KAZNODZIEJA NA KAŻDE CZASY (JAMES BALDWIN: 'NASTEPNYM RAZEM POŻAR')
A
A
A
„Tylko prorocy, którym się nie wierzy,
mają takie widoki”
mają takie widoki”
(Wisława Szymborska: „Monolog dla Kasandry”
[Szymborska 2013: 133])
Na początku bieżącego roku Wydawnictwo Karakter wystosowało deklarację o ambitnym i dalekosiężnym projekcie – wydaniu piętnastu pozycji autorstwa Jamesa Baldwina, w tym wiele pozycji w nowych przekładach. Bezkompromisowo i w całości, bo w końcu mówimy o bogatym dorobku – obejmującym eseistykę i literaturę piękną – jednego z najbardziej cenionych amerykańskich pisarzy XX wieku, uznawanego, razem z pisarką Toni Morrison, za pioniera dyskursu o kulturze afroamerykańskiej (zob. King, Scott 2006). Na pierwszy, nomen omen, ogień wydawnictwo opublikowało zbiór „Następnym razem pożar” w przekładzie Mikołaja Denderskiego.
W skład zbioru wchodzą tylko dwa eseje, pierwotnie wydane pod koniec 1962 roku. Pierwszy, stylizowany na list i znacznie krótszy, o tytule „Zatrząsł się mój loch. List do bratanka w setną rocznicę Wyzwolenia” ukazał się na łamach pisma „The Progressive”. Drugi, „U stóp krzyża. List z pewnego miejsca, które w sobie noszę”, wydrukowano w „New Yorkerze”. Polskie wydanie zakończone jest dodatkowo posłowiem autorstwa Katarzyny Jakubiak, która postarała się nakreślić najważniejszy kontekst społeczno-literacki twórczości Baldwina, co należy zdecydowanie docenić, gdyż polscy czytelnicy i czytelniczki w 2024 roku mają prawo go nie znać. Przed inicjatywą Wydawnictwa Karakter ukazał się tylko jeden przekład eseistyki Baldwina – w 1965 roku, autorstwa Daniela Passenta, również pod tytułem „Następnym razem pożar”, choć z większą liczbą esejów niż dwa wspomniane wyżej.
Pierwszy, zaledwie kilkustronicowy tekst, Jakubiak nazwała „dobrym preludium dla głównego eseju” (Jakubiak 2024: 111), z czym trudno się nie zgodzić. Esej „Zatrząsł się mój loch”, choć sam w sobie ujmuje przekazem już przez intymną formę listu Baldwina do bratanka, również noszącego imię James, zyskuje nowe znaczenie po lekturze całości zbioru. W tej części publikacji autor zwraca się do piętnastoletniego adresata ze szczerymi i bolesnymi konstatacjami. James junior zostaje postawiony przed brutalną prawdą: „Urodziłeś się tam, gdzie się urodziłeś, i stanąłeś wobec takiej, a nie innej przyszłości dlatego, że jesteś czarny i wyłącznie z tego powodu” (s. 12). Nie jest to jednak wszystko, bo wuj również udziela porad: „Nie ma powodu, byś próbował stać się taki jak biali ludzie i nie ma najmniejszych podstaw ich aroganckie założenie, że to oni muszą zaakceptować ciebie. Naprawdę straszne jest to, brachu, że to ty musisz zaakceptować ich. I mówię to z całą powagą. Trzeba ich zaakceptować, i to zaakceptować z miłością” (s. 13). Cały tekst utrzymano w empatycznym tonie i nie mamy wątpliwości, że Baldwin wie, co może czuć czarnoskóry nastolatek na początku lat 60. w USA. Po zaznajomieniu się z drugim esejem, nie sposób nie pomyśleć, że ten tekst napisano po części do samego siebie z przeszłości, również piętnastoletniego Jamesa, stojącego na rozdrożu życiowym. Świetnie ukazany zostaje przez to krąg rasistowskiej przemocy, doświadczanej z pokolenia na pokolenie przez Afroamerykanów.
„U stóp krzyża” to szeroko rozbudowany autoetnograficzny esej, rozpoczynający się od opisu przeżyć autora w wieku czternastu lat, gdy wychowywał się w nowojorskim Harlemie. Baldwin wiedział dobrze, że warunki, w których przyszło mu dorastać, nie były, mówiąc eufemistycznie, najłatwiejsze. Ciągle wisiała nad nim groźba wpadnięcia w towarzystwo kręcące się po jednej z alejek, którymi często się przemieszczał – czyli osób z uzależnieniami, seksworkerek i seksworkerów oraz zarabiających na kradzieżach. Młody pisarz widział, jak wielu jego rówieśników, popychanych nędzą i brakiem perspektyw, wybierało właśnie taki styl życia, co napawało go przerażeniem: „Każdy murzyński chłopak (a przynajmniej każdy dzielący ze mną moją ówczesną sytuację), który dociera do tego punktu, uświadamia sobie natychmiast, dogłębnie – albowiem pragnie żyć – że znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie i musi czym prędzej znaleźć »coś«, jakiś trik, który pozwoli mu się wydobyć, podążać własną drogą. I nie ma znaczenia, co to będzie za trik” (s. 29). Dla Baldwina trikiem okazał się Kościół.
