tragedii, lis jest zawieszony między niebezpieczeństwem a beztroską. Po zobaczeniu kruka lis wydaje się nie kontemplować naturę, ale uciekać. Właśnie tacy są bohaterowie Pancake’a. Na łonie natury oddychają głęboko, wąchają sosnowe lasy mimo prześladującego ich niepokoju. To lisy. Dobrze wiedzą, co robić. Oglądani z różnych stron nie dają jednak jednoznacznych odpowiedzi. Raz skrzywdzeni uciekają, by za moment okazać się w pełni zakorzenionymi w rzeczywistości. Zakorzenieni w ucieczce.
Naleśnik ze smarem, bohater Pancake’owski
„Kiedyś bawiłem się jednym takim wstrętnym wężem jak biczem i oderwałem frajerowi łeb, a potem tata spuścił mi porządne lanie tym bezgłowym gadzim truchłem. Myślę, że czasem naprawdę potrafił mnie wkurzyć. Uśmiecham się szeroko” (s. 2). Twarda ręka ojca, przerażenie dziecka, ale uśmiech dorosłego syna. Bohaterowie są przez ojców bici (s. 2), spuszczani do studni (s. 27), zmuszani do seksu z prostytutkami (s. 76). Choć te „ojcowskie” opowieści pełnią rolę fabularnego dopowiedzenia, dla współczesnego czytelnika są tyleż brutalne, co zaskakujące. Ojciec jest silny, jest pionierem, należał do tej ziemi. Brak tu psychologicznej analizy czy refleksji, brak rachunku wyrządzonych krzywd. Jest obecny w nieobecności. To zaskakujące w epoce dydaktycznej wrażliwości nastawionej na przemyślane wychowanie oparte o naukowe filary. Tu zamiast „konstruowania” dziecka ojciec jest przerażającym demiurgiem, tego, co my odbieramy jako traumy, a bohaterowie widzą w tym ciepłe wspomnienie bliskiej osoby, która musiała już odejść.
„Została mi już tylko rzeczna ziemia i skamieniałe zwierzęta, które kolekcjonuje. […] W tym trzcinowym gaju mój ojciec jest niczym chmura koloru khaki, a Ginny nie znaczy dla mnie więcej niż goryczkowy zapach unoszący się w gęstwinie jeżyn na szczycie wzgórza” (s.11). Ale Ginny znaczy dużo więcej. Ginny tu ma kochanka, Ginny tam ma chłopaka, Ginny jeździ szybko samochodem. Ginny odjeżdża bez słowa. Inna Ginny dostanie po głowie i odjedzie, jeszcze inna podaje najlepszą kawę na świecie, ale wszyscy ją mają za kurwę. Ginny dobrze smaży naleśniki, ale kiepsko się z nią rozmawia. Portrety kobiece, które serwuje nam autor, prócz jednego przypadku wydają się przykrą podkładką męskich przygód. Ich myśli nie są wyrażane. W żadnym razie nie oznacza to, że są płytkimi projekcjami, albo postaciami bez charakteru. W swojej przeźroczystości wydają się nabierać wyrazu. Niestety wyrazu pełnego smutku i tragizmu. Przez autora darzone szacunkiem pozostają, pogardzane przez bohaterów.
Opowiadania geograficzne
Wraz z poszukiwaniem swojej nowej tożsamości należy się ustosunkować nie tylko względem ojca, dziewczyny i starych znajomych, ale również wobec geografii. Duchy przeszłości, „Trylobity”, są obecne w meandrach rzek, stosach kamieni i farm trzciny. Bohaterowie nieustannie się przemieszczają, chodzą od Company Hill, przez Storm Creek do Pike. Nazwy zapewne enigmatyczne dla polskiego czytelnika wydają się być celowym zabiegiem, które „przybija” do ziemi. Nie pozwala odlecieć. Wraz z bohaterami zostajemy skazani na lisie wędrówki, najlepiej te stroniące od dużych pustych przestrzeni. Geograficzna agorafobia. To przestrzeń, która wydaje się postrzegać czytelnika za intruza. Choć byłaby to kontrowersyjna decyzja translatorska, to jakże intrygujące byłoby poruszać się od „Wzgórza przyjaźni”, przez „Porywisty potok” do „Turni”. W takiej formie, choć odczarowane, wciąż wzbudzają głęboki szacunek do potęgi natury, ale też sugerują wielkie historie, które wcześniej musiały się rozegrać na tych przestrzeniach. Kuszą skamielinami, które muszą chować w swoich wnętrzach.
Potrawka z żółwia
Fabularna zupa jest niejednokrotnie doprawiona szczyptą oleju. Niektóre zaprojektowane przez Breece’a wydarzenia jak oka w rosole zmieniają optykę recepcji, inne tylko leniwie krążą, by później zniknąć bez słowa. Ich mnogość pomaga zbudować poczucie obiektywności. Opowiadania mają w sobie charakterystyczną surowość i brutalność, ale jest ona odmienna od współczesnej brutalności, która niemalże zawsze jest silnie wartościowana. Narracja Pancake’a zaskakuje swoją bezstronnością do tego stopnia, że wydaje się być sztuczna. Wtórnie czytelnik zdaje sobie sprawę, że jest tylko gościem w życiorysie bohaterów.
Jeżeli ktoś ma ochotę zejść do kopalni ojców, powdychać nieco już w Polsce zakurzony pył węglowy i poczuć smak krwi z rozciętego policzka, to Breece D’J Pancake będzie w punkt. Do lektury pasować będą przygaszone świece zapachowe o nutach mgły, świerku, tytoniu i prochu.
Breece D’J Pancake: „Trylobity”. Przeł. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2024 [seria: Opowiadania amerykańskie].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |