ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (499) / 2024

Monika Ładoń,

STAŃCZAKOWEJ DROGA DO NIEZALEŻNOŚCI (JUSTYNA SOBOLEWSKA: 'JADWIGA. OPOWIEŚĆ O STAŃCZAKOWEJ')

A A A
Biograficzna książka Justyny Sobolewskiej „Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej” to kolejny element na drodze przypominania o niezwykłej kobiecie i pisarce, jaką była bohaterka narracji. Właściwie, więcej niż przypominania – uczynienia z niej niezależnej podmiotki, którą warto wspominać i czytać dla niej samej oraz walorów jej tekstów poetyckich i prozatorskich. Nadużyciem byłoby jednak bowiem twierdzenie, że Stańczakowa pozostawała do tej pory całkowicie nieznana (o znakach jej obecności pisałam w ubiegłym roku, recenzując wznowienie „Ślepaka”, jej najważniejszej prozy). Wspominanie o Stańczakowej wiąże się wszak nieodmiennie z koniecznością wydobywania jej z cienia Mirona Białoszewskiego – z tej niezwykle dla niej inspirującej, ale i ostatecznie ograniczającej jej recepcję, relacji. Jadwiga, widziana najpierw jako twórczyni pozostająca w orbicie wpływów mistrza, a później odnajdująca się w roli opiekunki jego archiwum, prawie nigdy nie była widziana sama, w swej niezwykłej pojedynczości. Książka Sobolewskiej stawia przed czytelnikami i czytelniczkami właśnie taką Stańczakową – samą, skupioną na sobie, walczącą o własny rozwój pisarski. Lektura „Jadwigi” uświadomiła mi zresztą, że jeśli uznam przymiotnik „sama” za klucz do ocalenia idiomatyczności dorobku Stańczakowej, to muszę zobaczyć też tkwiącą w nim samotność i to na wielu obszarach – egzystencji niedoślepłej kobiety, ale też pisarki, która nie do końca trafiła na swój czas. Trzeba więc o niego – o ten najlepszy czas na odkrycie jej tekstów – i o nią samą powalczyć. 

Justynie Sobolewskiej się to udaje, ma zresztą podwójną rękojmię, by zapewnić Stańczakowej widzialność i oddać jej głos. Książkę pisze bowiem z jednej strony uznana krytyczka literacka, sprawnie poruszająca się także w materii opowieści biograficznej (w 2020 roku wydała książkę „Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu”), z drugiej strony Stańczakowa nie jest dla niej zwykłą bohaterką, od której można się zdystansować – dochodzą tutaj do głosu więzy krwi, uwierająca pamięć o babci. To zadra na tyle silna, że wydaje mi się kołem zamachowym „Jadwigi”. I chociaż tytułowa postać jest w tej narracji raczej Stańczakową, a nie babcią, to relacje rodzinne, pisanie z samego centrum nieobecności Jadwigi, stanowią najważniejszą ramę książki. Relacja wnuczka-babcia sprawia wrażenie szczególnie istotnej, ponieważ Sobolewska rezygnuje z rodzinnego wielogłosu, nie przywołuje choćby wspomnień matki i ojca (Anny i Tadeusza Sobolewskich). Skupienie uwagi na sobie w związku z babcią ma zresztą przestrzenną motywację, Sobolewska ze swoją rodziną zajmuje wszak mieszkanie Stańczakowej, chodzi po jej śladach, żyje w dekoracjach pozostawionych przez babcię. Nie chodzi mi jednak tylko o meble, ale o projekt archiwum, które czekało na Sobolewską, na to, aż będzie gotowa opowiedzieć historię życia Jadwigi. 

W blurbie umieszczonym na tylnej okładce Zyta Rudzka trafnie określa Sobolewską jako „akuszerkę swojej babki – artystki”. Żeby jednak oddać tę przysługę zapomnianej pisarce, trzeba najpierw przezwyciężyć opory, wynikające właśnie z rodzinnego dziedzictwa. Bliskości, o której pisze krytyczka, i swoistemu wezwaniu do działania towarzyszy bowiem lęk przed powrotem do mrocznego, bo naznaczonego chorobą psychiczną, czasu życia babci: „Perspektywa pisania o niej najpierw mnie przeraziła (…) – przyznaje Sobolewska – Ona była chora i ja – spędzając z nią dużo czasu – też, chociaż wtedy sobie tego nie uświadamiałam. Została we mnie zadra, każdy powrót do tamtego okresu był bolesny. Bałam się tamtej ciemności” (s. 13–14). Jednak pozostawione przez Stańczakową teczki były jak naszkicowany scenariusz powrotu, który czekał jedynie na osobę gotową podjąć wyzwanie. W drobnych fragmentach, w których Sobolewska określa pracę nad „Jadwigą” jako „podążanie za jej [Jadwigi] zapiskami” czy wręcz jako „pisanie razem” (s. 15), ujawnia się siła osobowości niewidomej twórczyni. Tropy rozrzucone we wspólnej przestrzeni przekraczają za sprawą tej książki ograniczenia intymnego rodzinnego szyfru i zamieniają się w porywającą opowieść o warunkach i ograniczeniach pisarstwa ociemniałej kobiety w drugiej połowie XX wieku w Polsce. Odpowiedź na apel babci Sobolewska potrafiła przekształcić w nietuzinkową biografię pisarki pozostającej na marginesach historii literatury. Pomogły w tym sama bohaterka (gotowym scenariuszem życia i tworzenia) oraz – jak sądzę – specyficzne wyczucie chwili, może najlepszej na pełne zaistnienie Stańczakowej. Nigdy wszak w historii nie ukazywało się z jednej strony tyle opowieści rodzinnych, a z drugiej wydobywających z mroków zapomnienia ciekawe kobiece postaci. 

Los Jadwigi przepisany ze swadą przez Sobolewską wypełnia oba te warianty, stopniowo, wraz z rozwojem opowieści, realizując coraz pełniej opowieść o pisarce. Rzecz jasna, archiwalny rodzinny depozyt bardzo temu sprzyja, bo pozwala krytyczce dokonywać niezwykłych odkryć. Należą do nich na przykład „prozinki”, gatunkowy wynalazek Stańczakowej, czy odnalezione cykle poetyckie: „Wiersze dla córki” i „Dawne sukienki”. Mieszkanie „po Jadwidze” okazuje się w istocie skarbcem – w stosach kaset magnetofonowych (Stańczakowa i Miron namiętnie korzystali z magnetofonu) Sobolewska trafia na nagraną przez Białoszewskiego antologię opowiadań fantastyczno-naukowych i niesamowitych oraz napisane wspólnie z Jadwigą opowiadanie „Wydłużona ręka”, które zdaje się łączyć perspektywę ograniczeń niewidomego bohatera, Konrada, pokonywanych na nieprawdopodobne sposoby, oraz pragnienie widzącego, by zrozumieć doświadczanie świata bez zmysłu wzroku (marzenie Mirona). Te teksty, które poznajemy jedynie w zarysie lub za sprawą niewielkiego cytatu, skutecznie podsycają czytelniczą ciekawość tekstów Jadwigi – i to nie tylko tych niepublikowanych. Sobolewska snuje bowiem swoją opowieść o Jadwidze, zręcznie przeplatając biografię z wypisami z jej tekstów. Poezja, autofikcje i fragmenty dziennika są ważną nicią wplataną we wspomnienia, rodzinne anegdoty, cytaty z tekstów Mirona czy rezultaty poszukiwań genealogicznych. Ważną, ale zarazem nie nadmiarową. I chociaż chwilami w trakcie lektury chciałam więcej głosu Stańczakowej-pisarki, to myślę, że proporcje ostatecznie działają na jej korzyść, bo właśnie poczucie niedosytu można pokonać w jeden sposób – przez lekturę tekstów Jadwigi, dokładnie tak jak chciała Sobolewska: „Jej czas, mam wrażenie, nadszedł teraz. Może świecić. Prawdziwym końcem tej historii nie jest jej śmierć, ale to, że dziś może być czytana. Marzyła o tym. Chciała opowiadać. Niech mówi” (s. 17). 

Porządek w papierach, pozakładane teczki, testament, instrukcje i dyspozycje – wszystko to oddaje naturę Stańczakowej, osoby samodzielnej, zorganizowanej, kontrolującej i dyscyplinującej tyleż siebie, co otoczenie. Sobolewska nie ucieka przed pisaniem o trudnych stronach osobowości babci, dociążanych przez doświadczenia, na które nie miała wpływu, jak choroba czy trauma wojenna. Archiwistyczne i genealogiczne poszukiwania w obrębie żydowskiej linii Strancmanów pozwalają zobaczyć możliwe źródła lęków i traum Stańczakowej i jej ojca, zrozumieć na nowo sens losu, którego autorka książki jest przecież spadkobierczynią. Ale dla czytelników i czytelniczek fascynujące może się okazać przyglądanie biografii tak mocno naznaczonej wykluczeniami: przez pobyt w getcie, późniejsze porzucenie żydowskiej tożsamości, stopniową utratę wzroku, narastające poczucie ciemności prowadzące do depresji, aż do walki o siebie jako kobietę piszącą: najpierw dziennikarkę, potem poetkę i prozaiczkę. Te wyłączenia z życia przezwyciężała na różne sposoby: radością zaszczepioną przez Mirona czy rozbudowywanym życiem wewnętrznym. W tym wypadku nie chodzi tylko o konsekwencje ślepoty, ale o prekursorskie w gruncie rzeczy aktywności Stańczakowej: jogę, medytację, zainteresowanie zjawiskami psychotronicznymi. 

Z archiwalnych papierów Sobolewska wyciąga zabawną ankietę, napisaną przez Białoszewskiego, w której pada m.in. takie pytanie: „Czy zgodziłabyś się urodzić drugi raz, dajmy na to jako widoma, zdolna pisarka w Polsce, w 2030 roku?”. Jadwiga odpowiada: „O, nie. Nie chciałabym się urodzić w przyszłości. Przyszłość ludzkości to dla mnie horror” (s. 151). Pozostawiając na uboczu wątek przeczuwanego horroru ludzkości, można uznać, że Jadwigi nie zawiodła intuicja – los pisarki w 2030 roku wcale nie musi być łatwiejszy niż jej własny kilkadziesiąt lat wcześniej. Jedno wydaje się pewne: jeśli „Jadwiga” jest swoistą realizacją marzenia o powrocie (marzenia zarówno babci, jak i wnuczki), to czas i warunki na odzyskiwanie dorobku Stańczakowej wydają się optymalne. Trafia na moment niesłabnącego znaczenia herstorii, nowoczesnych studiów nad chorobą, niepełnosprawnością i audialnością czy odkrywania (nie tylko kobiecych) archiwów – we wszystkich tych kontekstach, nawet bez naukowego przygotowania, można zobaczyć Stańczakową inaczej, samą, samodzielną i swoistą. Dodajmy do tego nowe wydania, które dopiero przed nami, skutecznie podsycające obecność pisarki na rynku wydawniczym, a także stojące na półkach bibliotecznych stare tomy. Tak, one tam są i czekają na czytelniczki i czytelników, sprawdziłam w kilku zagłębiowskich i śląskich bibliotekach, co dowodzi, jak ważne jest przygotowanie gruntu do powrotu, ponownych narodzin pisarki. Stańczakowa ów powrót skrupulatnie zaplanowała, ale by go urzeczywistnić, potrzebowała innego głosu, współtowarzyszącego, wspierającego. Justyna Sobolewska – przyzwana (nie)obecnością Jadwigi w mieszkaniu na Hożej – obdarzyła ją zajmującą, dociekliwą i empatyczną narracją, która stanowi najlepsze zaproszenie do lektury jej książek.
 

Justyna Sobolewska: „Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2024.