Za namową kolegi zapisał się do wspólnoty jednego z kościołów ewangelickich w okolicy – z nadzieją, że wstępuje na drogę, która pomoże mu przetrwać w Harlemie. Tamtejsza pastorka, podczas spotkania zaznajamiającego, wywarła na nastolatku wielkie wrażenie, ale nie bez cienia wątpliwości: „Przyjaciel już mnie miał mnie jej przedstawić, kiedy spojrzała na mnie z uśmiechem i spytała: »Czyj ty jesteś, syneczku?«. Trudno w to uwierzyć, ale dokładnie po to zagajenie sięgali alfonsi i zbiry na Alei, kiedy jednocześnie dla zabawy, a zarazem rzeczowo proponowali, żebym się z nimi »poszwendał«” (s. 33-34). Chłopak szybko zrozumiał, że nie chce być tylko wiernym uczęszczającym na msze; poczuł powołanie do bycia Młodym Duchownym, czyli kaznodzieją. Ciekawym jest fakt, że jego ojciec – z którym pisarz nie miał dobrych stosunków – był pastorem. Baldwin swoje powodzenie jako kaznodziei traktował nawet jako pewnego rodzaju prztyczek w nos swojego opiekuna: „Moja młodość sprawiła, że już wkrótce cieszyłem się znacznie większym wzięciem niż mój ojciec” (s. 37).
Pomimo popularności jego kazań, spowodowanej niezaprzeczalną zręcznością Młodego Duchownego w posługiwaniu się słowem, Baldwin w Kościele wytrzymał tylko trzy lata. Dorastając, zaczął dostrzegać pułapkę, w jaką wpadali on i inni wierni: „Chodzi mi naprawdę o to, że w Kościele nie było miłości. Maskowano nim nienawiść żywioną względem innych, nienawiść żywią względem siebie i oraz rozpacz. (…) Kiedy kazano nam kochać wszystkich, myślałem, że znaczy to, iż należy kochać wszystkich. Ale nie. Odnosiło się to jedynie do tych, którzy wierzyli w ten sam sposób co my, a do białych nie miało zastosowania w ogóle” (s. 45). Takie spostrzeżenie doprowadziło do jednego z, moim zdaniem, najbardziej wstrząsających momentów w eseju: „Jeżeli pojęcie Boga miałoby jakiekolwiek usprawiedliwienie czy sens, to byłoby nim wyłącznie uczynienie nas większymi, bardziej wolnymi i silniej kochającymi. Jeśli Bóg nie zdoła tego sprawić, to czas najwyższy się Go pozbyć” (s. 52-53).
Po opisie tego intensywnego epizodu wzniesienia się i opadnięcia fali ewangelickiej ekscytacji w jego życiu, autor przenosi się już do lat 60. XX wieku, czyli samego oka cyklonu huraganu wywołanego przez ruch na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów. Zdaje relację ze spotkania, na jakie został zaproszony przez przywódcę radykalnej organizacji Naród Islamu, Elijaha Muhammada. Baldwin był już wówczas uznanym pisarzem, poruszającym temat równości rasowej w swoich dziełach, więc islamscy działacze chcieli „zwerbować” go do głoszenia ich racji. Członkowie Narodu Islamu, według Jakubiak, „otwarcie wyznawali odwrócony rasizm, uznając wszystkich białych ludzi za »diabły« i planując utworzenie własnego państwa, gdzie o przynależności decydowałby kolor skóry” (Jakubiak 2024: 117). Wizyta u Muhammada przeraziła autora, bo zobaczył, że dość liczna grupa czarnoskórych osób została popchnięta w analogiczną nienawiść, której doświadczali sami. W jednym momencie doszedł do absurdalnego wniosku: „Oto w sposób najprzedziwniejszy z możliwych na mgnienie oka doświadczyłem tego, przez co muszą przechodzić przy stole biali, kiedy usiłują udowodnić, że Murzyni to nie podludzie. W końcu niemal powiedziałem: »Na przykład moja przyjaciółka Mary«, i nieomal zniżyłem się do wyliczania tych cnót, które dawały Mary prawo pozostania przy życiu. W nadziei na co? Na to, że Elijah i reszta pokiwają z powagą głowami, by wreszcie zawyrokować: »Owszem, ona jest w porządku, ale reszta!«” (s. 77).
Baldwin stanowczo odrzucił propozycję Narodu Islamu, bo ich podejście było zaprzeczeniem wszystkiego, w co sam wierzył. Dla niego zwalczanie ognia ogniem w oczywisty sposób prowadzi do kolejnego cierpienia i śmierci. Pisarz wie, że nie można rozwiązać problemu rasowego za taką cenę: „Bardzo mi zależy na tym, by amerykańscy Murzyni zdobyli wolność tu, w Stanach Zjednoczonych. Ale leży mi na sercu również ich godność, zdrowie ich dusz, i będę się przeciwstawiał każdej podejmowanej przez Murzynów próbie uczynienia innym tego, co uczyniono im. (…) To fakt tak banalny i jednocześnie, najwyraźniej, trudny do przyswojenia: ktokolwiek poniża innych, poniża siebie” (s. 86-87). Mamy teraz przed sobą chyba najbardziej przewrotny aspekt poglądów Baldwina.
Tak jak w słowach kierowanych do swojego bratanka, autor pod koniec eseju „U stóp krzyża” odwraca narrację o zaakceptowaniu czarnoskórych przez białych obywateli USA, mówiąc: „Białych, w ich masie, nie sposób stawiać na wzór tego, jak należy żyć. To raczej białemu rozpaczliwie trzeba nowych standardów, które wyzwolą go z chaosu, w jaki popadł, i przywrócą życiodajną więź z głębokimi pokładami jego jestestwa. Powtórzę: ceną wyzwolenia białych ludzi jest wyzwolenie czarnych – całkowite wyzwolenie, w miastach, na prowincji, w świetle prawa, a także we własnych umysłach” (s. 100). Baldwin przypomina, że rasa to nic innego jak fantazmat – stworzony wyłącznie do celów kontroli i usprawiedliwiania wyzysku, „a waga przypisywana kolorowi skóry jest zawsze, wszędzie i po wsze czasy efektem złudzenia” (s. 107).
Dochodzimy do pytania bardzo istotnego: co nam, Polakom w 2024 roku, po Baldwinie? Monika Bobako, zajmująca się zagadnieniem rasizmu badaczka, w wywiadzie na pytanie o to, czy w Polsce istnieje rasizm, odpowiedziała: „Do niedawna to słowo było u nas używane w odniesieniu do incydentów na obrzeżach życia społecznego, takich jak rasizm stadionowy, wybryki chuligańskie, jakieś przemocowe subkultury etc. Mówienie o rasizmie poza tymi obszarami uważane było za przesadne. (…) Ale mam poczucie, że coś się w ostatnich latach zmieniło. Z jednej strony rasistowskie postawy zaczęły się coraz mocniej ujawniać w głównym nurcie naszego życia, w języku, w aktach ulicznej przemocy, w mediach, z drugiej – samo słowo »rasizm« wróciło do słownika, którego używamy do diagnozowania naszych współczesnych problemów” (Bobako 2020). Od pewnego czasu, z powodu globalizacji nie tylko przepływu informacji, ale też i narracji ekstremistycznych, rasistowskie kalki myślowe przenikają i do polskiego dyskursu publicznego.
Nie zapominajmy, że proces urasowienia to nie wyłącznie opieranie uprzedzeń i dyskryminacji na kolorze skóry, ale też i innych, rzekomo biologicznych i „naturalnych”, przymiotach grup osób. Bobako, pisząc o rasizmie kulturowym, ostrzega: „Rasizm »etnicyzuje« siłę roboczą i umożliwia zdefiniowanie pracy pewnych grup społecznych jako mniej wartościowej, ich praw jako mniej godnych ochrony, a ich głosów jako mniej wartych wysłuchania. Jest więc sposobem utrzymania i legitymizowania hierarchii, bardziej skutecznym niż merytokracja, bo ta nie zapewnia stabilności politycznej” (Bobako 2011: 4). A jak łatwo jest nie przejmować się losem „mniej ważnych” osób. Proszę, czytajmy Baldwina! Jest on ostrzeżeniem, by nie powtarzać starych schematów. I prorokiem, który głosi miłość jako wartość nadrzędną.
LITERATURA:
Bobako M. [2011]: „Konstruowanie odmienności klasowej jako urasawianie. Przypadek polski po 1989 roku”. „Biblioteka Online Think Tanku Feministycznego” http://www.ekologiasztuka.pl/pdf/f0108Bobako2011.pdf.
Jakubiak K: „Posłowie”. W: J. Baldwin: „Następnym razem pożar”. Przeł. M. Denderski. Kraków 2024.
„James Baldwin and Toni Morrison: Comparative Critical and Theoretical Essays”. Red. L. King, L. Scott. New York 2006.
Piekarska M. [2020]: „Częścią praktyk rasistowskich była seksualna eksploatacja kobiet. Były zasobem seksualnym właściciela plantacji”. https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,152731,25900057,czescia-praktyk-rasistowskich-byla-seksualna-eksploatacja-kobiet.html?cta=1pbox-3noac-5noac21Wakacje2024WOgazeta.
Szymborska W.: „Wiersze wybrane”. Kraków 2012.
James Baldwin: „Następnym razem pożar”. Przeł. Mikołaj Denderski. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |